Guy N. Smith - Las.doc

(595 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

 

Las

 

 

 

- Ta cholerna mgła idzie od wybrzeża. - Głos Cartwrighta byt pełen niepokoju. - Jeszcze godzina i będzie Jak w listopadzie. Myślę, że Szwab nam się wymknął. Ten cholerny las Jest zbyt duży i gęsty. Trzeba całej armii, by go dokładnie spenetrować.

- On Już nikomu nie przysporzy żadnych kłopotów. - Ewart zbladł - Nikt nie wydostanie się z Droy Wood, gdy nastanie mgła. Mieliśmy szczęście, kapitanie.

 

 

Prolog

 

 

Bertie Hass zamknął oczy. W napięciu czekał na chwilę, kiedy nad jego głową rozlegnie się trzask otwieranej czaszy spadochronu.

"Nie otworzy się, Bertie - wiesz, że nie. Czyż ten jasnowidz w Stuttgarcie nie powiedział ci, że zdarzy się coś takiego?"

Hass spadał coraz szybciej. Przygotował się do lądowania. Mógł teraz zobaczyć ziemię w bladym świetle księżyca, rozjaśnioną płonącymi szczątkami zestrzelonego bombowca i blaskiem łuny nad zbombardowanym miastem, poza horyzontem. Rozpętało się tam istne piekło.

Misja wykonana, panie komendancie, miasto zrównane z ziemią. Duma, nieodparta satysfakcja. To było nieuniknione, zawsze tracimy ludzi podczas nalotów. Żołnierze są tylko mięsem armatnim, ale każdy z pilotów miał nadzieję, że nie nadeszła jeszcze jego kolej.

Spadał.

I wtedy linki szarpnęły go, obróciły, pociągnęły za ramiona, jakby chciały oderwać się od ciężaru ciała. Omal nie stracił przytomności, mając znów przed oczami zamazany obraz twarzy Ingrid. "Ciemności i męki piekielne są pod tobą - pomyślał. - Czy nie widzisz płomieni?^

Roziskrzone ogniście, nocne niebo było tak jasne, że Niemiec widział je nawet poprzez zamknięte oczy. Nalot trwał. Hass słyszał nieustanny ogień artylerii przeciwlotniczej i buczenie ciężkich bombowców. Ale to wszystko rozgrywało się teraz daleko stąd.

Samolot Hassa został zestrzelony, eskadra była wciąż 5

 

tam, wciąż bez niego. Poczucie winy. Nie, na polu walki, każdy jest zdany tylko na siebie. Wszyscy się z tym godzili. Jak na wojnie... Bomby i wystrzały były ledwie słyszalne, możliwe, że skoczka zniosło nawet dalej, niż myślał. Pomarańczowa łuna zawisła nad horyzontem. Lotnik spojrzał w dół, widział mnóstwo cieni, jedne ciemniejsze od drugich, srebrny blask poza nimi to niewątpliwie morze. Na pewno stracił orientacje. "Ciemności i męki piekielne są tuż pod twoimi stopami".

Hass próbował strząsnąć z siebie wszystkie niepokoje, zdusić w sobie głos, który niewątpliwie należał do mgrid, wróżki. Nie poszedł do niej tylko po to, by poznać swoje przeznaczenie, poszedł do niej, bo miał inne, bardziej interesujące powody. Tak jak jego koledzy z Luftwaffe, którzy go z nią zapoznali. Nie liczyła sobie więcej niż trzydzieści lat. Miała długie blond włosy i kształtną figurę. Jej wróżby były po prostu pretekstem do czegoś zupełnie innego. Przezroczysta kula z cienkiego kryształu we frontowym oknie jej zaniedbanego domu potrafiła pokazać coś znacznie ciekawszego niż tylko obrazy z przyszłości. Nie, żeby Bertie miał jakiś dowód i prawdopodobnie musiałby być stałym klientem, aby Ingrid zaprosiła go do tego drugiego pokoju. Wróżka ostrzegała, by nie brał udziału w tej wyprawie. Możliwe, że było to coś w rodzaju zaproszenia, aby został i odwiedził ją znowu. To oznaczałoby jednak, że lotnik musiałby zachorować. Co prawda, były na to różne sposoby, ale Hass w życiu nie zrobiłby czegoś takiego. Miał obowiązek wobec fuhrera.

Był już znacznie niżej. Mógł rozpoznać szczegóły te-6

 

renu. Las, duży, sąsiadujący z przybrzeżnymi trzęsawiskami. Pilotowi zaschło w ustach. Mógł zostać złapany lub złamać nogę. Gorzej: mógł utonąć w bagnie. Nie miał żadnych wątpliwości, że spadnie prosto do lasu. Drzewa zdawały się poruszać. Długie, grube konary wyciągnięte jak jakieś niesamowite macki, próbujące go schwytać. W końcu wylądował. Głuchy chlupot Upadek na gąbczastej trawie moczarów. Przez chwilę Hass pomyślał, że wylądował na trzęsawisku. Jakoś udało mu się oswobodzić nogi z gliniastej ziemi.

Otaczały go wysokie drzewa, makabryczne karykatury z pniami o potwornych twarzach i siwych brodach. Bulgot... To była błotnista woda, przelewająca się i znów zbierająca w innym miejscu. Plamy bladej poświaty księżyca kontrastowały z cieniami, pokazując wszystko, co chciał zobaczyć i wiele rzeczy, których nie chciał.

Jakimś cudem spadł w sam środek czegoś w rodzaju leśnej przecinki. Ten duży las był w sam raz, aby się ukryć. Niemiec wzdrygnął się. Nagły dreszcz strachu bez żadnego powodu. Ten zapach to nie był zwykły smród starej, stojącej, stęchłej wody. Coś jeszcze... coś diabelskiego.

Pilot sprawnie uwolnił się z szelek spadochronu i ruszył z miejsca zostawiając za sobą ślad. Kiedy dotarł do linii drzew, złapał nisko wiszącą gałąź, podciągnął się i przeniósł ciężar ciała na twardy grunt. Cienie zdawały się rosnąć, rzucając na skoczka czarną zasłonę.

Zdawał sobie sprawę, że drży ze strachu i nienawidził siebie za to. Czyż nie był członkiem doborowej

 

eskadry Luftwaffe, jednym z nieustraszonych pilotów fuhrera. Misja zakończyła się sukcesem, a on przeżył. Teraz musiał wrócić do ojczyzny tak szybko, jak tylko to możliwe. Wojna już nie potrwa długo, Francja padła, a Anglię rzucono na kolana. Godzina chwały była już blisko. Lotnik złapał się na tym, że wciąż uważnie nasłuchuje. Nie mógł już teraz słyszeć odgłosów walki, niebo nie było już zaróżowione od ognia i wybuchów. Hass mógł równie dobrze wylądować gdzieś, gdzie wojna była jeszcze czymś obcym, gdzie panował niczym nie zmącony spokój. To naprawdę niesamowite.

Bagnisty szlam sączył się i bulgotał. Nocny ptak odezwał się gdzieś cichym piskiem. Musi pozostać tu do świtu, wtedy będzie mógł zorientować się w swoim położeniu. A potem to już tylko kwestia przemieszczania się w nocy i ukrywania w dzień, dopóki Niemiec nie odnajdzie lotniska. Spryt i odrobina szczęścia, oto czego teraz potrzebował Hass. Samolot, jakikolwiek samolot. I gdy już lotnik przechytrzy straże, nic nie będzie w stanie go zatrzymać. Próbował rozwiać swe obawy, bezskutecznie. Był zupełnie sam na obcej ziemi.

Dźwięk, jakby odgłos czyichś kroków na bagnistym gruncie. To wszystko kazało mu przypuszczać, że był ukradkiem obserwowany. Zimny dreszcz przeszedł lotnika. Drżącymi rękami otworzył skórzaną kaburę. Wyciągnął ciężkiego, automatycznego ługera. "No, dalej, pokaż się, świnio, a zginiesz. Masz przed sobą gościa z hitlerowskiej Luftwaffe" - pomyślał Niemiec.

Cisza. Żadnego dźwięku. Hass wiedział jednak, że bez wątpienia jest tam ktoś. kto go obserwuje.

 

 

Yictor Amery był na wzgórzu jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu. Trzy razy w tygodniu pełnił tutaj warte. Godziny spędzane w ciemnościach dłużyły się w nieskończoność. Rozkładany leżak, który miał tam ze sobą, pozwalał spędzić je nieco wygodniej. Straż ogniowa, jak to nazywano, była tym, co pozwalało ci się przekonać, że pomagasz w obronie swojego kraju . Właśnie to było celem Home Guard, psychologiczne dowartościowanie zarówno tych, którzy byli za starzy do służby na froncie, jak i tych, którzy byli do niej niezdolni.

"Wzięty żywcem" - to ulubione powiedzenie Victo-ra podczas nocnych dyskusji w pubie "Dun Cow", zanim poszedł na służbę. "Każdy wiedział, że to nadchodzi, ale oni wciąż mówili: "pokój naszym czasom". Dopóki nie wybuchła ta okropna wojna..."

Wtedy. Kto by pomyślał? Więc najlepsze, co mogą teraz robić, to uzbroić wszystkich starych pierników w lekkie karabinki i powiedzieć: "Dołóżcie Szwabom w dupę, jeżeli tylko mają odwagę się tu pojawić". "I oto przyszli - pomyślał Yictor. - Po pięćdziesiątce żyde staje się wprost nieznośne. Urzędnik za dnia i strażnik w nocy. Kiedy, do jasnej cholery, mogę się trochę przespać?"

Aż do dzisiejszej nocy... Jezu Chryste! Szwaby nadleciały, eskadra za eskadrą, chyba cała Luftwaffe, pewna siebie, skoncentrowana nad jednym celem. Najpierw zbombardowali sieć linii kolejowych, drogi i mosty, a potem zrzucili cały pierdolony ładunek na miasto. Victor widział, jak wyleciała w powietrze cała 9

 

fabryka amunicji. Bez pudła! Słaba artyleria przeciwlotnicza, to Szkopy zrobiły dziś przegląd naszych sił. "Ale dostaliśmy jednego skurwysyna. Dobra nasza, chłopaki!"

Yictor widział bomby spadające na te samą drogę, którą przyszedł. "Po co, do cholery, Szwaby to robili?" - zastanawiał się. Wszyscy inni zawrócili gdy pozbyli się całego ładunku. Ale ten jeden został trafiony, tracił wysokość aż wreszcie eksplodował. Yictor Amery widział, jak bombowiec pikował w dół i rozbił się na polu ze skoszonym sianem, podpalając je w paru miejscach. Ciężki dym zawisł w powietrzu jak mgła, która czasami przychodziła znad morza.

Straż ogniowa.

I wtedy, kątem oka, Yictor dostrzegł spadochroniarza. Z początku sądził, że to jakiś ptak, duży i pełen wdzięku, ale ostatecznie rozróżnił sylwetkę człowieka. Strącony lotnik szybował w kierunku lasu Droy. Yictor odbezpieczył strzelbę. "Szwab. Wróg. Bandyta." - pomyślał. Co te skurwysyny zrobiły z miasta? Piekło, które wciąż jeszcze pochłaniało ofiary, setki, może tysiące ludzi ginących w ogniu. Podniósł broń do ramienia, kładąc jednocześnie palec wskazujący na spuście. Za daleko. Trzysta, może czterysta jardów. Nawet automat SG nie miałby takiego zasięgu. Mężczyzna z żalem opuścił broń. Ten sukinsyn chce ukryć się w lesie, nie ma wątpliwości.

Anglik widział spadochroniarza przelatującego tuż nad wysokim dębem, po czym skoczek zniknął z pola widzenia. Niemca pochłonął cień lasu Droy, o którym w okolicy krążyły niesamowite opowieści Teraz, w no-10

 

cy, Amery wolał ich sobie nie przypominać. Co prawda nie wierzył w zabobony, ale podobno w każdej legendzie jest ziarno prawdy...

Yictor mszył biegiem w kierunku wioski, aby zaalarmować mieszkańców. Na godzinę przed świtem las został otoczony przez nieduży oddział ochotników z Home Guard. Było ich kilkunastu, młodych chłopaków i jeden czy dwóch starszych, doświadczonych mężczyzn. Starsi stanęli na czatach. Las miał około pięciuset akrów powierzchni, był bardzo gęsty i podmokły. Martwe, zbutwiałe drzewa sterczały wysoko nad powierzchnią wody. Stary, ciemny las...

"Najgorzej jest wtedy, kiedy las spowija mgła znad trzęsawiska. Pojawia się zupełnie niespodziewanie. Bez względu na porę roku. Bagienne opary odbierają kształty wszystkiemu dookoła. Niech Bóg ma w opiece wszystkich, którzy w takim czasie znajdują się w Droy Wood" - pomyślał Amery.

Świtało. Na wschodzie widniała łuna płonącego miasta. W powietrzu unosił się zapach dymu.

Zaszczekał pies. Brutus, owczarek alzacki leśnika Owena. Owen był teraz gdzieś za granicą, przez ponad dwa miesiące nikt nie miał o nim żadnych wieści, nikt zresztą nie interesował się Owenem. W czasie wojny wielu ludzi wyjeżdżało nie wiadomo dokąd, a potem ich nazwiska pojawiały się na tablicy pamiątkowej w kościele.

Owczarek był podobny do swego pana, zawzięty i nieobliczalny jak leśniczy. Nie było lepszego tropiciela niż Brutus. Jedynie Jack, należący do Toma Morrisa 11

 

mógł równać się z Brutusem. "Psy odnajdą tego szko-     J pa" - myślał Yictor.                                   |

Amery obserwował innych gwardzistów idących ty-     i raiierą.                                              i,

"Kapitan Cartwright i stary Emson na pewno dotarli już na skraj lasu. Trzeba bardzo dokładnie przeczesać cały teren. Mamy mało broni. Karabinki, wiatrówki, siekiery, widły - co to za uzbrojenie? Spokojnie, tylko spokojnie..."

Ostry, przenikliwy dźwięk gwizdka przywołał Amery-'ego do rzeczywistości. Ruszył wraz z innymi naprzód, z palcem na cynglu. Ten szwab był bez wąjtpienia uzbrojony. Nikt nie może cię ukarać, jeśli go zastrzelisz. To przecież wojna, nie ma czasu na sentymenty. Pomyśl o tych wszystkich ludziach, którzy ucierpieli podczas nocnego nalotu. Kobiety i dzieci. Gdyby nie nierówności terenu, Amery chodziłby cały czas z odbezpieczonym karabinem.

Dwadzieścia jardów od lasu. Psy już tam wbiegły, terier ujadał niemiłosiernie. "Nawet z psami - pomyślał Yictor- to jak szukanie igły w stogu siana. Trzeba by całej sfory ogarów i dużego oddziału wojska, a i wtedy skoczek mógłby nam jeszcze uciec".

Niepokój Amery'ego wzrósł, kiedy tyraliera wchodziła w las. Tak ciemno, to nieprawdopodobne, jak listowie zasłania światło słoneczne, tworząc wokół coś w rodzaju ponurej, zielonkawej poświaty. Wszystko przesiąknięte wilgocią i zapachem zgnilizny. Czarna, mokra ziemia, błoto nigdy tutaj nie wysychało. Tutaj możesz pojąć sens wieczności, nieskończoności. Nie 12

 

wiesz nawet, czy jest dzień czy noc. Wciąż rozglądasz się wokoło... nie wiesz, co czai się w ciemności, a strach ma wielkie oczy.

Victor zatrzymał się, ponieważ idący przed nim Fred Ewart stanął, aby zapalić swoją obrzydliwie cuchnącą fajkę. W mroku płomyk zapałki niemal oślepiał. W jego blasku widać było zasuszoną, zarośniętą twarz mężczyzny z masą wągrów i sumiaste, siwe wąsy oraz jasnoniebieskie oczy, czujne i rozbiegane.

- No... i nie znaleźliśmy go - powiedział Ewart. -Marnujemy czas, ale właściwie przyszedłem tu pospacerować. Nigdy nikogo tutaj nie znajdą. Pamiętacie Vallum? Było to w trzydziestym drugim. Ten człowiek zabił swoją żonę i jej kochanka, przybiegł tu, zostawiwszy za sobą krwawy ślad po tym, jak odrąbał jej dłonie. Dziecko trafiłoby, idąc tym tropem, ale na końcu nie było nic. Jakby morderca zapadł się pod ziemię. Ten Niemiec tak samo. Jak kamień w wodę.

Victor Amery zadrżał ze strachu. Cholerny Ewart i jego opowiastki! To jeden z powodów, dla którego Victor prawie przestał odwiedzać pub "Dun Cow*\ Noc w noc działało mu to na nerwy. Historie, które przychodziły na myśl, gdy gaszono światła. Zawsze pojawiał się w nich Droy Wood. Możliwe, że stary sam wymyślał te bzdury. Głupi frajer. Lubował się w napędzaniu ludziom stracha. Był skarbnicą legend. Opowiadał je na okrągło tak długo, aż słuchacze przestali powoli w nie wierzyć i puszczali je mimo uszu. Ten las był taki sam jak każdy inny.

Wszystko to kłamstwa. Ewart kłamie jak cholera. Ale co do tego nigdy nie było całkowitej pewności.

13

 

W końcu znaleźli spadochron. Teraz zwierzęta chwyciły trop. Łowy na człowieka rozpoczęte.

Tyraliera posuwała się powoli. Ewart, jako dowódca akcji, narzucał tempo marszu. Kijem penetrował podmokły grunt pod nogami. Brzęczące roje czarnych muszek unosiły się w powietrzu.

Niespodziewanie poszukiwacze dotarli do starego domu. Kiedyś był to ładny dworek położony w samym środku szerokiej przecinki. Okazałe wykończenie dachu rozsypało się. Tu i ówdzie widać było dziury po dachówkach. Szyby już dawno powypadały z okien, które były teraz podobne do pustych oczodołów. Ktoś musiał sprawdzić wnętrze domu. Poszukiwacze patrzyli jeden na drugiego.

"Nie ja, nie, tylko nie ja!" - Amery wpadł w panikę.

Weszło ich pięciu. Ewart na czele. Jego pałka stuknęła delikatnie; ostry zapach fajki, niesiony przeciągiem, powiał im w twarze. Gryząca woń tytoniu przywodziła na myśl zbombardowane miasto i swąd płonących ciał.

Ruina, nic poza tym. Przez kamienną podłogę z trudem przedzierały się kiełkujące chwasty. Rozbite drzwi prowadzące z jednego większego pokoju do następnego. Wszystko pokryła gruba warstwa kurzu i pajęczyny wiszące między belkami. Wszystkie meble dawno zniknęły. Ciszę przerywały jedynie głuche odgłosy kroków i stukot pałki Ewarta. Spróchniałe schody i zmurszałe stropy zaskrzypiały pod ciężarem poszukiwaczy, jak gdyby protestując przeciw intruzom naruszającym spokój. W sypialni pozostała jedynie 14

 

metalowa, zardzewiała rama łóżka. Ktoś kiedyś w nim spał, może nawet się kochał. Widziało narodziny, prawdopodobnie i śmierć. Teraz jego czas już minął. Pozostanie tam na zawsze.

Nic. Tropiciele zeszli do holu, nie czekali nawet na starego, by sprowadził ich na dół, gdzie powitał ich zamglony blask słoneczny. Jest tu prawdopodobnie piwnica. Jeśli tak, nie wejdziemy tam. To prawie pewne, że nie ma tam nikogo, przynajmniej... nikogo żywego.

Uformowali się znowu w nierówny szpaler. Każdy z tropicieli czuł, że ich wysiłki są daremne. .Jego tu nie ma, skończmy z tym i wynośmy się z tego bezbożnego miejsca" - myślał niejeden.

Psy umilkły. Wyglądało na to, że udzielił im się nastrój ich panów. Victor zauważył, że zwierzęta nie podążały za nimi, gdy byli w rumach domku, lecz pozostały na zewnątrz. Teraz wszyscy bardzo się spieszyli, nawet Fred Ewart starał się dotrzymać im kroku.

Zapach był teraz bardziej intensywny, przesiąknięty zgnilizną butwiejących roślin. Zmuszał tropicieli do ciągłego spluwania. Niektórzy z nich znali go aż za dobrze. Zapach śmierci. Przynosił go tutaj wiatr po krwawej rzezi nocnego bombardowania.

Gwardziści przedzierali się przez gęste kępy trzcin, gdzie trudno było znaleźć przejście, omijali kałuże, które złowrogo bulgotały, gdy ktoś przypadkowo w nie wdepnął. Żadnych poszukiwań, po prostu uczucie nieodpartej potrzeby wydostania się z Droy Wood. Jeżeli Niemiec tu rzeczywiście jest, to na pewno tutaj pozostanie. Niejedna osoba już przepadła w tym lesie. "To 15

 

morderstwo z trzydziestego drugiego? Zamknij się! Niech cię cholera! Zatrzymaj swoje opowiadania na potem, gdy będziemy w "Dun Cow" - myślał Victor.

Wreszcie wydostali się poprzez trzciny na światło dzienne, gdzie kapitan Cartwright i jego towarzysz czekali na nich, siedząc na rozkładanych, myśliwskich stołeczkach. Wszystkich ogarnęło uczucie ulgi. Terier zaczął skomleć i biegać wokoło.

Ewart nabił fajkę świeżym tytoniem.

Victor Amery spojrzał na niebo. Z początku zdawało mu się, że w powietrzu wisi burza. Czerwony krążek słońca stawał się coraz ciemniejszy, aż w końcu zniknął zupełnie. Ale nie, chmur nie było, tylko macki mlecznej mgły nad wodą. Otoczenie traciło kontury.

- Ta cholerna mgła idzie od wybrzeża. - Głos Car-twrighta był pełen niepokoju. - Jeszcze godzina i będzie jak w listopadzie. Myślę, że Szwab nam się wymknął. Ten cholerny las jest zbyt duży i gęsty. Trzeba całej armii, by go dokładnie spenetrować.

- On już nikomu nie przysporzy żadnych kłopotów. - Ewart zbladł. - Nikt nie wydostanie się z Droy Wood, gdy opadnie mgła. Mieliśmy szczęście, kapitanie.

Teraz wyraźniej niż kiedykolwiek wszyscy czuli odór śmierci.

 

 

 

Rozdział I

 

 

Minęło sporo czasu, od kiedy Carol Embleton była ostatnio na dyskotece. Nienawidziła tego, nie musiała tam być; mogła wrócić do małego domku rodziców. Mieszkała na skraju wioski. Ale ojciec i matka zadawaliby mnóstwo pytań, a teraz dziewczyna nie miała nastroju, aby na nie odpowiadać.

Carol była wyraźnie czymś poirytowana. Jej kasztanowe włosy stawały się to żółte, to zielone, potem niebieskie w zależności od tego, jak z sekundy na sekundę błyskały kolorowe światła. Jej oczy, pełne furii iskrzyły się dzikimi błyskami. Potem kolory znikły, żarówki przygasły, a ona była jak rozkołysany, ulotny cień.

Można by wybaczyć przygodnemu widzowi stwierdzenie, że w tym półmroku dziewczyna wydawała się nieco za gruba. Wysoka na jakieś pięć stóp i osiem cali, grubokoścista, ale na tle zwężającej się delikatnie talii jej kształtne piersi były pięknie zarysowane, kontrastując z szerokimi biodrami. Zwinna, wirująca z gracją, rzucająca wyzwanie rytmowi. Zagryzła z pasją usta aż do krwi.

Pieprzony Andy Dark! Wczoraj go kochała, dziś - nienawidziła z całego serca. Przed oczyma miała jego twarz. Nie była w stanie jej zapomnieć. Oto, co się dzieje z ludźmi gdy są zakocham. Ujmujący w swym, poniekąd szorstkim, sposobie bycia, długie, ciemne włosy, rzednące na tyle głowy. (Zaczął łysieć przed trzydziestką, ale do diabła z tym!) Szczupły, zawsze ubrany w dżinsy i grubą, kraciastą koszulę. I nieodłączna lornetka.

Zawsze ten sam, zwodniczy szept:

17

 

- Przykro mi, ale tej nocy to nie wypali, kochanie, będzie tu zespół przyrodników. Przyjechali aż z Sussex aby filmować tę kolonię borsuków, o której ci już wspominałem.

"Nie wspominałeś o niczym, a nawet jeśli, to i tak nie słuchałam bo nic mnie to, cholera, nie obchodzi -myślała Carol. - Większość dwudziestoletnich chłopaków kończy pracę o piątej i zabiera gdzieś swoje dziewczyny, aby razem spędzić wieczór. Dziewczyny, nie narzeczone, bo ja, na przykład, zdjęłam obrączkę i zostawiłam ja w domu. Odeślę ci ją jutro z powrotem. To nie będzie przesyłka polecona i jeśli zaginie gdzieś na poczcie - twoja strata".

Carol spocona zrobiła kilka kroków tu i tam, szukając wolnego miejsca. Ci gówniarze, którzy przyszli z pubu naprzeciwko, rozsiedli się wygodnie na podłodze, zajmując sporo przestrzeni. Dziewczyna w żaden sposób nie chciała sprawiać wrażenia, że byłaby skłonna zatańczyć z którymś z nich. Wiele dziewczyn tańczyło samotnie, bo tak lubiły. A tej nocy panna Emble-ton miała ochotę tańczyć sama.

Popełniła duży błąd. Powinna była uświadomić sobie miesiąc temu, że tak będzie już zawsze, gdy zacznie spotykać się z funkcjonariuszem służby ochrony przyrody. Wszyscy oni byli poślubieni naturze. Ona była ich prawdziwą żoną. Przepraszam, jeśli wdarłam się pomiędzy ciebie i twoje borsuki, kochanie. Nie miej mi za złe zostanę w domu i poczekam na twój telefon. Będę grzeczną dziewczynką, nawet nie spojrzę na innego 18

 

mężczyznę. Jak cholera! Ale nie chciała dać się poderwać tym frajerom. Są w końcu pewne granice.

Przetańczyć cały świat! Kołysać się z boku na bok, aż do zawrotu głowy!

Może Andy nie traktował jej poważnie. W każdym razie, pewnie wkrótce zacznie, skoro obrączka zostanie odesłana. Gdyby tak nadać list jutro, mógłby dojść tam w środę. Żarty się skończyły! To zdarzało się zbyt często. Andy wcale nie musiał filmować w nocy borsuków z tymi palantami. On zawsze trzymał z tymi nieznośnymi ludźmi, ingerując w przyrodę, bo jeżeli łażenie nocą po lesie z kamerami i oślepiającymi światłami nie zakłóca spokoju... Carol skrzywiła się, gdy czerwone, dyskotekowe światło rozbłysło jej znowu prosto w oczy i wtedy zrozumiała, co czuły te biedne borsuki...

Hipokryta. OK, był zdecydowany pójść, to była jego decyzja. Skończyliśmy ze sobą, Andy. Proszę, nie nachodź mnie więcej. Jest mnóstwo innych dziewczyn, tak samo jak mnóstwo jest innych chłopaków, ale nie takie parowy jak ty.

Prezenter zmienił płytę na wolniejsze nagranie, romantyczny przytulaniec. To wspaniałe, gdy potrafi się być w romantycznym nastroju i trzymać fason mimo wszystko.

Systematycznie kierowała swe taneczne kroki na zewnątrz parkietu, spoglądając przez moment na zegar w dalekim końcu holu. Wpół do dwunastej. Dyskdżo-kej będzie to grał przez najbliższe pół godziny. Jeżeli szłaby do domu powoli, wszyscy położyliby się spać przed jej powrotem. Chryste, nie chciała spotkać żadnego z domowników, ani słuchać ich kazań:

19

 

- To tylko mała sprzeczka. Teraz idź i wyśpij się. Rano wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej. Andy to taki miły chłopiec, nie zdajesz sobie sprawy, jakie miałaś szczęście, Carol.

Możliwe, że Andy był miły, jeżeli nie miało się nic przeciw dzieleniu go z borsukami, lisami i innymi stworzeniami, które od czasu do czasu bez reszty pochłaniały jego uwagę.

Drzwi do garderoby się nie domykały i musiała pchnąć je z całej siły. Nie domykały się zawsze, odkąd pierwszy raz Carol poszła na dyskotekę, kiedy miała czternaście lat. Cała wioska była taka sama, ludzie nie chcieli niczego zmieniać, czy było to dobre czy złe. Zupełnie tak jak Andy. Nawet gdyby miał sześćdziesiąt lat, chodziłby filmować coś po nocach. To chyba dość poważny powód, by zerwać zaręczyny.

Noc była sucha ale tak chłodna, że dziewczyna trzęsła się z zimna pod swoją kurtką z owczej skóry. Jesień dawała znać o sobie. Liście kasztanów tu i ówdzie pokryły już zagłębienia terenu. Kasztanowce zawsze pierwsze zaczynały tracić liście. Andy jej o tym opowiedział. Niech go diabli!

Nagle zdecydowała. Pójdzie do domu okrężną drogą, ulicą prowadzącą na północ, a później skręcającą w stronę posiadłości Droy. Księżyc był dostatecznie jasny, aby mogła widzieć drogę przed sobą. Teraz rodzice na pewno będą już w łóżku, kiedy wróci. ,J wcale rano nie będzie inaczej, przekonam się, do cholery, że nie"-myślała.

Szła przez opustoszałą wieś, uświadamiając sobie 20

 

nagle, że wioska straciła swój dawny urok. Carol mieszkała tu przez dwadzieścia lat, spędziła zaledwie jedną noc poza domem, nie licząc nudnych wakacji z rodzicami. Ale od czasu, gdy skończyła szesnaście lat, już nigdy więcej z nimi nie wyjeżdżała. Wakacje przestały ją w ogóle obchodzić. Właśnie tu popełniła wielki błąd. Wtedy Andy (cholera, nie mogła pozbyć się go ze swego życia, zabierze jej to pewnie całe miesiące) pojawił się w jej życiu. Uniwersyteckie wykształcenie, podrożę po Afryce i Środkowym Wschodzie, wszystko opłacone z funduszów rządowych, aby mógł prowadzić obserwacje czegoś, co wcale nie chciało być obserwowane. I oto, co zrobiło się z niego!

Postrzępione chmury przesłoniły nieco okrągłą tarczę księżyca, oblewając pobliską okolicę migotliwym blaskiem. Po obu stronach wzniesienia pochyle nierówności przechodziły w urwisko, a dalej stawały się już prawdziwymi górami. Ciemne zarysy lasu, ostoi lisów i jeleni. "I borsuków" - pomyślała dziewczyna.

Andy, żałosny skurwysyn i to wszystko tam śmierdzące zupełnie jak on, jak gdyby przez niego dotknięte. Nie zwracała na to uwagi, kiedy zaczęła zabiegać o jego względy. Teraz nie było od tego ucieczki. A może jednak?

Elżbieta, szkolna przyjaciółka Carol, ukończywszy siedemnaście lat, spakowała się i wyjechała do Londynu, gdzie znalazła pracę. Nagle Carol przyszła do głowy pewna myśl. Nie było nic, co mogłoby powstrzymać ją od jutrzejszego wyjazdu. "Londyn"-to brzmiało podniecająco. Była tam tylko raz na jednodniowej wycieczce, kiedy mieszkała w Potteries z wujkiem Do-21

 

nem i ciocią Ellen. Londyn był na tyle duży, by można swobodnie kierować swoim życiem, nie będąc ograniczanym przez jakiegoś pomylonego podglądacza ptaków. Nie miała żadnych skrupułów. Rodzice musieliby się przyzwyczaić do jej nieobecności i znaleźć sobie coś nowego, czym mogliby się zająć. Nie miała pracy. Od czasu, gdy zamknęli fabrykę, panna Embleton była na zasiłku dla bezrobotnych. Większość młodych ludzi w Droy dzieliło jej los. Było niewiele szans na znalezienie pracy. Każdy znosił swój los, starając się czymś wypełnić czas. Właśnie teraz Andy nie miał odpowiedniego zajęcia. Obserwacja życia ptaków i zwierząt gdzieś w lesie, na wzgórzach, nie była pracą. Jedyne, czym Dark tak naprawdę się przejmował, to niszczenie przyrody, zastawianie sideł, pułapek, kłusownictwo. To... jasna cholera, zaczęło padać.

Zimne strugi deszczu zacinały prosto w twarz, tak że Carol musiała postawić kołnierz kurtki, żałując, że zapomniała parasola. Teraz żałowała, iż nie wybrała krótszej drogi do domu. Ale było już za późno. Gdyby teraz zawróciła, szłaby jeszcze dłużej. I jakby tego nie było jeszcze dosyć, księżyc skrył się za chmurami. Dziewczyna widziała jedynie niewyraźny zarys drogi przed sobą. Było rzeczywiście tak ciemno, że mogła przejść obok, nie zauważywszy dziury w żywopłocie nie opodal Droy Wood, mijając nawet skrót przez pole, prowadzący prosto do wsi.

Przez moment dziewczyna wpadła w panikę, ale zaraz się opanowała. Nie mogła przegapić przejścia, zbyt często tędy chodziła. Mogłaby iść z zamkniętymi oczy-22

 

ma. To było miejsce ich spacerów w pogodne wieczory. "Andy - pomyślała. - Chciałabym, żebyś teraz tu był. Nie kłam, nie chcesz go już nigdy widzieć. Skurwysyn!"

Jesienny deszcz, nagły, gęsty i zimny. Znak, że zima już niedaleko, choć to dopiero wczesny październik. Carol przyspieszyła kroku, czując, że przemokły jej dżinsy od kolan w dół. Do przejścia pozostało jej jeszcze co najmniej półtorej mili. Będzie zupełnie mokra, nim dotrze do domu. Miała nadzieję, że matka chrzestna nie czekała do jej powrotu. "Gdzieś ty była, Carol, zupełnie zmokłaś, a gdzie Andy?" -zapyta pewnie matka. Zamknij się mamo, wyjeżdżam z domu, będę mieszkała w Londynie i cokolwiek powiesz, nie zmieni to mojej decyzji.

I wtedy, z tyłu, usłyszała zbliżający się samochód, nadjeżdżający od strony wioski. Wciąż jeszcze był dość daleko, jakieś pół mili. Odgłos silnika przypominał brzęczenie jakiegoś natrętnego owada.

Panna Embleton zawahała się, spojrzała w kierunku pojazdu. Teraz mogła już zobaczyć światła , dwa błyskające snopy, jak przeciwlotnicze reflektory, przecinające mrok w poszukiwaniu nieprzyjacielskiego samolotu. Mimo woli dziewczyna zeszła na pobocze, pamiętając tych gówniarzy, którzy po zamknięciu pubu zjawili się w holu dyskoteki. Zbyt dużo wypili. Na pewno nie przeszliby pomyślnie próby z balonikiem. Pomijając to, że w Droy żaden gliniarz nie zatrzymałby ich, nawet gdyby ci staranowali tuzin samochodów na 23

 

głównej ulicy. A nawet jeśli, to i tak o wszystkim decydowałby komisarz Houliston.

Tak, to mogą być te gbury. Choć z drugiej strony, wcale nie muszą. I, jakby pomagając Carol podjąć decyzje, w tym momencie deszcz przybrał na sile, zupełnie jak w czasie burzy, siekąca ulewa. Dyskotekowe szlagiery znów zabrzmiały jej w głowie. "Stary, złoty hit", ten, który dyskdżokej puścił zaraz przed jej wyjściem.

Reflektory samochodu oślepiły ją. Zmrużyła oczy. Przez chwilę nie widziała zupełnie nic. Obroty silnika spadły. Wóz zwolnił, zaczął hamować, omal jej nie potrącił. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Kierowca wychylił się. Był sam. "A więc to nie te dupki z holu" - pomyślała.

- Wyjątkowo brzydka noc jak na taki spacerek. -Przyjazny glos z akcentem, którego Carol nie mogła skojarzyć, lecz z pewnością nie był to akcent mieszkańców okolic Droy. - Czy może robisz to każdego wieczora, dla kondycji?

- Nie. - Schyliła się, zajmując wolne miejsce obok kierowcy. Rzuciła szybkie spojrzenie do tyłu, jak gdyby spodziewając się znaleźć tam prostaków z dyskoteki. Ale nie było nikogo. Zupełnie przytulne miejsce, jak na mokrą, jesienną noc.

- Byłam na dyskotece w wiosce. Kiedy wychodziłam, nie padało. Miałam ochotę pójść spacerem do domu. Dłuższą drogą, okrężną- zaśmiała się. -To będzie dla mnie nauczka.

- Bez chłopaka? - zażartował mężczyzna i wrzuciwszy bieg, ruszył powoli z miejsca. 24

 

- Nie. Dzisiaj, posprzeczaliśmy się trochę, ale mam nadzieję, że jutro wszystko będzie w porządku. - "Zaraz, dlaczego do cholery się wygadałam? Jutro wcale nie będzie OK, ponieważ wynoszę się stad, nim znowu się w tym pogrążę. Żegnaj Andy, twoja obrączka jest już na poczcie. Twoja obrączka, nie moja".

Carol spojrzała na kierowcę i zobaczyła profil człowieka, który z pewnością nie był starszy niż... .Jezu, czy Andy musi wszędzie się pojawiać?" Wyglądało na to, że miał na sobie garnitur, lecz bez krawata, kołnierzyk koszuli elegancko wysunięty na klapy marynarki. Krótka, starannie przystrzyżona broda. Nie, nie był ani trochę łysiejący, to było nie do przyjęcia. On nie jest zupełnie podobny do Andy'ego i wcale nie chcę żeby był". Chciała powiedzieć: "No, nie, to niezupełnie prawda, jutro nie będzie OK, bo nie chcę go już więcej widzieć". Ale to zabrzmiałoby głupio. Nie opowiada się intymnych szczegółów swoich spraw miłosnych, szczególnie nieznajomemu, który jedzie dokądś w nocy samochodem.

- Jakąś milę stąd jest dziura w tym żywopłocie - powiedziała. - Jeżeli mnie tam wysadzisz, to będę miała tylko kilka minut do domu.

- W porządku. - Miała wrażenie, że mężczyzna się uśmiechnął, ale twarz kierowcy była skąpana w mroku. - Jak masz na imię?

- Carol. Carol Embleton.

- Ja jestem Jim. Jadę na północ, przede mną najprawdopodobniej cała noc za kółkiem. Miło jest zabrać kogoś i pogadać trochę, to przerywa monotonię. -25

 

Wlókt się dwadzieścia pięć mil na godzinę, widać nie chciał jechać szybciej. Carol wcale to nie przeszkadzało. Była mu wdzięczna za miłe towarzystwo. Nawet dwadzieścia pięć mil na godzinę, ale zmierzała przecież do domu znacznie szybciej, niż piechota. Po prawej stronie, w świetle reflektorów widziała skraj Droy Wood. Pokręcone, skarłowaciałe drzewa zdawały się sięgać do drogi swymi sękatymi, zdeformowanymi konarami, jak gdyby próbowały zatrzymać samotnych podróżników. Carol przejął dreszcz. Nigdy jeszcze tutaj nie była, nigdy nie chciała tutaj być. Nie pamiętała nawet, czy Andy kiedykolwiek wspominał, że zna to miejsce. To jedna z tych wilgotnych, przygnębiających okolic, których wszyscy unikają, nie tylko z powodu miejscowych przesądów.

- Chciałbym zatrzymać się na kilka minut na papierosa. - Wskazówka szybkościomierza opadła poniżej dwudziestu mil na godzinę. - Jeżeli ci to nie sprawi kłopotu, byłbym wdzięczny za towarzystwo. To będzie dla mnie długa, samotna noc. Zazdroszczę ci twojego miłego, ciepłego łóżka.

Włosy na głowie Carol Embleton zjeżyły się ze strachu. Poczuła w żołądku skurcz. Wreszcie złapała oddech, ale kiedy mówiła, głos za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin