Griffin William Edmund Butterworth - Dwa fronty.rtf

(986 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

 

 

 

Dwa fronty

 

The Last Heroes

Tłumaczył Leszek Erenfeicht


Cykl OSTATNI BOHATEROWIE dedykuję:

 

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych

Aaronowi Bankowi

odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem pułkownikowi Sił Specjalnych)

oraz

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych

Williamowi E. Colby’emu

odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem dyplomacie i dyrektorowi

Centralnej Agencji Wywiadowczej).

 

Wyżej wymienieni, służąc jako dowódcy zespołów

operacyjnych we Francji i w Norwegii, ustanowili wzorzec

męstwa, wiedzy, patriotyzmu i uczciwości dla wszystkich

pracowników amerykańskich służb specjalnych.


Nic z tego, co do tej pory pisano o Waszyngtonie,

nie jest prawdą.

W.E.B.Griffin


Prolog

 

W styczniu 1939 roku duński fizyk jądrowy, profesor Niels Bohr, wyjechał do Stanów Zjednoczonych i odwiedził niemieckiego naukowca na wygnaniu, przebywającego w Princeton w stanie New Jersey, profesora matematyki Alberta Einsteina.

Wśród różnych tematów, które poruszyli w rozmowie, znalazło się fascynujące zjawisko, zaobserwowane, kiedy atomy uranu, pierwiastka promieniotwórczego, poddano bombardowaniu neutronami. Powstały wówczas bar i krypton, co było dowodem na to, że atom uranu podzielił się na dwie, mniej więcej równe części.

Profesor Bohr omawiał to zjawisko, które nazwał rozszczepieniem jądra uranu, także z innymi naukowcami. Był wśród nich profesor Enrico Fermi z uniwersytetu w Chicago. Na konferencji w Waszyngtonie, która miała miejsce 26 stycznia 1939 roku, Fermi zasugerował, że przy rozszczepieniu jądra atomu możliwe jest także uwolnienie neutronów samoczynnie inicjujących dalszą destrukcję masy atomów, którą nazwał reakcją łańcuchową. Fermi był zdania, że reakcja łańcuchowa będzie w stanie wyzwolić olbrzymie ilości energii.

W marcu 1939 roku naukowcy pracujący nad rozszczepieniem atomu po raz pierwszy skontaktowali się z rządem. Profesor George B. Pegram z Uniwersytetu Columbia zaaranżował Fermiemu spotkanie z kilkoma oficerami Marynarki Stanów Zjednoczonych.

Nowe źródła energii miały dla Marynarki ogromne znaczenie. Jej naukowcy od dawna starali się wycisnąć jak najwięcej z każdej grudki węgla i każdej kropli ropy naftowej. Poprawa sprawności energetycznej silników o połowę dałaby każdemu, kto by jej dokonał, potężną przewagę nad każdym wrogiem, a tu poważni naukowcy mówili o poprawie dziesięcio–, a nawet stukrotnej! I nawet jeśli z powodu niedoskonałości techniki na razie nie dałoby się załadować tego cudownego paliwa do bunkrów paliwowych okrętów, to może w tym zadziwiającym fenomenie będzie choćby coś, co da się wykorzystać do wytworzenia lepszego materiału wybuchowego, kto wie? W końcu stworzenie granatu artyleryjskiego o zwiększonej sile rażenia też Marynarce nie zaszkodzi.

Profesor Fermi odparł ekspertom Marynarki, że choć nie ma na podorędziu szczegółowych obliczeń i danych, to szacuje, że w wyniku rozszczepienia pięćdziesięciu kilogramów uranu 235 uwolni się energia równoważna eksplozji około 20 tysięcy ton materiału wybuchowego, na przykład trójnitrotoluenu, profanom znanego jako trotyl.

Eksperci Marynarki słuchali tego zafascynowani i zapytali, czy w Europie te zagadnienia cieszyły się szerokim zainteresowaniem. Profesor Fermi potwierdził. Powiedział, że Niemcy interesowali się rozszczepieniem atomu. Poza tym, na terenie Niemiec leżą największe złoża i kopalnie rudy uranowej.

Na to eksperci Marynarki zapytali, czy wydobycie i obróbka tego nowego materiału wybuchowego jest trudna.

Profesor Fermi z żalem potwierdził. Nie każdy uran nadaje się do tego celu, powiedział. Jedyny rodzaj uranu, który poddaje się rozszczepieniu, to uran 235, izotop, jedna cząsteczką na 140 innych, bezużytecznych cząsteczek uranu. Cały obecny światowy zapas uranu 235, podkreślił, nie przekracza obecnie 0,0000004 grama.

Latem 1939 roku profesor Alexander Sachs przedstawił poglądy Einsteina i innych naukowców prezydentowi Franklinowi Delano Rooseveltowi.

Pół roku później prezydent Roosevelt wyasygnował pierwsze fundusze na dalsze badania w tej dziedzinie. Naukowcy stwierdzili, że wszelkie prace przygotowawcze, które mogą wykonać w tym wczesnym stadium, będą w stanie przeprowadzić za sześć tysięcy dolarów i właśnie tyle dał im na to prezydent.

Ile pieniędzy wydał wywiad Marynarki na poszukiwanie źródeł rudy uranowej poza granicami Niemiec nigdy nie ujawniono, ale wiadomo, że kiedy 6 grudnia 1941 roku nadzór nad badaniami w sprawie rozszczepienia jądra atomu przejęło Biuro Postępu Naukowego i Wdrożeń Stanów Zjednoczonych, Marynarka poinformowała, że kilkaset ton rudy uranowej znajduje się w Kolwezi, małym górniczym miasteczku prowincji Katanga w Kongu Belgijskim.


I

1
Annapolis w stanie Maryland
4 czerwca 1941 roku, 13.30

 

Rocznik 1941 absolwentów Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych, wysłuchawszy z większą lub mniejszą cierpliwością uwag, które miał im do przekazania sekretarz Marynarki, ustawił się w szyku według porządku lokat na roku, po czym przemaszerował po kolei przez platformę, na której stała mównica, otrzymując dyplom i uścisk ręki zgromadzonych tam dostojników. Wracając na swoje miejsca, wszyscy spoglądali w niebo. Następnym punktem programu miał być przelot samolotów myśliwskich lotnictwa Marynarki.

Komendant Akademii nie był entuzjastą tej atrakcji, kiedy po raz pierwszy przedstawiono mu taki zamiar. Promocja rocznika absolwentów to poważna sprawa, nie festyn z pokazami lotniczymi.

No a poza tym, po co właściwie Marynarce całe to zawracanie głowy z samolotami? Przecież to jej w ogóle do szczęścia nie potrzebne. Główną siłą Marynarki wojennej był, jest i pozostanie pancernik ze swoją artylerią. Samolot może się przydać najwyżej do dalekiego rozpoznania, nie przeczył, no i może jeszcze do korygowania ognia, ale niczego więcej. Ci tam w Waszyngtonie zupełnie poszaleli, tego był pewien. Co roku zabierali mu najlepszych podporuczników i łamali im kariery, wysyłając do szkoły lotnictwa morskiego. Co im z tego mogło przyjść dobrego, na miłość boską? Przecież to tylko strata czasu, który mogliby spędzić pożyteczniej, ucząc się rzemiosła na pokładach krążowników i pancerników floty.

Chciał ukręcić łeb całej sprawie, ale wmieszał się zastępca sekretarza Marynarki i „poprosił” go, żeby zmienił zdanie. To wielka uroczystość, mówił, będzie prasa z całego kraju, kronika filmowa Fox Movietone News ją nakręci i puści w kinach na całym Wschodnim Wybrzeżu. Ale jeżeli doda się do tego przelot, to może przyjedzie też ekipa kroniki March of Time, a wtedy ten temat trafi do kin w całym kraju. Takiej okazji do zachęcenia adeptów Akademia, Marynarka, a zwłaszcza Departament Marynarki, nie mogą przepuścić.

Przyparty do muru komendant „postanowił” więc pozwolić na przelot dywizjonu samolotów myśliwskich Grumman F3F–1 nad zebraną grupą nowo upieczonych absolwentów, kiedy ci, w uświęcony tradycją sposób zamanifestują koniec swej nauki, wyrzucając w górę podchorążackie czapki.

W owym okresie podstawowym typem myśliwca Marynarki był dwupłatowy Grumman F3F–1. Napędzał go 950–konny silnik gwiazdowy Wright Cyclone, pozwalający mu osiągać prędkość maksymalną rzędu 370 km/h. Był przy tym bardzo zwrotny, a jego uzbrojenie stanowiły dwa zsynchronizowane karabiny maszynowe, strzelające przez śmigło, jeden kalibru 7,62 mm, a drugi 12,7 mm.

Zgodnie z planem, pierwszy klucz trzech F3F–1 przeleciał nad terenem Akademii.

Leciał z maksymalną prędkością na wysokości 500 metrów, najniższej, jaką dopuszczały nad terenem zabudowanym przepisy zarówno Federalnego Zarządu Lotnictwa, jak i Marynarki. Nawet z tej wysokości ryk ich silników robił wrażenie, tym bardziej że prawie nie cichł przez cały czas przelotu pozostałych sześciu kluczy, pojawiających się na niebie nad Akademią w trzydziestosekundowych odstępach. Komendant musiał niechętnie przyznać, że ta parada powietrznej potęgi Marynarki robiła wrażenie.

Kiedy ostatni klucz trzech F3F–1 przeleciał i rozpoczął wznoszenie, zawracając nad ocean, komendant ruszył w stronę podium, by zająć miejsce za mównicą i wygłosić swoje pożegnalne przemówienie do kolejnego rocznika wychowanków Akademii. Właśnie dochodził do mikrofonu, kiedy w powietrzu znowu rozległ się hałas lotniczych silników. Ten dźwięk był jakiś inny, potężniejszy, niższy i jeszcze głośniejszy niż tamte. Komendant zadarł głowę, szukając jego źródła, i przekonał się, że to wrażenie wynika z dwóch powodów. Po pierwsze, to rzeczywiście były inne samoloty, a po drugie, leciały znacznie niżej, niż tamte — najwyżej 100 metrów nad ziemią. Podchorążowie początkowo myśleli, że nadlatujące jednopłatowe samoloty były myśliwcami Brewster F2A–2, niezbyt udanymi maszynami, które miały zastąpić w lotnictwie Marynarki F3F–1, ale w końcu zdecydowano się je oddać piechocie morskiej, jak wszystko, co się Marynarce nie udawało. Kiedy jednak maszyny zbliżyły się, rozpoznali je natychmiast: to były Grummany F4F–3, jedne z tych, które właśnie zaczęły trafiać do jednostek. Krępe średniopłaty napędzane były potężnymi silnikami Pratt & Whittney Twin Wasp, które w wersji ze sprężarką, takiej jak na F4F, osiągały moc 1.200 koni mechanicznych. Większa moc silnika i mniejszy opór jednopłatowca pozwalały im osiągać maksymalną prędkość rzędu 530 km/h — na krótko i tylko w razie zagrożenia, po zerwaniu plomby na przepustnicy — ale zawsze 160 km/h więcej niż F3F.

F4F zaczął wchodzić na wyposażenie dywizjonów myśliwskich dopiero na jesieni zeszłego roku i prasa fachowa pełna była zachwytów nad jego osiągami, ale mało kto miał okazję oglądać te maszyny na własne oczy. Któryś z dziennikarzy wymyślił dla nowej maszyny przezwisko Wildcat i ta nazwa przyjęła się wśród cywilów, szybko zresztą przejęta przez samą firmę w materiałach reklamowych. Prawdziwego pilota Marynarki poznawało się jednak po tym, że nigdy w życiu nie przeszłaby mu ona przez gardło. To lotnicy Armii, z ich pustymi głowami musieli wymyślać nazwy dla swoich samolotów, bo nie mogli zapamiętać ich symboli. Zapamiętanie, że F4F (czwarty typ myśliwca Marynarki z zakładów Grummana) to F4F, a nie jakiś tam Wildcat, nie znajdowało się poza zasięgiem zdolności intelektualnych przeciętnego pilota Marynarki.

Nie tylko podporucznicy nie widzieli jeszcze z bliska tych samolotów, większość zgromadzonych na promocji oficerów także — z jednym wszakże wyjątkiem. Na trybunie honorowej stał pewien wiceadmirał, którego biały mundur zdobiły złote skrzydła pilota Marynarki. Ten drugi przelot, nie ujęty w oficjalnym planie uroczystości, był właśnie jego pomysłem. Przelot F3F to dobry pomysł na zainteresowanie kamerzystów kronik filmowych, ale jeszcze lepiej będzie przy okazji publicznie zaprezentować nowy, znacznie nowocześniejszy myśliwiec. Niech ludzie wiedzą, że lotnictwo Marynarki ma przyszłość, że nie zostaje w tyle za Europą, której jednopłatowe myśliwce od dawna ludzie oglądają w kronikach z toczącej się tam wojny. Poza Włochami nikt już tam nie używał dwupłatów i ludzie pytali, co będzie, jeśli Ameryka będzie się musiała włączyć także i do tej wojny? Czy lotnictwo Marynarki z jej dwupłatowymi myśliwcami nie zostanie zmiecione z nieba przez znacznie bardziej technicznie zaawansowane samoloty europejskich państw Osi? Niepokojące wieści docierały także z Chin. Trzecia potęga Osi, Japonia, z którą Stany Zjednoczone także miały napięte stosunki, również rozporządzała coraz nowocześniejszymi jednopłatowymi myśliwcami. Curtissy 75, sprzedawane Chinom, a stanowiące przecież podstawę lotnictwa pościgowego Armii, choć o niebo nowocześniejsze od F3F, miały tam z nimi ciężki orzech do zgryzienia.

Admirał znał jednak stosunki panujące w jego rodzaju wojsk za dobrze, by oficjalnie występować o zgodę na ten drugi przelot. Nikt by na to nie przystał. W jednostkach było zaledwie kilkadziesiąt F4F z serii zamówionej w sierpniu 1939 roku. Pierwszy seryjny F4F odebrano z fabryki w Bethpage w sierpniu zeszłego roku, ale do jednostek zaczęły trafiać dopiero od stycznia. Piloci byli dopiero przeszkalani w ich pilotowaniu, nie mieli jeszcze wystarczającej liczby godzin wylatanych na nowym typie, by puszczać ich na pokazy nad zamieszkanym terenem. Tego by mu jednak na pewno nie powiedziano. Usłyszałby tylko, że nie ma możliwości, by do napiętego planu szkolenia wcisnąć przeloty propagandowe.

Admirał promieniał radością, śledząc niski przelot trójki myśliwców. Kiedy wykonały one beczkę nad samym środkiem dziedzińca Akademii i, kończąc ją, wyprysnęły w niebo szerokim wachlarzem, idąc w górę zapierającą dech w piersiach świecą na maksymalnej prędkości i szybko ginąc z oczu widzów, szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz jeszcze bardziej. Zdusił w sobie chęć, by przyłączyć się do wiwatów zachwyconych podporuczników, ale kiedy zobaczył nobliwego sekretarza Marynarki powiewającego chusteczką i podskakującego z radości na trybunie obok, nie wytrzymał i także przyłączył się do aplauzu.

Orkiestra zagrała .Anchors Aweigh!” i tłum uspokoił się, choć widać było nadal entuzjazm malujący się na twarzach młodych widzów.

Komendant rozejrzał się dookoła i przyoblekł twarz w blady uśmiech. Nie miał innego wyboru. Najchętniej obdarłby żywcem tych gówniarzy ze skóry za tak jaskrawe złamanie regulaminu, ale przecież nie będzie się skarżył na nich sekretarzowi Marynarki, który jaśniał szczęściem jak dumny ojciec na widok pierworodnego syna.

 

2
Baza lotnictwa Marynarki Anacostia
Waszyngton
4 czerwca 1941 roku, 13.55

 

Wieża kontroli obszaru bazy Anacostia udzieliła pozwolenia na lądowanie lotowi Marynarki numer 003, kluczowi trzech F4F–3. Maszyny miały podchodzić do lądowania pojedynczo, w odstępach co 60 sekund, na pasie 2–0. Komandor podporucznik J. K. Hawes, pilotujący pierwszą z nich, odłączył od formacji nad więzieniem Dystryktu Columbia i szpitalem miejskim, wykonując ciasny podciągany zakręt w lewo. Pod skrzydłami mignął Most Sousy, baza Marynarki, nad Potomakiem odblokował korbę do opuszczania podwozia i, zniżając lot, obrócił ją 29 razy, aż napotkał opór. Po chwili wypuścił klapy i zamknął gaz, spływając łagodnie na pas tuż za wymalowaną w poprzek betonowego pasa białą linią, wyznaczającą jego początek, czy też, jak to oficjalnie nazywano, „próg”. Na końcu dobiegu czekał już na niego samochód z tablicą JEDŹ ZA MNĄ, który wskazał mu stanowisko postojowe.

Minutę później na pasie zapiszczały koła drugiego F4F–3, którego pilotował porucznik Marynarki Edwin H. Bitter, a jako ostatni wylądował porucznik rezerwy Marynarki Richard L Canidy.

Komandor Hawes miał 43 lata, był wychowankiem Akademii Marynarki w Annapolis i lotnikiem od ponad 20 lat. Był jednym z doradców technicznych Marynarki, biorących udział w projektowaniu F4F i na stałe przydzielony został do fabryki Grummana w Bethpage na Long Island.

Bitter i Canidy mieli po 24 lata, i zostali starannie wyselekcjonowani spośród instruktorów pilotażu szkoły lotniczej Marynarki w Pensacola do udziału w pokazie F4F nad Akademią. Poszukiwano ludzi, którzy nie tylko potrafią pilotować samolot, ale takich, dla których był to naturalny dar. Ci dwaj mieli właśnie to, czego szukano, smykałkę do latania. W dodatku byli na tyle rozgarnięci, by rozumieć nie tylko prawdziwe znaczenie tego przelotu, ale również pojąć, jak szkodliwe byłoby, gdyby coś przy okazji spieprzyli.

Porucznik Bitter nadawał się doskonale do wykonania tego zadania. Przystojny młody człowiek o inteligentnym wyrazie twarzy ukończył Akademię w roku 1938. Był niezbyt wysoki i rosły, ale mimo to w czasie studiów nieźle sobie radził na boisku futbolowym. Nadal regularnie uprawiał ćwiczenia i widać to po nim było. Pomimo napawającej go niepokojem niezgodności z regulaminem dzisiejszych manewrów, które wykonywał nad Annapolis, bardzo mu się podobało takie latanie i cieszył się, że właśnie jego wybrano do wykonania tego zadania. Poczytywał to sobie — i słusznie — za zaszczyt.

O ile porucznik Bitter był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, jego kolega, porucznik Canidy nie uważał kariery w Marynarce za szczyt swoich ambicji. Był chyba nawet lepszym pilotem niż Bitter, ale nie był zawodowcem ani absolwentem Akademii, a jego zachowanie, zwłaszcza nastawienie do służby i przełożonych, nieraz było powodem konsternacji i niejednego zmarszczonego czoła w wyższych kręgach hierarchii służbowej. Zbyt często w połączeniu z jego nazwiskiem używano słów w rodzaju „zblazowany”, „bezczelny”, „arogancki”, „zawadiaka”, a czasem jeszcze ostrzejszych. Canidy zalazł zbyt wielu dowódcom za skórę, ściął zbyt wiele zakrętów, by ci uważali go za „poważnego” oficera. Powszechnie przyznawano, że na swoje nieszczęście Canidy jest trochę za mądry, by to jemu i jego karierze na zdrowie wyszło. Nie chodziło o to, że był przemądrzały, nie, on naprawdę był inteligentny i to wielu drażniło. Do Marynarki trafił z najbardziej prestiżowej politechniki w kraju, MIT*[1], której wydział inżynierii lotniczej ukończył w roku 1938 z wyróżnieniem jako magister inżynier w dziedzinie aerodynamiki.

Canidy był pogodnym czarnookim brunetem, wyższym — prawie o głowę — od Bittera. Ruchy miał bardzo płynne, ale mało kto by go nazwał naprawdę przystojnym. Nie przeszkadzało mu to jednak w utrzymywaniu obopólnie przyjemnych kontaktów z co piękniejszymi okazami płci pięknej w natężeniu, które jego kolegów przyprawiało o nieukrywaną zazdrość. Często mawiano za jego plecami, że ma do kobiet taki sam talent, jak Aleksander Wielki miał do podbijania ziem sąsiadów.

No i był znakomitym lotnikiem. Kiedy wstępował do Marynarki, był już w pełni wyszkolonym pilotem, z licencją uprawniającą nawet do wykonywania przewozów pasażerskich, 350 godzinami nalotu na wielu typach samolotów i uprawnieniami do wykonywania lotów bez widoczności ziemi. Pobyt w Marynarce wykorzystywał bez reszty do dalszego podnoszenia swoich kwalifikacji. Gdyby tylko chciał, drzwi do szybkiej kariery w Marynarce stały przed nim szeroko otworem. Problem jednak w tym, że on nie chciał. I co gorsza, bez wahania dawał to do zrozumienia każdemu przełożonemu, który próbował go utemperować, wskazując na zgubny wpływ jego wyskoków na widoki awansów. Odpowiadał wtedy, że cokolwiek mu Marynarka zleci, zrobi zaraz i najlepiej jak potrafi, ale admirałem nie ma zamiaru zostawać. Marynarka ufundowała mu czteroletnie stypendium, ma więc prawo od niego wymagać czteroletniej służby. Te cztery lata upłyną w czerwcu 1942 roku, a wtedy ma zamiar zamienić swoje półtora paska na inżynierski suwak logarytmiczny. Miał już bardzo dobrą ofertę zatrudnienia z Seattle, od Boeinga. Zawdzięczał ją nie Marynarce, lecz swoim ocenom, opinii profesorów z uczelni, a przede wszystkim pracy dyplomowej o wpływie doboru profilu aerodynamicznego skrzydła na drgania końcówki płata przy prędkościach przekraczających 600 km/h.

Mimo wszystko zdecydowano, by właśnie ich dwóch wysłać do Bethpage, do wykonania zadania specjalnego nad Annapolis. Zachowanie Canidy’ego, choć pozostawiało wiele do życzenia, kompensowały z nawiązką jego umiejętności pilota.

Całość szykowała się pod osłoną ścisłej tajemnicy, którą Canidy wyśmiewał, dowodząc, że byłaby bardziej na miejscu, gdyby szykowali napaść z zaskoczenia na Toronto czy Montreal, a nie propagandowy przelot nad Alma Mater marynarzy. Pewnego popołudnia wezwano ich obu z kwater oficerskich (gdzie mieszkali razem, gdyż pokoje przyznawano w kolejności alfabetycznej) do gabinetu zastępcy komendanta szkoły w Pensacola. Tam przedstawiono im komandora Hawesa i poinformowano, że zostali wyznaczeni do wykonania zadania specjalnego związanego z pilotowaniem samolotu Grumman F4F–3.

Potem pojechali do Bethpage, gdzie przeszli przeszkolenie w pilotowaniu świeżo wyprowadzonego z hali montażowej F4F, po czym nad Atlantykiem, tuż poza zasięgiem wzroku z brzegu, ćwiczyli akrobacje na malej wysokości.

Na Canidym, jako inżynierze, F4F wywarł wielkie wrażenie. Jako pilot był nim jeszcze bardziej zachwycony. Prywatnie zaś nabrał przekonania, że te trzy miesiące udowodniły ponad wszelką wątpliwość, że większość wyższych oficerów Marynarki Stanów Zjednoczonych to banda zdziecinniałych idiotów.

Nie żałował ani przez chwilę zgłoszenia się do ściśle tajnego zadania. Po pierwsze, udało mu się w ten sposób wyrwać wreszcie z przedniego siedzenia Stearmana N2S, szkolnego dwupłatowca, osiągającego zawrotną prędkość maksymalną rzędu 140 km/h, na którym początkujący lotnicy Marynarki uczyli się latać. Po drugie, miał okazję gruntownie poznać Grummana F4F–3 i wylatać na nim sporo godzin. Na razie nic mu to nie dawało, prócz satysfakcji, ale kiedy wyjdzie do cywila, może pozwoli mu znaleźć lepiej płatną i ciekawszą pracę. Nie tracił czasu w Bethpage, subtelnie dając do zrozumienia zarządowi Grummana, że choć wybierał się do pracy u Boeinga, to jeszcze się do końca nie zdecydował na przeprowadzkę do Seattle.

 

* * *

 

Lądując na pasie bazy Anacostia, Canidy odczuł żal na myśl o tym, że kończy się jego zbyt krótka znajomość z F4F, że to był ostatni na jakiś czas lot na tym doskonałym samolocie. Zakończył dobieg, podkołował do końca pasa, na którym maszyny Bittera i Hawesa czekały na niego ustawione za pomalowaną w biało–czarną szachownicę półciężarówką Forda z tablicą z napisem JEDŹ ZA MNĄ. Kiedy zaparkowali samoloty na wybetonowanych stanowiskach postojowych, pojawił się oficer dyżurny lotniska i, promieniejąc radością, wręczył komandorowi Hawesowi formularz telefonogramu. Hawes przeczytał wiadomość i z równie szczęśliwym uśmiechem podał ją obu porucznikom.

 

Proszę przekazać komandorowi HAWESOWI: Udzielam

pochwały. DERR, wiceadmirał.

 

— No, panowie — powiedział komandor. — Upiekło nam się.

— Tak jest, panie komandorze — odparł Bitter.

— Wieczorem w Klubie Armii i Marynarki planowana jest mała kolacja — ciągnął Hawes. — Oczywiście, jesteście panowie zaproszeni.

— Panie komandorze, nie da się od tego wykręcić?

— Słucham, panie Canidy?

— Zapytałem, czy to jest rozkaz, panie komandorze. Chodzi mi o to, że myślałem, że uda mi się odwiedzić przyjaciela, tu w Waszyngtonie.

— Przyjaciela?

— Tak jest, panie komandorze.

— Nie, panie Canidy, oczywiście, nie jest to rozkaz. — Komandor starał się z całych sił nie dać po sobie poznać, że czuje się dotknięty podobną bezczelnością. — Może pan odwiedzić przyjaciela.

W czasach, kiedy on był młodym porucznikiem, do głowy by mu nie przyszło, żeby się wykręcać ze spotkania z kimś tak wysoko postawionym, jak wiceadmirał Derr, zwłaszcza, gdy spotkanie to stwarzało okazję panu admirałowi wyrazić swoją wdzięczność dwóm młodym porucznikom. Wprawdzie sposobowi, w jaki Canidy wykonuje obowiązki, nie można było nic zarzucić, ale po młodych oficerach Marynarki oczekuje się czegoś więcej.

— Jeżeli moja nieobecność sprawi panu jakąś niedogodność, panie komandorze, to oczywiście…

— Ależ skąd. Może pan spokojnie jechać do przyjaciela.

— Dziękuję, panie komandorze.

Bitter nie odzywał się ani słowem przez całą drogę powrotną do oficerskich kwater gościnnych. Dopiero tam powiedział mu, że robi wielki błąd, odrzucając zaproszenie admirała.

— Eddie, ty chcesz być admirałem, więc tam idź — odparł Canidy. — Moje ambicje w tej chwili nie sięgają wyżej ponad to, żeby znaleźć jakąś panienkę na wieczór. Przyznasz chyba, że gdzie jak gdzie, ale w Klubie Armii i Marynarki szanse na to są raczej niewielkie, prawda?

Bitter uśmiechnął się, rozbrojony żelazną logiką wywodu.

— Wrócisz tu na noc?

— Żywię szczerą nadzieję, że nie będę musiał.

— To gdzie cię szukać w razie czego?

— W domu mojego kumpla przy Ulicy Q*[2]. Numer znajdziesz w książce telefonicznej, pod Whittaker.

Eddie zapisał podane przez niego dane w notesie.

Pół godziny później Dick Canidy wysiadł z taksówki w dzielnicy ambasad Waszyngtonu, w pobliżu Rock Creek, pod trzymetrowej wysokości ceglanym murem. Poza mundurem miał ze sobą tylko małą torbę ze zmianą bielizny. Nie miał na dziś w planach nic, co by wymagało innego ubrania. Chciał rozegrać kilka setów w tenisa, a potem wyskoczyć na dziewczyny.

Przy bramce w murze połyskiwał mosiężny przycisk dzwonka. Canidy wcisnął go i ujął klamkę, czekając na sygnał elektrycznego zamka. Kiedy się rozległ, pchnął drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz zobaczył ogród z drzewami i ścieżkami, przy których stały nawet ławki, zupełnie jak w Central Parku.

Dom pochodził z przełomu wieków i był tak dostojny w brzydocie swych licowanych piaskowcem ścian, że aż wydawał się ładny. Na rogach dachu rynny kończyły się gargulcami, z których podczas deszczu woda tryskała na ogród, zamiast spływać nowomodnymi rurami do kanalizacji. Wzdłuż całej frontowej ściany domu ciągnęła się ośmiometrowej szerokości marmurowa weranda z czterema stołami z kutego żelaza i czterema takimiż krzesłami wokół każdego z nich. Canidy bywał w domu przy Ulicy O, odkąd skończył 15 lat i zaczął chodzić do drugiej klasy szkoły St. Mark’s, ale do tej pory nie widział, żeby ktokolwiek siedział przy tych stołach.

Tradycją St. Mark’s było kwaterowanie pierwszoklasistów z uczniami wyższych klas, by ci opiekowali się nimi, wprowadzali ich w życie szkoły i dawali im przykład właściwego zachowania. Dopiero czwartoklasiści mogli, jeśli chcieli, mieszkać w pokojach internatu z innymi czwartoklasistami. Teoretycznie nowicjusze mogli więc mieszkać z uczniami wszystkich starszych klas, ale w praktyce obowiązek ten spadał na barki drugoklasistów. Wprowadzanie w tajniki życia szkoły nazywano „ujeżdżaniem”, a nowicjuszy „wierzchowcami”. Jego „wierzchowcem” był Jim Whittaker.

Uświęcone zasady szkoły St. Mark’s nie robiły na Canidym większego wrażenia. Urodził się i dorastał w bardzo podobnej placówce oświatowej na Środkowym Zachodzie. Jego ojciec, wielebny doktor George Crater Canidy, był dyrektorem szkoły St. Paul’s, która niczym się od tamtej nie różniła. W przeciwieństwie do innych drugoklasistów, Dick nie wywyższał się ponad pierwszoklasistę, z którym mieszkał. Polubił Jima Whittakera bardziej niż pozostałych dwóch chłopców, z którymi mieszkali w apartamencie złożonym z dwóch sypialni i wspólnej łazienki. Wkrótce bardzo się zaprzyjaźnili.

Ich przyjaźń zaowocowała zaproszeniem na uroczystą kolację w Święto Dziękczynienia — z dodatkową przynętą w postaci biletów na mecz pomiędzy reprezentacjami Armii i Marynarki, które miał załatwić stryjek Jima. Ten argument podziałał i Dick przyjął zaproszenie.

Po przybyciu na Ulicę Q, Dick kurtuazyjnie pogratulował stryjostwu Jima pięknego domu. Odpowiedź nieco zbiła go z tropu.

— Ależ to jego dom, nie nasz — odparł Chesley „Chesty” Whittaker, bezdzietny stryj Jima, wskazując na chłopca. — Należał do jego ojca.

Widząc zmieszanie Dicka, wyjaśnił sytuację.

— Kiedy zmarł ojciec Jima, wszyscy mieli nadzieję, że gdy tylko rozejdzie się wieść, że dom jest na sprzedaż, pojawi się jakaś ambasada albo ambasador i kupi go za ogromne pieniądze. Przez te parę miesięcy, zanim transakcja zostanie sfinalizowana, wraz z Barbarą mieliśmy tu mieszkać podczas naszej bytności w Waszyngtonie. To było 10 lat temu, ale żadna oferta zakupu do tej pory nie pojawiła się.

Canidy polubił wujka Chesty’ego od pierwszego wejrzenia. Przede wszystkim, jako jeden z nielicznych, nie założył z góry, że Dick jako syn pastora powinien mieć dobry wpływ na Jima i nie skąpił w jego obecności ani sprośnych dowcipów, ani nie unikał w rozmowach grzesznych tematów. Canidy był przekonany, że to właśnie wpływy Chesty’ego stały zarówno za jego przyjęciem na MIT, jak i za przyznaniem mu stypendium przez Marynarkę. Jim pokazał mu zresztą kopie listów, które w jego sprawie Chesty wysłał do sekretarza Marynarki. Pierwszy z nich zredagowany był w bardzo urzędowym tonie, zaczynał się od słów: „Drogi panie sekretarzu” i odmalowywał Canidy’ego jako wcielenie cnót obywatelskich i naukowych do tego stopnia, że byłoby niewybaczalnym błędem ze strony Marynarki odrzucenie jego podania o stypendium. Drugi był dużo krótszy, zaczynał się od słów: „Cześć Chudzielcu!” i składał się z zaledwie dwóch zdań: „Wszystko, co napisano w załączonym liście, to święta prawda. Jeżeli Marynarka miałaby chłopakowi nie dać tego stypendium, to lepiej przygotuj jakieś przekonywające wytłumaczenie. Chesty”.

Przez lata, które upłynęły, Dick przyzwyczaił się traktować dom przy Ulicy Q niemal jak drugi dom rodzinny, a Whittakerów jak drugą rodzinę. W każde letnie wakacje spędzał szczęśliwe tygodnie w drugim domu Whittakerów, na wybrzeżu New Jersey, gdzie ciotka Jima była dla niego równie miła, jak jej mąż.

 

* * *

 

Drzwi otworzył siwowłosy mężczyzna w szarej marynarce. Canidy nigdy go wcześniej nie widział.

— Tak, proszę pana?

— Chciałbym się widzieć z panem Whittakerem. Jednym albo drugim, ale najchętniej z oboma naraz.

— Niestety, proszę pana, obu panów Whittakerów nie ma w domu.

— Nazywam się Canidy.

— A, tak, proszę pana. Spodziewaliśmy się pańskiej wizyty — odparł kamerdyner. — Proszę, niech pan wejdzie.

— Czyli pan Whittaker, Jim, jednak jest?

— Porucznik Whittaker dzwonił, proszę pana. Prosił mnie, żebym przekazał, że nie może się wyrwać z lotniska. Powiedział także, bym służył panu wszelką pomocą.

Cholera! Kiedy dzwonił do Jima, który był teraz podporucznikiem rezerwy w lotnictwie Armii i służył na lotnisku Randolph Field w Teksasie, wydawało się, że uda mu się jakoś wyrwać na ten jeden wieczór i pójdą się zabawić. Z Jimem dom przy Ulicy Q. był wspaniałym, pełnym życia miejscem. Bez niego pobyt tutaj był równie ekscytujący, jak wizyta w miejskiej bibliotece. Zostało jeszcze dość czasu, by wrócić do Anacostia i wybrać się na kolację z admirałem do Klubu Armii i Marynarki.

— No cóż, myślę, że w takiej sytuacji przywitam się z panią Harris i zadzwonię po taksówkę.

Pani Harris była gospodynią w domu przy Ulicy Q.

— Pani Harris przeszła na emeryturę, proszę pana. W pewnym sensie, ja ją teraz zastępuję — odparł kamerdyner, otwierając szeroko drzwi. — Telefon jest w salonie, proszę pana.

Canidy szukał w książce numeru przedsiębiorstwa taksówkowego, kiedy zza jego pleców rozległ się znajomy kobiecy głos, pytający kamerdynera o to, kto dzwonił.

— To pan Canidy, proszę pani — odparł zapytany. — Wszedł skorzystać z telefonu.

Kiedy usłyszał odgłos kroków za sobą, odwrócił się. Pamięć go nie myliła, stała przed nim Cynthia Chenowith. Była o kilka lat starsza od niego i Jima, ale chętnie tę jej wadę puściłby w niepamięć, bo była bardzo zgrabna, miała duże, ładne piersi i gęste kasztanowe włosy. Poza tym jednak miała spojrzenie, które każdego osadzało natychmiast w miejscu i wskazywało właściwą pozycję. Canidy znał już kobiety na tyle, by podejrzewać pod tą lodową skorupą wulkan namiętności. Problem w tym, że ów wulkan był bardzo, ale to bardzo, głęboko. W tym domu była „przyjacielem rodziny” i Canidy znał ją, choć przelotnie, od bardzo dawna.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin