Guy N. Smith - Trzęsawisko 01 - Trzęsawisko.rtf

(219 KB) Pobierz

Guy N. Smith

 

Trzęsawisko

(The Sucking Pit)

 

Przełożyła Agnieszka Jankowska

 


ROZDZIAŁ I

 

Lis zatrzymał się, na szczycie stromego, porośniętego lasem wzniesienia. Tylko drżenie zmęczonego ciała pozwalało odróżnić go od jesiennych zrudziałych liści.

Wyczerpany ciężko dyszał. Słyszał tuż za sobą ujadanie podnieconych ogarów. W jego przestraszonych ślepiach pojawił się wyraz zaskoczenia. Psy nigdy przedtem nie zapuszczały się do tego lasu. Zawsze zatrzymywały się wcześniej, posłuszne głosowi myśliwskiego rogu, który wzywał je do powrotu.

Dzisiaj było inaczej. Wycie się przybliżało. Lis patrzył na trawiastą nieckę, która rozciągała się przed nim. Jej szmaragdowozielone zbocza opadały stromo w dół, gdzie widniała płaska, miękka i bagnista polana. Zazwyczaj unikał tego miejsca, pamiętając ciągle, jak niegdyś ścigany zając pogrążył się w chlupoczącym błocie. Znał jednak drogę przez bagno, którą można było bezpiecznie przedostać się na przeciwległe zbocze i ujść pogoni. Lis czuł że, za chwilę będzie musiał się zdecydować, albo zostanie rozszarpany przez psy.

Zwlekał jeszcze chwilę. Sfora zbliżała się coraz bardziej. Lis ujrzał wielkiego przewodnika stada z piana na pysku, węszącego z nosem przy ziemi. Teraz mógł już zobaczyć także pozostałe psy. Nie wiedział, czy jest ich więcej, ale nie czekał dłużej, by się o tym przekonać.

Zaczął ostrożnie schodzić. Psy z pewnością go dostrzegły, nie było więc czasu do stracenia. Grunt uginał się miękko pod jego ciężarem. Lis przy każdym kroku zapadał się na parę cali, lecz mógł poruszać się w miarę swobodnie. Minął pas kolczastej trawy oraz wierzby i znów znalazł się na twardszym podłożu. Obejrzał się. Dziewięć psów miotało się na szczycie zbocza. Ich ujadanie nasiliło się, i po chwili przeszło w pełne strachu wycie. Psy grzęzły, szamocząc się i zapadając coraz głębiej. Lis zatrzymał się i przypatrywał im przez kilka sekund. Ucieczka i pościg zakończyły się. Potem usłyszał przytłumiony tętent końskich kopyt na grubym leśnym poszyciu i dostrzegł mignięcie szkarłatu między niskimi gałęziami.

Nie ociągał się dłużej.

– Ty cholerny głupcze! – wrzasnął właściciel sfory. Jego rumiana zwykle twarz posiniała z wściekłości, kiedy złorzeczył pomocnikowi łowczego.

– Wiesz przecież, że nie możemy zapuszczać się poza Garderobę Diabła. Wpakowałeś nas w niezłą kabałę. Miejmy nadzieję, że wydostaniemy je stąd, zanim wpadniemy na tego obłąkańca Lawsona.

– Jasne. Zwal wszystko na mnie – głos drugiego z mężczyzn był pełen nieskromnego oburzenia. Jeśli coś idzie źle, zwal wszystko na pomocnika. To musi być jego wina. Ale, majorze, nie dało rady ich zatrzymać. Trop był zbyt wyraźny. To musiał być znowu ten diabelny lis. Stary chytrus wodzi nas za nos od czterech sezonów. Ja...

– Boże Wszechmogący! – major szarpnął ostro smycz wielkiego, myśliwskiego psa, ciągnąc zwierzę do tyłu.

Niższy mężczyzna zsiadł jednak z konia i przygotowywał się do przyjścia z pomocą dwu ostatnim psom, które pogrążyły się już w bagnie po szyje. Ich udręczone wycie świadczyło, że w pełni rozumieją, co ich czeka.

– Wracaj, ty głupcze! – rozkaz wydany stentorowym głosem, który w przeszłości wprawiał w drżenie plutony żołnierzy teraz osadził w miejscu pomocnika. – Nic ich teraz nie uratuje. Zejdź tam, a nigdy nie wrócisz. Nikt nie wydostaje się żywy ze Ssącego Dołu.

Tom Lawson, leśnik, był jedynym niewidocznym dla myśliwych świadkiem całego wydarzenia. Stał na tym samym pagórku, gdzie lis z lekceważeniem odwrócił się od swych prześladowców. Słysząc głos rogu przybiegł tu ze swego domu położonego na dalekiej polanie. W masywnych, brudnych rękach zaciskał dubeltówkę. Był gotów się mścić.

Nienawidził polowań i wszystkich, którzy brali w nich udział. Nienawidził właścicieli ziemskich i nadętej arystokracji. Nawet Clive’a Rowlandsa, do którego należał ten las i który był jego pracodawcą. Z największą radością przyjąłby wiadomość, że stał się on kolejną ofiarą Ssącego Dołu. Naprawdę nic nie ucieszyłoby go bardziej.

Grzejąc się przy płonącym kominku w swym zacisznym domku rozmyślał nad minionymi wydarzeniami. W snujących się błękitnych wstęgach dymu majaczyły przed nim obrazy przeszłości. Widział znowu udręczone i bezradne twarze dwóch myśliwych, kiedy patrzyli na swoje psy zapadające się w Ssący Dół. Kiedy ostatni pies zniknął z pola widzenia, zapanowała kompletna cisza, przerywana tylko bulgotem bagna.

Obraz zmienił się. Teraz zobaczył siebie samego, młodszego o dziesięć lat.

Dźwigał ciężki nieporęczny, wypchany wór. Worek poszybował w powietrzu, na moment znieruchomiał w powietrzu, po czym z tępym dźwiękiem uderzył w tę nienaturalnie zieloną taflę wody. Z bagna wydobył się krótki bulgot i tłumok zniknął na zawsze. Pokrwawiony, jutowy worek mógł równie dobrze nigdy nie istnieć. Podobnie zresztą jak okaleczony, podzielony na części ludzki korpus w jego wnętrzu. Zniknął. Jednak niezupełnie. Obraz Marii ciągle do niego powracał.

Czasami w snach, czasami w obłoku drzewnego dymu. Lawson próbował odpędzić wspomnienie, ale bez skutku.

Taka była cena zakończonego ślubem romansu z cygańską dziewczyną. Nie mógł poradzić sobie z jej temperamentem, a ona znalazła w miasteczku, to czego on nie mógł jej dać. Było tam wielu młodych ludzi, którzy mogli zaspokoić żądze jej ciała. Lawson nie mógł tego dłużej znosić. Gdyby zapragnęli teraz jej wdzięków, musieliby szukać w głębinach Ssącego Dołu. W każdym razie tam właśnie powinni się wszyscy znaleźć.

Obraz ponownie się zmienił. Znowu on. Kolejne ciało. Tym razem Bolton. Kiedyś przystojniak. Ale nie teraz. Nie teraz, kiedy jego czaszka została rozrąbana ciosem siekiery na dwie części, a mózg rozprysnął się na koszuli i dżinsach.

Teraz widział policyjne przesłuchanie. Udawał całkowity brak zainteresowania, wiedząc bardzo dobrze, że Ssący Dół nie wyjawi jego sekretów.

– Baba z wozu, koniom lżej! – powiedział sierżantowi.

– Odeszła suka, i nie chcę jej nigdy więcej widzieć. Boltona także.

Zaakceptowali jego filozofię i uwierzyli mu. Musieli. Bolton i Maria uciekli razem. Każdego dnia ktoś znika. Tylko nikły procent zaginionych kiedykolwiek się odnajduje. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest zniknąć. Nowe miejsce, kolejne nazwisko: Bolton, Smith, Jones, jakiekolwiek.

Cygańska krew leśnika krążyła teraz żywiej w żyłach, kiedy przypomniał sobie to wszystko. Wrócił do teraźniejszości, do swego domu, przesiąkniętego zapachem dymu. Kryjówka starego człowieka. Wygodna, bezpieczna schowana w sercu Lasu Hopwas, dwustuakrowej plantacji drzew iglastych, w środku przemysłowego ośrodka Midland. Cichy zakątek w morzu postępu i mechanizacji. Jednakże legenda tego lasu była bardziej mroczna niż uczynki Lawsona. Na przykład, był tu obszar zwany Lasem Wisielców, gdzie, zgodnie z podaniami, Oliver Cromwell powiesił stu rojalistów, zostawiając ciała na drzewach jako ostrzeżenie dla ich zwolenników.

W wietrzne noce, jeśli wsłuchiwałeś się uważnie, mogłeś usłyszeć skrzypienie konopnych sznurów ocierających się o gałęzie, i sporadyczne, głuche odgłosy, kiedy któryś z nich pękał pod ciężarem i ciało spadało na gruby dywan z liści.

Niewielu ludzi chodziło tamtędy po zmroku.

Nie dalej niż ćwierć mili na południe znajdowała się Garderoba Diabła – kolejne miejsce unikane przez ludzi. Ponoć właśnie tutaj Szatan zstąpił na ziemię, by przybrać ludzką postać. Dziwne historie opowiadali pasterze, którzy nocami czuwali na sąsiednich polanach. Zapuszczali się tam Cyganie... i „Cygan” Lawson, jak go wszyscy nazywali. Bandy włóczęgów często wykorzystywały to miejsce na zimowe obozowisko, osłonięte od wiatrów przez wysokie szkockie sosny. Oni się nie bali. Byli przecież uczniami Szatana...

Tom Lawson uciął kawałek tytoniu z grubego, czarnego zwoju i nabił fajkę z wiśniowego drzewa. Używając płonącej szczapy z ogniska zapalił tytoń i zaciągnął się głęboko. Pozwolił myślom skupić się na Jenny. Widział ją tak wyraźnie, jakby siedziała na krześle naprzeciw niego. Regularne rysy twarzy, drobna postać, długie ciemne włosy spadające ciężką kaskadą na plecy – nieskazitelne w każdym calu. Mimo swego wieku poczuł podniecenie, ale szybko zwalczył to uczucie. Nie powinien myśleć o niej w ten sposób. Nie o Jenny Lawson, córce jego starszego brata. Niech Pan da jego duszy wieczny odpoczynek. Bob Lawson również spoczywał w głębinach Ssącego Dołu. Nie było to jednak dzieło Cyganów. Samobójstwo.

Jeszcze jeden zaginiony, który nigdy nie powróci.

Jenny była osobą, o którą Tom się troszczył i którą kochał, z wyjątkiem może Corneliusa, przywódcy Cyganów. Jenny w niczym nie przypominała wiejskich dziewuch. Była dobrze wychowana, wysławiała się poprawnie; może nawet była dziewicą, mimo dwudziestu pięciu lat. Jenny zawsze przychodziła do niego w odwiedziny przynajmniej raz w miesiącu, choćby nie miała ku temu żadnych szczególnych powodów. Lawson nie miał nic, co mógłby jej pozostawić po śmierci.

No, może z wyjątkiem małej czarnej książeczki, ale Jenny o tym nie wiedziała. Po prostu go lubiła. To był jedyny powód odwiedzin. Ta myśl rozgrzewała serce.

Nawet serce Toma Lawsona.

Czas do łóżka. Wstał i przeciągnął się szeroko. Pokój nagle zafalował mu przed oczami. Oddech stał się cięższy niż zazwyczaj. Może jest przepracowany. Może powinien trochę odpocząć. Nagły ból w piersi przeraził go. Nigdy nie chorował.

Teraz poczuł na piersi żelazną obręcz zaciskającą się z każdą sekundą, przygniatającą płuca tak, że nie mógł zaczerpnąć oddechu. Bał się coraz bardziej. Nigdy przedtem się nie bał... może tylko Corneliusa. Ale to było co innego.

Serce waliło mu jak młot. Za wszelką cenę musi dostać się na górę. Mała, czarna książeczka powie mu co zrobić, podpowie drogę ratunku. Wszystko co ktokolwiek i kiedykolwiek chciał wiedzieć, było w niej zawarte. Krok po kroku, powoli, wchodził po schodach. Boże, co za ból! Kręciło mu się w głowie. Oślepł. Gdzie są schody? Nie mógł ich zobaczyć. Rozsądek odmówił mu posłuszeństwa na samą myśl o tym, co się z nim działo. Po wszystkim, co zrobił, przez co przeszedł, taki miał być koniec?

Potem ogarnęła go ciemność, kompletna nicość...

Czerwony mini, podskakiwał na wyboistej drodze biegnącej pod wyniosłymi, strzelistymi sosnami. Chociaż dochodziło już prawie południe, między drzewami trwał wieczny mrok i dziewczyna za kierownicą wzdrygnęła się mimowolnie. Jenny Lawson nigdy nie lubiła Lasu Hopwas, nie znosiła tej dwumilowej drogi prowadzącej od głównej szosy do domu wuja. Wyobraźnia podsuwała jej zawsze obrazy dzikich zwierząt przyczajonych w ciemnym poszyciu – może kryją się tam wilkołaki i wampiry! Przycisnęła mocniej pedał gazu. Przypuśćmy, że samochód się zepsuje. Albo jeszcze gorzej, załóżmy że zepsuje się w drodze powrotnej, gdy będzie już ciemno!

Żałowała, że nie zdołała przekonać Chrisa Latimera, by wybrał się razem z nią.

Nie było jednak na to sposobu. Chris nie lubił wuja Toma i robił wszystko, aby obrzydzić jej comiesięczne wizyty u niego.

– Ten dom cuchnie – powtarzał jej za każdym razem. On wręcz śmierdzi! Może sobie być twoim wujkiem, Jenny ale z nim jest coś nie tak. Nie potrafię ci wyjaśnić, o co mi chodzi, ale... on jest typem faceta, którego wyobrażam sobie siedzącego w najlepszej komitywie z diabłem, gdyby ten nagle się pojawił.

– Brednie! – to była jedna z niewielu rzeczy, o które się kłócili. Wujek Tom jest taki sam jak inni. Po prostu żyje samotnie w środku lasu. Myślisz, że jest w nim coś dziwnego? Oczywiście, że dom śmierdzi. Brakuje tam po prostu kobiecej ręki, która by się o wszystko zatroszczyła. Dlatego tam chodzę, żeby o niego zadbać, przecież nie ma nikogo więcej. A ty nie próbuj mnie zatrzymywać!

Zawsze było tak samo. Przekonywali się, nie mogli się porozumieć i w końcu Jenny jechała odwiedzić wuja sama.

Słoneczny blask na leśnej polanie powitała z ulgą. Podjechała przed frontowe drzwi i wyłączyła silnik. Cisza. To było tak niezwykłe, że aż zadrżała. Powinna słyszeć gruchanie leśnych gołębi, krakanie gawronów. Nie było n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin