Petecki Bohdan - X-1 uwolnij gwiazdy.doc

(874 KB) Pobierz
LEONARDO, BŁĘKITNA I

LEONARDO, BŁĘKITNA I...

Spójrz, chlubo rodziny — odezwał się Adam — jesteśmy na miejscu. — Mrugnął porozumie­wawczo na Darka, po czym odwrócił głowę i przy-kleił nos do szyby iluminatora. — Przyjrzyj się dobrze — dodał po chwili — oto pole twojej sła­wy i chwały. Tu przejdziesz do historii jako gwia­zdor wszechczasów.

Darek najchętniej puściłby mimo uszu te słowa wypowiedziane tonem doszczętnie wypranym z szacunku należnemu bohaterowi poważnej, bądź co bądź, filmowej przygody, ale ciekawość przemogła. Zresztą w ciągu kilku tygodni, które spędzili razem, chłopiec nauczył się wybaczać temu swojemu naj­dziwniejszemu ze stryjów jego rozliczne fanaberie i nieznośny sposób mówienia, podwójnie nieznośny, kiedy zwracał się do "chluby rodziny". Poza tym bowiem Adam okazał się równym i lojalnym kom­panem. A nadto posiadał pewną cechę wyróżnia­jącą go spośród wszystkich możliwych krewnych.

Mianowicie w jego towarzystwie nigdy, ani przez

sekundę, nie sposób było się nudzić.

Z początku wyglądało wszystko całkiem inaczej. Z początku, to znaczy wtedy, kiedy matka Darka, Alicja Ryska, pracownica naukowa Bazy Instytutu Biochemii Rejonu Wielkich Planet na Ganimedzie, oświadczyła chłopcu, że Adam zgodził się otoczyć go opieką na czas kręcenia filmu. Darek zapro­testował gwałtownie. Najmłodszego brata swego tragicznie zmarłego ojca nie widział od lat, a w niejasnych wspomnieniach majaczyły mu jedynie — ciemna, rozwichrzona czupryna i śmiech przy­pominający pracę młota pneumatycznego.

— Adam jest niewiele starszy od ciebie — tłu­maczyła matka.

— Opiekun powinien być poważny i doświad­czony — odpowiedział ponuro Darek.

— Więc nie chcesz wystąpić w tym filmie? — zagadnęła podstępnie rodzicielka przyszłego gwia­zdora. — Przecież wiesz, że ja teraz nie mogę się ruszyć z Instytutu. Akurat trwa seria bardzo wa­żnych doświadczeń.

Darek .wiedział, że doświadczenia są ważne. Mi­mo to z uporem obstawał przy swoim.

— To nie przyjmę tej roli — oświadczył z samo­zaparciem.

Już jednak mówiąc te słowa, nie bardzo wierzył w swoją szczerość. Pokusa była bowiem nie do odparcia. No i miałby się zmarnować ten prze­dziwny, wręcz cudowny zbieg okoliczności?...

Wszystko zaczęło się od tego, że do bazy na Ga­nimedzie przybyła ekipa — ni mniej, ni więcej — tylko filmowców. I to nie któraś tam z kolei grupa wścibskich obieżyświatów pragnących olśnić wi­

dzów reportażem z obszaru Wielkich Planet. Nie. Ta ekipa podróżowała od jednego .sztucznego sate­lity do drugiego, buszowała po wszystkich stacjach planetarnych w poszukiwaniu odtwórcy głównej ro­li w nowym przygodowym serialu holowizyjnym. Zrobili Darkowi próbne zdjęcia i... dalej już nie szukali. Tak właśnie było. Sam Darek nie bardzo wiedział, co o tym myśleć, bo dotychczas jakoś nie wydawał się sobie ani nadzwyczaj przystojny, ani utalentowany, a w ogóle nie marzył o żadnych nadzwyczajnościach, tylko chciał kiedyś skończyć studia i zacząć pracować na swoim rodzinnym Ga­nimedzie razem z mamą. Ale nawet najzwyczaj-niejszy i najnormalniejszy chłopiec, kiedy nagle ni stąd, ni zowąd spadnie mu z nieba propozycja za­grania głównej roli w serialu, którym będą się pasjonować miliardy widzów, może doznać zawro­tu głowy. Tak było i z Darkiem.

Z tego leciutkiego oszołomienia wyrwała go właś­nie wiadomość, że, owszem, będzie mógł polecieć kręcić ten film, ale pod opieką Adama.

— On przecież nawet nigdzie nie mieszka — wygrzebał z zakamarków pamięci kolejny argu­ment, którym chciał przekonać mamę, jak niesto­sowny był proponowany przez nią kandydat.

— Po cóż reporterowi stały adres? — zarepliko-wała mama. — A jeśli chcesz wiedzieć, Adam jest uważany za najzdolniejszego dziennikarza Tevo-presu. Oni sami tak o nim mówią. Do Tevopresu nie masz chyba zastrzeżeń?

Darek wiedział, że Tevopres jest jedną z naj­bardziej szacownych centralnych agencji informa­cyjnych. No i co z tego?

— Ty wiesz przecież, jak ojciec kochał swojego

najmłodszego brata — usłyszał wreszcie słowa wy­powiedziane cichym głosem, tonem łagodnego wy­rzutu.

Na to nie znalazł już odpowiedzi. O ojcu mówi­ło się w domu niezbyt często. Był wybitnym uczo­nym, jednym z twórców filii Instytutu na Ganime­dzie. Zginął w katastrofie sondy, przeprowadzając badania w atmosferze Jowisza. Wtedy Alicja, jego żona, poprosiła o przeniesienie na Ganimeda. Chcia­ła kontynuować pracę swojego męża i kierownic­two Instytutu uszanowało jej wolę. Od piątego ro­ku życia Darek wychowywał się w jednej z naj­dalszych baz naukowych w układzie słonecznym. Skończył zdalnie ziemską podstawówkę i uważał Ganimeda za swoją ojczystą krainę, część Wiel­kiej Ziemi.

Powołanie się na pamięć ojca przesądziło spra­wę. Darek nie powiedział już słowa na temat swe­go stryja.

W tydzień później przyleciał Adam. Chłopiec przyjął go godnie, chłodno i uprzejmie. To znaczy, postanowił sobie, że tak go przyjmie. W praktyce okazało się to zupełnie niemożliwe. Adam bowiem najpierw obejrzał go ze wszystkich stron, stwier­dzając, że podobnej małpy na ekranie nikt nigdy jeszcze nie widział i że chociażby dzięki temu film będzie wstrząsający, a następnie niespodziewanie podrzucił go pod sam sufit kabiny, wołając:

— Hura, chlubo rodziny!

— Daj spokój — mitygowała reportera uśmie­chnięta Alicja.

— Nie mogę! — zakrzyknął Adam. — Jestem zbyt dumny. Gwiazdorze! — Położył rękę na sercu i perorował z patosem: - Niech promyk twej sła­

wy padnie i na mnie! Choć jeden, najmniejszy pro-myczek...

Po czym, ku całkowitemu zaskoczeniu osłupia­łego chłopca, puścił się w szalony, gorączkowy ta­niec. Skacząc, podrygując, waląc nogami o podło­gę wyjaśniał równocześnie zdyszanym głosem, że jest to taniec triumfalny pewnego plemienia afry­kańskiego, który zdobył nagrodę "Czarnej Maski" na ostatnim festiwalu folklorystycznym w Kenii.

Szanowany powszechnie dziennikarz długo jesz­cze szalał w najdzikszych wygibasach, by następnie z szybkością błyskawicy rozstawić w kabinie swo­ją aparaturę reporterską i przeprowadzić dla Te-vopresu pierwszy wywiad z przyszłym gwiazdo­rem. O tym, co Darek mówił w czasie tego wy­wiadu, nikt nigdy nie zająknął się bodaj słowem. Ludzie potrafią czasem okazać miłosierdzie nawet wybrańcom losu.  

Dalej wszystko potoczyło się jak we śnie. Adam zabrał Darka na Ziemię, gdzie wytwórnia filmowa od razu przystąpiła do kręcenia wstępnych scen. Opowiadały one o dzieciństwie bohatera. To fil­mowe dzieciństwo Darka było trochę dziwne. We­dług scenariusza miał on bowiem grać rolę chłop­ca wychowanego na Ziemi w skrajnie cieplarnia­nych warunkach. Miał mieć usposobienie ciche i przejawiać jedynie skłonność do naukowych do­ciekań. Takiego właśnie bohatera postanowiono w filmie przenieść na jakiś niesłychanie daleki i nie mniej dziki glob. Tam spotka dziewczynę wycho­waną na stacjach satelitarnych, w kabinach gwia-zdolotów i w najdalszych zakamarkach kosmosu. Dziewczynę, dla której prowadzenie rakiety lub samotna podróż w skafandrze przez głowicę komety

miały być czymś tak zwyczajnym, jak dla filmo­wego Darka ścieżynki w ziemskim rezerwacie. Tej swojej partnerki chłopiec dotąd nie widział, bo sce­ny obrazujące ich dzieciństwo, tak bardzo przecież różne, kręcili osobno. Wiedział tylko, że ma na imię Sonia i, żeby było śmieszniej, nigdy nie wy-ściubiła nosa poza Ziemię. Powiedziano mu także, że dziewczyna przebywa w bazie budowniczych nowego miasta w obszarze planetoid. Teraz właśnie miało dojść do ich spotkania. Prawdziwego, a na­stępnie filmowego.

Rakieta wioząca Adama i Darka dobijała już do stacji budowniczych, jej konstrukcja stale powię­kszała się za iluminatorami. I właśnie w tym mo­mencie Adam poprosił "chlubę rodziny", by ze­chciała sobie obejrzeć teren swoich przyszłych su­kcesów aktorskich. Które to zaproszenie, jak już wiadomo, acz bez zadowolenia — przecież jednak zostało przyjęte. Darek posłał stryjowi kose spoj­rzenie, ale posłusznie przytknął nos do sąsiednie­go iluminatora.

— Taka mała! — mruknął pogardliwie. Adam zaśmiał się głośno.

— Nie zdążyli zbudować większej, by godnie przyjąć szanownego gwiazdora — powiedział usłu­żnym tonem. — Należy im się za to reprymenda. Ale starają się — usprawiedliwiał twórców stacji — to maleństwo jest przecież tylko czymś w rodzaju biura konstrukcyjno-projektowego. Jego załoga zaj­muje się budową nowego kosmicznego miasta dla stu tysięcy mieszkańców. Czy wielkość takiego obiektu uznamy za wystarczającą, czy też mam w imieniu gwiazd ekranu zażądać rozbudowy mia­sta... powiedzmy, do pół miliona?

Ktoś w tylnych rzędach foteli zachichotał. Tego było już Darkowi za wiele.

— Drogi stryju — odezwał się najdonośniej-szym i najgrubszym szeptem, na jaki tylko udało mu się zdobyć — czy musisz się wygłupiać?

Chichot ucichł jak ucięty nożem. Martwą ciszę przerwał po chwili głos Adama.

— Czasem muszę — westchnął z ubolewaniem. Nagle, nie odrywając nosa od szyby, wybuchnął swoim zwykłym, zdrowym śmiechem. Statek zady­gotał, jakby pilot dostał ataku czkawki.

— Gol! — zakrzyknął słynny reporter.

— Co chciałeś przez to powiedzieć? — zaintere­sował się uprzejmie Darek.

— To miało znaczyć — jeden :zero. Dla ciebie — wyjaśnił Adam. — A teraz patrz, gamoniu, bo dobijamy i za chwilę będzie za późno.

Darek chętnie podtrzymałby tę tak obiecującą rozmowę, ale stacja rzeczywiście była tuż-tuż i nie miało sensu tracić jedynej być może okazji, żeby ją sobie obejrzeć. Poprzestał więc na tym częścio­wym zwycięstwie, nieco tylko osłabionym owym "gamoniem", i na powrót przywarł twarzą do szy­by iluminatora.

Stacja była rzeczywiście nieduża. Nieduża, ale dziwna. W niczym nie przypominała nie tylko dwóch pierwszych osiedli pozaziemskich, Leonarda i Błękitnej, ale nawet zwykłych, istniejących w przestrzeni załogowych laboratoriów. Jej niezhar-monizowane przybudówki i platformy, sterczące bezładnie kratownice, skośne lądowiska i ogromne, jakby portowe wysięgniki sprawiały wrażenie cze­goś surowego i obcego. Z czerni kosmosu wynu­rzały się ażurowe dżwigary, kopulaste bryły z za-

rysami włazów. Darek zrozumiał, dlaczego tę właś­nie stację — biuro konstrukcyjno-projektowe, jak powiedział Adam — postanowiono uczynić miej­scem akcji ich filmu. Ten obiekt rzeczywiście go­tów był wzbudzić jakąś grozę u ziemskich miesz­czuchów. Na nim naprawdę mogły się rozgrywać najdziwniejsze przygody, od biedy mógł nawet uda­wać twór obcej cywilizacji.

Ostatnią rzeczą, jaką chłopiec zauważył, była krawędź niewielkiej platformy z wystającymi szczę­kami elektromagnesów, po czym za iluminatorem nastała noc. W kabinie statku natomiast zapłonęły wszystkie lampy. To światło dało znać pasażerom, że zawinęli do portu.

Idąc już w stronę otwartej śluzy, Darek spojrzał na zegarek. Według ziemskiego czasu była siódma rano. Tutaj, rzecz .jasna, nic to nie mówiło. Chło­piec gdziekolwiek się znalazł, dostosowywał się od razu do czasu miejscowego, co u kogoś wychowa­nego na obiektach pozaziemskich było normalnym odruchem. Dlatego zaraz po wejściu do przedsion­ka stacji spytał odwracając głowę;

— Która godzina?

— Skąd mam wiedzieć — odpowiedział Adam.

— Jest trzynaście minut i siedem sekund po pią­tej... osiem sekund...

— Dziękuję — powiedział Darek, zwracając się z uprzejmym gestem w stronę automatu z poma­rańczową, połyskującą lampkami głową.

— ...dziewięć sekund — zdążył jeszcze wymówić automat, zanim zrewanżował się chłopcu skinie­niem poświęcającej głowy. Następnie powiedział:

— Proszę. Witamy na stacji. Czy przybysze zna­ją drogę do swoich kabin?

Adam z Darkiem przystanęli i rozejrzeli się do­koła. Oprócz nich w kiszkowatym korytarzu nie było żywego ducha. Tylko oni dwaj wysiedli ze statku, który już ruszał w dalszą drogę, o czym świadczyła szczelnie zamknięta klapa śluzy.

— Przybysze nie znają — oświadczył w końcu Adam; zwracając się do pomarańczowego.

— Kogo mam przyjemność witać? — spytał nie­zmiennie uprzejmym tonem automat.

— Adam Ryska.

— Darek Ryska.

Słowa te padły równocześnie. Pomarańczowemu nie sprawiło to jednak najmniejszej różnicy. Po-milczał chwilę, pozwalając tylko żywiej błyskać swoim kolorowym lampkom, po czym nagle jakby się ocknął.

— Pan Adam Ryska i pan Darek Ryska proszeni są do dużej pracowni projektowej. Panowie po­zwolą, że pójdę przodem — automat ponownie skłonił głowę i wolno potoczył się w głąb koryta-

rza.

Adam i Darek spojrzeli po sobie, po czym ru­szyli za nim.

— To tutaj — oświadczyła pomarańczowa gło­wa, otwierając któreś z rzędu drzwi. — Panowie zechcą wejść, a gdyby wewnątrz nie było jeszcze nikogo, uprzejmie proszę chwilę poczekać. Dzięku­ję za towarzystwo.

— Czy on tak musi? — bąknął Adam, wchodząc do tonącej w półmroku wielkiej sali.

— To tylko automaty pomocnicze — wyjaśnił Darek tonem bywalca. — Robocze są bardziej rze­czowe.

— Dziękuję za pouczenie — zaśmiał się Adam

i rozejrzał się po pomieszczeniu, do którego przy­prowadził ich superuprzejmy pomocniczy. Nie zna­lazł tu jednak widać nic godnego uwagi, bo nagle odwrócił się do Darka, ciągle jeszcze tkwiącego w dość bezradnej postawie przy wejściu.

— Poczekaj tu chwilę — zaproponował z na-głym ożywieniem — a ja rozejrzę się trochę i zaraz wrócę. Jest niby wcześnie, ale ktoś przecież musi czuwać. Jakiś dyspozytor czy ktoś w tym rodzaju. Tylko chwileczkę — zapewnił jeszcze, po czym klepnąwszy chłopca lekko po ramieniu, przemknął obok niego i zniknął w korytarzu.

Darkowi niezbyt uśmiechała się perspektywa spę-dzenia „chwileczki" w tej nieznanej, mrocznej ha­li, ale nic nie powiedział. Zresztą, zanim się opa­miętał, na jakąkolwiek interwencję było za późno.

Piętnastoletni mężczyzna, Ziemianin, obywatel Ganimeda, przyszły badacz obszarów granicznych układu słonecznego, a chwilowo aktor filmowy — nie traci jednak zimnej krwi dlatego tylko, że do­okoła jest ciemno i pusto. Toteż Darek nie zasta­nawiał się długo, zaczerpnął głęboko powietrza i śmiało wkroczył do wnętrza sali. Przy czwartym czy piątym kroku potknął się o jakiś leżący na podłodze kabel, na skutek czego oddalił się od wejścia nieco szybciej, niż wymagały tego oko­liczności. Wymachując ramionami, żeby odzyskać równowagę, uderzył dłonią o twardy przedmiot, jakby zawieszony na linie lub umieszczony na wy­sokim statywie. Zabolało. Ale natychmiast zapo­mniał o bólu i, tylko odruchowo rozcierając stłu­czone miejsce, utkwił wzrok w przeciwległym ro-gu sali.

A było na co patrzeć. Potrącając ten niewidoczny

w mroku przedmiot, musiał niechcący uruchomić jakiś przekaźnik albo po prostu włączyć kontakt. W każdym razie jeden z narożników wielkiej sali stanął raptem w jaskrawym blasku reflektorów. Ich światło biegło po kabinie obitej czymś, co przy­pominało srebrzysty, miękki atłas, lśniło w owal­nych okienkach, wyostrzało sylwetkę jakiejś apa­ratury o dziwnie zaokrąglonych kształtach, wresz­cie spływało na rozłożyste nadmuchiwane fotele wykonane z przeźroczystej folii. Za tymi fotelami stał półokrągły stół, coś w rodzaju pulpitu czy ba­ru, a na nim...

Darek odruchowo postąpił kilka kroków do przo­du. Te buteleczki z koła, wysmukłe szklanki, ko­lorowe pojemniki z kanapkami, lodami i ciasteczka­mi wyglądały doprawdy bardzo apetycznie.

Idąc jak zahipnotyzowany w stronę czarodziej­skiego stoliczka, Darek w pewnym momencie po­chwycił kątem oka zarysy czyjejś nieruchomej postaci stojącej na granicy cienia. Zatrzymał się na­tychmiast. A więc jednak nie jest tutaj sam. Prze­straszył się, że nieznajomy wyczytał z jego twarzy, jak bardzo przypadł mu do gustu widok nakrytego stołu, i postanowił natychmiast zatrzeć to wraże­nie. Zwrócił się do majaczącej w mroku sylwetki i powiedział uprzejmym tonem:

— Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tutaj jest. Nazywam się Darek Ryska.

Podszedł do obcego i odruchowo wyciągnął dłoń, żeby się z nim przywitać. Powstrzymał go gruby, chrapliwy głos:

— Dzień dobry. Nie mogę podać ręki. Nie jes­tem pełnym androidem. Maro tylko głowę i korpus eksperymentalnego automatu pomocniczego.

Darek był już na tyle blisko, że mógł dokładniej przyjrzeć się mówiącemu. Ale i tak zorientował się, z kim ma do czynienia, jak tylko tamten wymó­wił pierwsze słowo. Z automatami chłopiec był od dawna za pan brat. Na Ganimedzie rzadko jednak spotykało się roboty człekokształtne, androidy, na­wet jeśli miały tylko głowę i korpus podobne do ludzkich. Zimno mu się zrobiło na samą myśl, że ten automat mógł w normalny, ludzki sposób od­powiedzieć na jego powitalny gest. Przyjrzał się uważnie wieloczynnościowym kleszczom sterczą­cym z rękawa niby długie, zakrzywione szpony i postanowił sobie w duchu, że odtąd nie będzie tutaj do nikogo pierwszy wyciągał ręki.

— Przywitałeś się z automatem? — usłyszał na­gle za sobą znajomy, wesoły głos. Odwrócił się i mimo woli odetchnął z ulgą. Kamerzysta Bo Ytterby, z którym Darek zawarł już bliższą znajomość na Ziemi podczas kręcenia pierwszych scen filmu, wyłonił się z mroku i pod­szedł do chłopca.

— Cześć — powiedział uśmiechając się zachęca­jąco. — Po uroczystościach powitalnych zechcesz może teraz coś przekąsić — wskazał lśniący w świetle reflektorów stół.

Darek prześliznął się spojrzeniem po młodej, opa-lonej twarzy filmowca i postanowił nie dać się prosić.

— Chętnie — mruknął ruszając żwawo z miej­sca.

Z nie mniejszą energią sięgnął do pierwszego z brzegu pojemnika, w który ktoś włożył smako­wicie wyglądające kanapki i... musiał znowu gwał­townie zamachać ramionami, żeby nie upaść. Jego

dłoń przygotowana na spotkanie z pysznościami spoczywającymi na solidnym, choć dziwnie ele­ganckim stole, przeszyła bowiem powietrze. Rów­nocześnie — za plecami Darka — Bo eksplodował w napadzie nieposkromionej wesołości. Chłopiec wyprostował się z godnością.

— Nie widzę w tym nic zabawnego — wycedził przez zęby.

Ytterby jakby tylko na to jeszcze czekał. Jego śmiech odbił się gromkim echem od ścian ogrom­nej sali.

— Nic za-baw-ne-go — wykrztusił z trudem. — Cha! cha! cha! Chciał zjeść atelier! To mi dopiero artysta! Nic zabawnego! Cha! cha! cha!

Darek odwrócił z niesmakiem oczy od widoku słaniającego się na nogach kamerzysty i ponownie, już bardziej trzeźwo, chociaż nie bez pewnego ża­lu, utkwił wzrok w pięknie nakrytym stole. Ate­lier? Tak, oczywiście... Przecież takie bajecznie ko­lorowe ściany niby to obiektów pozaziemskich, ta-kie "piękne" fotele, atłasy i w ogóle lśniące, opły­wowe sprzęty widuje się tylko na filmach! A da­wno już minął czas, kiedy to, aby nakręcić na przy­kład scenę rozgrywającą się w miasteczku na Dzi­kim Zachodzie, trzeba było zbudować całe takie miasteczko, choćby tylko z drewna i tektury. Dziś scenografię zastępuje fotografia przestrzenna. To znaczy wyświetlanie takich trójwymiarowych fo­tografii. Darek przecież, podobnie jak wszyscy lu­dzie, miał stale do czynienia z holografią, a także holowizją. Innych filmów niż trójwymiarowe po prostu nie było, i to od niepamiętnych czasów. Krótko mówiąc, zamiast pięknej kabiny, stołu i ka­napek miał teraz przed sobą tylko fotograficzną

scenerię jakiegoś fragmentu filmu, w którym sam grał jedną z głównych ról. Że też dał się tak na­brać!

— Zgaś to — burknął odczekawszy, aż Bo wy­śmieje się do syta. — A w ogóle — dodał — czy

tutaj musi być tak ciemno?

— Nie musi — odpowiedział wesoło zagadnięty. Nie przestając się uśmiechać potrząsnął głową, odgarnął długie jasne włosy, które opadły mu na oczy, po czym podszedł do jakiegoś urządzenia i przekręcił kontakt. Atłasowa kabina z jej okien­kami, nadymanymi fotelami i stołem zastawionym smakołykami zniknęła jak zdmuchnięta. Równo­cześnie całą salę zalało jasne, łagodne światło.

— To nasz warsztat — Bo Ytterby zatoczył dło­nią łuk, prezentując pomieszczenie. — Tutaj nakrę­cimy kilka ujęć. Przede wszystkim wasze spotkanie z Sonią. Potem... — urwał i uśmiechnął się zagad­kowo.

Darek nie znał dokładnie scenariusza, ale domy­ślał się, że potem przyjdzie kolej na ciekawsze zdję­cia. Starty rakiet, sceny w kosmosie, na jakichś nieznanych globach. W tej chwili jednak chłopiec nie zastanawiał się nad swoją rolą. Korzystając z tego, że Bo nareszcie zapalił światło, rozglądał. się ciekawie po ich nowym atelier. Teraz sala nie wydawała się już tak przestronna, jak przed chwi­lą, kiedy tonęła w półmroku. Pamiętając jednak o niewielkich rozmiarach całej stacji, Darek i tak był pewien, że znajduje się w najobszerniejszym pomieszczeniu, jakie ma do dyspozycji tutejsza za­łoga. Tutaj pewnie przygotowywano projekty po­szczególnych dzielnic, poziomów i urządzeń nowe­go kosmicznego osiedla, o czym świadczyły odsu-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin