Dickson Gordon R. - Smok i Jerzy 09 - Smok i piekne dziewcze z Kentu.rtf

(1180 KB) Pobierz

GORDON R. DICKSON

 

SMOK

I PIĘKNE DZIEWCZĘ

Z KENTU

Przełożył Zbigniew A. Królicki

 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 2002

GTW


Tytuł oryginału

The Dragon and the Fair Maid of Kent

 

Copyright © 2000 by Gordon R. Dickson

 

Copyright © for the Polish edition

by REBIS Publishing House Ltd.

Poznań 2002

 

Redaktor

Agnieszka Horzowska

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki

Jacek Pietrzyński

 

Ilustracja na okładce

© Julie Bell/via Thomas Schlück GmbH

 

 

Wydanie 1

 

ISBN 83-7301-082-3

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

 

 

POZNAŃSKA DRUKARNIA NAUKOWA Sp. z o.o.

60-281 Poznań, ul. Heweliusza 40


Smok

i Piękne Dziewczę

z Kentu


Rozdział 1

 

Jim (baron sir James Eckert, pan zamku Malencontri i okolicznych włości, a teraz również adept zaawansowanej sztuki magicznej) obudził się na dwie godziny przed zachodem księżyca, po czym wstał z łóżka i podszedł do okna słonecznej komnaty.

Na łożu za plecami Jima spokojnie spała jego żona Angie, czyli lady Angela. Za oknem wciąż była noc, bezchmurna i księżycowa. Miesiąc oglądany z samego szczytu zamkowej wieży, w której mieściła się duża słoneczna komnata, stał jeszcze wysoko na niebie i oświetlał ziemię swym jasnym blaskiem.

Za obszarem otwartej przestrzeni, rozciągającym się dookoła zamku, wysokie drzewa tworzyły nieprzeniknioną ścianę mroku, a lekkie lśnienie źdźbeł trawy świadczyło o tym, że niedawno spadł nocny deszczyk.

Wyglądając przez okno, Jim dostrzegł dwie uginające się pod ciężarem tobołków postacie, które wyszły z lasu po prawej stronie i przeszły przez otwartą przestrzeń, zmierzając w kierunku przeciwległej ściany lasu. Jedna z postaci była wyższa od drugiej, szły powoli, z trudem, dźwigając na ramionach swe worki.

Widocznie przebudził ich nadchodzący świt i nadzieja, że słonce, wysuszy ich nędzne odzienie - najprawdopodobniej cały swój dobytek dźwigali na ramionach - a także trochę rozgrzeje ich kości. Dlatego opuścili leśną kryjówkę, w której schronili się przed deszczem, żeby znów ruszyć w drogę - nie wiedząc dokąd, lecz z pewnością do miejsca nieco lepszego niż to i o wiele lepszego od tego, które opuścili.

Patrząc na nich przez zrobioną z dziesięciocentymetrowych kwadratów szkła szybę w oknie słonecznej komnaty, ogrzewanej płonącym na kominku ogniem podsycanym w nocy przez służącą, która wraz z wartownikiem przez całą noc czuwała pod drzwiami, Jim poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.

Z każdym dniem pojawiało się więcej uchodźców. Uciekając przed dżumą, szalejącą teraz we Francji, zawsze podążali na zachód i zawsze byli tak biedni, że nic mieli nawet osiołka dźwigającego ich dobytek, nie mieli też konkretnego celu podróży. Wiódł ich tylko instynkt samozachowawczy. Jim zadrżał. Byli strudzeni, zziębnięci, z pewnością głodni, jeśli nie umierający z głodu. Wszyscy zamykali przed nimi drzwi, obawiając się zarazy, przed którą uciekali wędrowcy.

Z tego powodu nie przyjmie ich żadna społeczność. Może jakiś dobry chrześcijanin wystawi im na próg coś do jedzenia, ale nic więcej - a i na to nie mogli liczyć. Zapewne stracili już wszelką nadzieję na pomoc, nawet ze strony niebios.

Niemal na pewno zaś utracili już Wiarę i Miłość, dwa wielkie filary średniowiecznego świata, dostępne także dla najbiedniejszych. Wiarę, dającą nadzieję na życie pozagrobowe, osłabił potworny wysiłek utrzymywania się przy życiu. Miłość, w każdym znaczeniu tego słowa   do żony, dzieci, przyjaciół, społeczności i ojczyzny - we wszystkich swych odmianach obecna w średniowiecznym społeczeństwie, kiedyś była ich oparciem, które teraz stracili.

Pozostał im jedynie instynkt pchający ich do ucieczki. Gnani nim, bezmyślnie wędrowali na zachód, wciąż na zachód, jak stado bydła umykające przed gwałtowną śnieżycą.

Jim przypomniał sobie, jak skłamał, podając się za rycerza i barona, kiedy razem z Angie, teraz już jego żoną, znaleźli się w tym średnio wiecznym świecie, tak bardzo różniącym się od tego, w którym się urodził i wychował. Teraz stał tutaj, w cieple, bezpieczny i najedzony, jak szlachcic, za jakiego się podał. To prawda, że robił to, co powinien robić człowiek o takiej pozycji. Przestrzegał prawa. W razie potrzeby walczył odpowiednią bronią, stosując się do obowiązujących tu zasad. Może nie robił tego najlepiej, ale wystarczająco dobrze. Los nagrodził go za wysiłki utrzymania się przy życiu. Tamtych wędrowców - nie. Życie tutaj było równie niesprawiedliwe jak w dwudziestowiecznym świecie, w którym się urodził.

Ci. których obserwował, może w końcu dotrą do morza - nie znajdowało się ono aż tak daleko - tylko że i tam nie czeka ich nic dobrego. Co wówczas zrobią? Utopią się jak lemingi podczas swych wiosennych migracji? Wydawało się, że nie będą mieli po co dalej żyć.

Chłód przenikał całe jego ciało i Jim wiedział, co było tego przyczyną: pytanie, które wciąż sobie zadawał przez ostatnie dwa z tych kilku lat, jakie razem z Angie spędzili w tym świecie, niemal dokładnie takim jak średniowieczny okres rzeczywistości, z której pochodzili.

„Czy naprawdę tutaj jest nasze miejsce, moje i Angie?" I w chwili gdy znów zadał sobie to pytanie, pojawił się przy nim Carolinus, jego mistrz magii.

- Wstałeś! Doskonale! - powiedział. Czerwona toga była mocno wyświechtana, jak wszystkie jego szaty, i taka pozostanie aż do chwili, kiedy Carolinus będzie mniej zajęty i zauważywszy to, odświeży ją i oczyści. - Jim, mam tylko chwilkę, żeby powiedzieć ci coś ważnego.

- Cii! - uciszył go Jim. - Angie śpi!

- Nie obudzi się podczas naszej rozmowy - odrzekł Carolinus - a ty, Jim, spróbuj poćwiczyć okazywanie szacunku należnego starszym magom. Wkrótce może ci się to przydać. Chociaż jesteś teraz adeptem zaawansowanej sztuki magicznej, to jeszcze nie dorównujesz prawdziwym magom, nie mówiąc już o mnie. Czy muszę ci przypominać, że nie tylko jestem magiem najwyższej rangi, ale także jednym z trzech magów klasy AAA+ na świecie?

- Oczywiście, że nie - odparł Jim. - Nigdy o tym nie zapominam. Sądziłem jednak, że prywatnie możemy dać sobie spokój z takimi formalnościami.

- Czasem tak, a czasami nie! Teraz nie pora na to. Przybywam do ciebie osobiście o tak wczesnej porze, żeby żaden inny mag przypadkiem nie usłyszał - nawiasem mówiąc, i tak byłoby to niemożliwe dzięki zaklęciu, jakim nas otoczyłem - tego, co mam zamiar ci powiedzieć. Dzieląc się z tobą tą informacją, naruszam prawa Zgromadzenia Magów, a dwa z tych praw osobiście pomagałem ustanowić. To ja cię obudziłem, to ja dałem ci chwilę, żebyś oprzytomniał i mógł w pełni pojąć znaczenie tego, co mam ci do powiedzenia.

- Przepraszam - powiedział Jim. - Wiesz co, Carolinusie, jeszcze dziesięć minut temu smacznie spałem i właśnie zamierzałem wrócić do łóżka. Może powiesz mi rano...

- Jim, posłuchaj! Nie wolno ci o tym nikomu mówić, nawet Angie. Są sprawy, o których żaden adept nie powinien dowiedzieć się przedwcześnie. Na przykład o tym, że jego mistrz magii zaproponował, by awansowano go na członka rzeczywistego - przynajmniej dopóki Zgromadzenie nie zgodzi się rozpatrzeć jego kandydatury. Mówię ci o tym teraz. Jest także druga sprawa, która mnie tu sprowadza, ponieważ problem jest poważny, a sądzę, że dostrzegam w tobie zdolności, jakich jeszcze nigdy nie wykazywał żaden adept.

- Rozumiem - rzekł Jim, teraz już zupełnie rozbudzony. Był pod wrażeniem tego, co powiedział mu Carolinus. Stary mag jeszcze nigdy nie rozmawiał z nim tak ponaglającym tonem. - W porządku, jeżeli to tak poważna sprawa, to nic nie powiem Angie, chociaż zwykle nie mamy przed sobą żadnych sekretów.

- To nie jest twój sekret!

Carolinus przez chwilę mierzył go gniewnym wzrokiem. Wydawało się, że siary mag urósł w oczach.

- Rozumiem - powiedział Jim.

- A więc wbij to sobie do głowy. Cokolwiek będzie trzeba zrobić, bez względu na to, ile by to miało kosztować ciebie, mnie czy kogokolwiek innego - król nie może zginąć! Król nie może zginąć!

- Już o tym wspominałeś - zauważył Jim - ale nigdy tak poważnie. Czy grozi mu jakieś... - zamierzał zapytać, ale nie zdążył.

Carolinus znikł.

Jim cicho wrócił do łóżka i ostrożnie wsunął się pod kołdrę. Angie nie poruszyła się. Wciąż miał przed oczami tamtych dwóch uchodźców podążających na zachód i ten obraz przesłaniał mu to, co powiedział Carolinus. Wiadomość o tym, że rozpatrzą jego kandydaturę na członka Zgromadzenia, była pomyślna - miał pewne plany z tym związane - ale bynajmniej nie zaskakująca. W końcu będą musieli coś z nim zrobić.

Chociaż nie miał na to żadnych dowodów, był pewien, że żaden praktykant magii nie mógł się z nim równać pod względem magicznych umiejętności - nie na tym świecie. Nie zawdzięczał tego jednak swoim wrodzonym talentom w tej dziedzinie. Wynikało to z przewagi, jaką dawało mu wychowanie w świecie, który pod względem postępu nauki i wiedzy wyprzedzał ten o pięćset lat.

Natomiast niezwykła troska Carolinusa o bezpieczeństwo króla to zupełnie inna sprawa. Stary mag z pewnością miał po temu jakiś powód i to powód wywołujący głęboki niepokój wszechświatowego Zgromadzenia Magów. Zgodnie z historią, którą Jim studiował, Edward III powinien żyć jeszcze wiele lat.

Jednak, przypomniał sobie Jim, wydarzenia tutaj nie zawsze przebiegają tak, jak to przedstawiano w świecie, z którego pochodzę.

Ta ostatnia myśl wciąż nie dawała mu spokoju, niepokój zaś podsycały emocje wywołane widokiem uchodźców. Był bardzo zmęczony i potrzebował snu, ale nie mógł zasnąć.

Myśl goniła myśl. Rozważał liczne możliwości. Rozmaite scenariusze, w których musiał uporać się z najróżniejszymi problemami... Służąca kilkakrotnie wchodziła cicho do komnaty, żeby dołożyć drew do kominka. Za każdym razem Jim udawał, że śpi.

W końcu rzeczywiście zasnął, ale niezbyt głęboko, a zbudziwszy się, ujrzał za oknami szary przedświt. Angie nie było. Wstał, ubrał się, wezwał służącą, by zaścieliła łoże. a potem położył się na nim.

Znów zapadł w sen. Tym razem śnił, aż trzask otwieranych drzwi obudził go równie gwałtownie, jakby zrobił to budzik.

- Jim! - powiedziała lady Angela Eckert, zamykając drzwi. Weszła do środka, oświetlona jasnym blaskiem poranka wpadającym przez okna słonecznej komnaty, pospiesznie podeszła do łóżka i spojrzała na męża. - Jesteś biały jak prześcieradło!

Jim spoglądał na nią, leżąc na wielkim łożu, i próbował zażartować, ale mu nie wyszło. Chciał, by jego słowa zabrzmiały żartobliwie, ale osiągnął raczej przeciwny efekt:

- Właśnie ktoś przeszedł po moim grobie.

Angie nadal przyglądała mu się, a jej mina zdradzała mieszane uczucia: niepokój, troskę i wzbierający gniew.

- Co, do licha, masz na myśli, wygadując takie głupstwa? - powiedziała w końcu łagodnie i kiedy usiadła na skraju łoża, na jej twarzy malował się tylko niepokój. - Leżysz, wystrojony, na zaścielonym łóżku.

- Wystrojony?

Popatrzył na siebie. Zupełnie zapomniał, że się ubrał - a nawet wystroił - w swoje najlepsze ubranie, a także o tym, że leży na pościelonym łóżku. Przypomniał sobie swój sen.

Tymczasem Angie mówiła dalej, spoglądając na niego z jeszcze większą troską.

- ...pozwoliłam ci dłużej pospać, bo wyglądałeś na zmęczonego. Jednak dzisiaj wszyscy w zamku będą harowali jak bobry...

- Żadne bobry - przerwał jej, wciąż oszołomiony. - Czternasty wiek. Anglia. Nie ma tu bobrów.

- No to pszczoły, którym nasypano soli na ogony! Jeśli mamy przygotować zamek na ślub Geronde i Briana...

- Służba zajmie się wszystkim - powiedział i znów zawiódł go głos. - Nie pozwolą mi niczego dotknąć.

- Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz. Muszą zobaczyć twoją gniewną minę, jakbyś sam zamierzał wszystko zrobić, jeśli się nie postarają. Chcą, żebyś był wzburzony i przejęty, żeby oni też mogli być wzburzeni i przejęci. W końcu ta para to twoi najlepsi przyjaciele i wszyscy o tym wiedzą. Kościół w drodze wyjątku zezwolił na powtórne ogłoszenie zapowiedzi, trzeba więc szybko uporządkować naszą starą kaplicę zamkową, żeby Geronde miała swoją mszę po zaślubinach, i w ogóle.

Miała rację, więc nic nie odpowiedział.

- A ty sobie leżysz - ciągnęła - trzy godziny po wschodzie słońca, w najlepszym ubraniu, i nic nie robisz!

Nie mógł zaprzeczyć, że włożył swoje najlepsze ubranie i że nic nie robi, tak więc znów się nie odezwał. Angie za chwilę ochłonie. Miała na sobie starą suknię koloru morwy... codzienny strój...

- Jim? - naciskała. - Co się stało? Najpierw to ubranie, a teraz śmiertelnie mnie przeraziłeś tym, co powiedziałeś.

Musiał jej sensownie odpowiedzieć. Wyznać prawdę.

- Jedno i drugie wynika z tego samego - rzekł. Podniósł się i usiadł obok niej na brzegu łóżka. Objął ją ramieniem. - Nad ranem zjawił się Carolinus. Miał mi coś do powiedzenia. Jednak musiałem mu obiecać, że nikomu o tym nie powiem, nawet tobie.

- Jakże miło z jego strony! Nie, odwołuję to. Wiem, że nie zrobiłby czegoś takiego, gdyby nie miał ważnego powodu... - Pochyliła się ku mężowi i spojrzała mu w oczy. - I dlatego miałeś niespokojne sny?

- Być może - odrzekł Jim. Naprawdę nie wiedział. - Zanim się zjawił, wyglądałem przez okno i zobaczyłem uchodźców. Chyba mężczyznę i kobietę. Jeden człowiek był o głowę wyższy od drugiego. Nic mogłem przestać o nich myśleć. Długo nie mogłem zasnąć, a kiedy w końcu zdołałem, przyśnił mi się ten sen.

- I w tym śnie pościeliłeś łóżko i włożyłeś swoje najlepsze ubranie?

- Oczywiście, że nie. Ubrałem się, bo myślałem, że już wstanę, potem zawołałem służącą, żeby posłała łóżko, a później położyłem się na nim i wtedy miałem ten sen.

- Musiał być ciekawy, skoro tak na ciebie podziałał!

Znów nie znalazł prostej odpowiedzi.

- Opowiedz mi, co ci się śniło.

Objął ją ramieniem i ujął za rękę, odwracając otwartą dłonią ku górze. Oboje przyglądali się jej przez chwilę. Dłoń Angie wydawała się drobna w jego szerokiej i szorstkiej, o długich palcach stwardniałych od ściskania wodzy i po wielu godzinach ćwiczeń z Brianem. Potem nakrył jej dłoń drugą ręką.

- Dokładnie to, co ci powiedziałem - rzekł najłagodniej, jak mógł. - Śniło mi się, że chodzili po moim grobie. Śniłem, że umarłem.

- Jim!

- Przepraszam. Nie chciałem ci o tym mówić, ale nalegałaś. A więc tak było.

Przez chwilę oboje milczeli.

- Wierzę ci - powiedziała spokojnie Angie. - Ale wiesz co? Nadal nie rozumiem, skąd się wzięła ta historia z chodzeniem po twoim grobie.

- W moim śnie - odparł - to był eksperyment. Po odejściu Carolinusa rozmyślałem o różnych sprawach i wydawało mi się, że już nie zasnę. Próbowałem zrozumieć, co się kryje za tą wizytą. Wiesz, co zwykle robię. Nie lekceważę przeczuć, więc starałem się je przeanalizować i chyba wtedy zasnąłem.

- Myślisz, że przeczucia wywołały ten koszmarny sen?

- Być może. Pamiętaj, że w tym pełnym magii świecie przeczucia mogą być czymś więcej.

Zadrżał na wspomnienie swego realistycznego snu, po czym w myślach skarcił się za to, gdyż wciąż trzymał dłoń Angie i wiedział, że musiała wyczuć jego drżenie.

- Chciałem powiedzieć, że w tym świecie intuicja może odgrywać większą rolę niż w naszym.

- Nie wierzę w to! - stwierdziła stanowczo Angie. - Czy Carolinus powiedział ci, że tutaj przeczucia zawsze się sprawdzają?

- Nie. Jednak on nigdy nie mówi mi wiele na temat magii. Nauczyłem się wszystkiego, obserwując go, słuchając tego, co mówi, i dodając dwa do dwóch.

- Czy przed dzisiejszą nocą w wyniku tego dodawania wpadłeś na pomysł z przeczuciami?

- Nie, nigdy przedtem o tym nie myślałem.

- Zatem przeczucia, które wywołały koszmarny sen, nie były niczym więcej - stwierdziła. - Może po prostu dałeś się ponieść wyobraźni. Co takiego powiedział ci Carolinus, że tak się tym przejąłeś?

- On tylko przypomniał mi, że król nie może zginąć. Otworzyła szeroko oczy.

- Dlaczego miałby zginąć? A nawet jeśli, to dlaczego miałbyś mieć z tym coś wspólnego?

- Nie wiem - odparł. - Carolinus odszedł, nie wyjaśniając mi tego. Mówił mi to już wcześniej.

- No cóż, może to tylko zbieg okoliczności. A może było tak, jak mówisz, ale po prostu źle zinterpretowałeś jego słowa. No a co to wszystko ma wspólnego z wkładaniem najlepszego ubrania?

- Kiedy wstałem, miałem przeczucie, że powinienem to zrobić.

- Cóż, lepiej się przebierz w codzienne ciuchy. Pluń w twarz diabłu!

Starała się pomóc mu zapomnieć i kochał ją za to, ale wciąż pamiętał ten sen. I tak musiałby wszystko jej opowiedzieć, ale narobił strasznego zamieszania, wyjaśniając jej to w taki niezręczny sposób.

- Nie, chyba nie będę się przebierał. Rozumiesz, to część eksperymentu.

- No to się nie przebieraj! Nieważne. Tylko pomóż mi wziąć do galopu służbę, a może zapomnisz o tym wszystkim!

- Już idę. - Zabrzmiało to weselej niż jakiekolwiek słowa od chwili, gdy przyszła i zastała go w łóżku.

Późnym popołudniem przybył z wizytą biskup Bath i Wells ze swoją świtą kapelanów, urzędników, sług oraz tuzinem krzepkich zbrojnych i Jim musiał powitać go sam, podczas gdy Angie pospiesznie przebierała się w bardziej elegancki strój.

Niezwłocznie podano podwieczorek i wszyscy zasiedli w słonecznej komnacie, by swobodnie porozmawiać przed uroczystą wieczerza.. Zapadał zmierzch, zbliżała się chwila, kiedy wielką bramę zamku Malencontri zamykano na noc.

Na zachód od zamku jesienne słońce wciąż jeszcze było widoczne, lecz jego czerwona kula już zaczynała chować się za wierzchołki drzew gęstego lasu, z którego w nocy wyszli uchodźcy. Mimo to przyćmione, typowe dla późnej jesieni światło nie gasło aż do końca dnia. Dopiero wówczas, w chwilę po zapadnięciu ciemności, dwaj jeźdźcy wyjechali spomiędzy drzew o zabarwionych czerwienią wierzchołkach i skierowali się ku zamkniętej bramie zamku.

Kilku starszych rangą zbrojnych zebrało się na galeryjce, spoglądając z zamkowego muru i leniwie wymieniając uwagi na temat przybyszów. Z całą pewnością nie zostaną wpuszczeni teraz, po zamknięciu bramy.

Pozostali zbrojni dołączali do towarzyszy, gdy tylko zakończyli służbę w innych miejscach zamku. Tylko zbrojni, gdyż galeryjka poniżej blanków stanowiła wyłącznie ich terytorium, zamkowej służbie wolno tam było wchodzić jedynie wtedy, kiedy trzeba było zwiększyć liczbę obrońców na murach, żeby odeprzeć atak.

Mimo wszystko - chociaż z pewnością nie mogli nie zdawać sobie sprawy z sytuacji - dwaj przybysze podeszli do bramy, prowadząc swoje wierzchowce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin