GUY. N. SMITH
Powrót Krabów
(The Origin of the Crabs)
Przełożyła Anna Mackiewicz
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
Rozdział pierwszy
Przez całe popołudnie Freddie Law odpoczywał na miękkim i oszołamiająco pachnącym wrzosowisku. Dookoła wznosiły się potężne szczyty gór, dotykając prawie nieba. Szarość skał urozmaicał brąz zeschłych paproci. Wysoko w chmurach krążył myszołów, wypatrując ofiary. Po zboczu pędziły w dół wijące się potoki, tworząc pieniste wodospady. Zbliżał się wieczór, w oddali, na wodach Loch Merse lśniły ostatnie promienie zachodzącego słońca. Dzikie kaczki sennie kołysały się na powierzchni wody. Freddie Law podniósł się i ustawił ostrość teleskopu. Obserwował okolicę, ale jego bystre szare oczy nie dostrzegły nic niepokojącego. Postrzępiona, maskująca kurtka wojskowa idealnie zlewała się z otoczeniem. Nawet gdyby ktoś tędy przechodził, to z pewnością nie zauważyłby go.
Mężczyzna nagle zamarł. Coś ruszało się w dolinie, kilkaset jardów poniżej. Wytężył wzrok i po chwili zobaczył stado jeleni, które wyszło na odkrytą przestrzeń. Na przedzie kroczył majestatyczny samiec, zatrzymując się co kilka jardów, gotowy do ucieczki w każdej chwili.
— Cóż za cudowny widok — szepnął Freddie z zachwytem.
Przebiegł raz jeszcze okolicę wzrokiem i położył teleskop na ziemi. Wyciągnął się i nieco rozluźnił, zadowolony, że w odległości mili nie ma żadnych ludzi. Nie chciał opuszczać tego miejsca przed zmrokiem, ponieważ obawiał się strażników Cranlarich.
Noc jeszcze nie nadeszła więc nie musiał się śpieszyć. Ostrożnie zapalił skręta i powoli wypuścił dym, żeby nie zdradzić swej obecności. Leżał na plecach i odpoczywał, zbierając siły przed czekającym go zadaniem. Lewą ręką dotykał niemal z czułością broni, którą zrobił własnoręcznie. Upolował tym oszczepem dobrze ponad tysiąc pstrągów i sporo łososi. Teraz jednak było to zbyt ryzykowne, gdyż rzeka była lepiej niż przedtem obstawiona przez strażników. W Cranlarich czuł się w miarę bezpieczny. Wymykał się Jackowi Rouse i lordowi McKechnie przez ponad dziesięć lat. Miał nadzieję, że nie wpadnie w ich ręce i jeszcze długo będzie mógł kłusować.
Freddie Law nie znał innego sposobu życia. Gdyby nie mógł polować na jelenie w lesie, cietrzewie i króliki na wrzosowisku i łapać pstrągów przed nastaniem tarła, musiałby chyba umrzeć.
Zrobiło się ciemno. Wstał, zawiesił teleskop na ramieniu i ruszył podpierając się oszczepem. Freddie potrafił instynktownie wyczuć każde niebezpieczeństwo. Był pewny, że jego szósty zmysł ostrzeże go.
Mgła opadła na ziemię. Światło małej latarni stało się niewidoczne, i kłusownik postanowił spróbować szczęścia. Czuł, że będzie to wyjątkowa noc, i że nie napotka strażników, torbę zapełni pstrągami, a przed świtem znajdzie się w łóżku.
Wybrał drogę równoległą do Loch Merse. Wolał nie przechodzić przez bagna Cranlarich, jeśli nie będzie to konieczne. Znał bezpieczne ścieżki, które wiły się jak labirynt, przez co wcale nie skracały drogi. Ale zawsze było to mniej ryzykowne niż spacer przez trzęsawisko.
Widział raz, jak bagno wciąga łanię. Nikt nie był w stanie jej pomóc i biedne zwierzę powoli zanurzyło się w ssącym błocie. Freddie patrzył na straszną śmierć i słyszał przerażający ostatni bulgot i świst pęcherzyków powietrza... Po łani nie pozostał żaden ślad.
Noc była zupełnie czarna, ale kłusownik nie potrzebował światła. Szedł starym, owczym szlakiem wiodącym pod górę do pierwszego potoku.
Gdy przezeń przechodził, lodowato zimna woda zmoczyła go aż po uda. Pstrągi rzadko dopływały tutaj, ponieważ prąd był zbyt bystry, a woda za głęboka. Przedostał się na drugi brzeg i brnął wąską ścieżką wśród gęstych zarośli ciernistego jałowca. Ostre kolce drapały go przez spodnie, ale prawie nie odczuwał bólu.
Minęła godzina, zanim dotarł do dużego potoku. Zatrzymał się i wyjął z kieszeni latarkę. Stał w miejscu, gdzie potok rozszerzał się i wpadał do jeziora. Freddie miał zamiar go przebyć, idąc pod prąd. Był pewny siebie, mimo to, jego ciało przeszedł dreszcz.
To był dla niego smak życia. Inni robią zakłady na wyścigach konnych — on stawia na wygraną w tym nocnym sporcie. Szanse miał bardzo nierówne i albo dostanie wszystko, albo pojedzie do domu z pustymi rękami.
Mgła wirowała i gęstniała. Freddie trzymał oszczep gotowy do rzutu. Całą uwagę skupił na dnie potoku, przeszukując małe zatoczki przy brzegu, z dala od głównego nurtu. Trące się pstrągi lubiły odpoczywać w takich miejscach.
Freddie zauważył słaby ruch — jakiś wydłużony kształt, który mógłby być odłamkiem skały. Zastygł bez ruchu i nagle z niewiarygodnym — jak na jego lata — refleksem, chwycił palcami wijącą się rybę i przybił do dna ostrzem oszczepu,. Rzucała się jeszcze przez chwilę, walcząc o życie. Freddie zaś ośmielony szybkim sukcesem, ruszył dalej.
Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że omal nie pośliznął się na porośniętych mchem kamieniach. Naprzeciwko niego coś się poruszyło. Skierował tam światło i zdążył jeszcze ujrzeć stworzenie wielkości dużego kota, które właśnie schowało się za kępą trzciny.
— Co to, u diabła? — zaklął głośno, czując, że ogarnia go niepokój.
Przemykający kształt wydał...
izebel