D299. Hingle Metsy - Dziecko miłości.doc

(549 KB) Pobierz
METSY HINGLE

METSY HINGLE

Dziecko miłości

Seria wydawnicza:  Harlequin Desire (tom 299)

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A więc wciągnięto mnie w pułapkę!

Uświadomienie sobie tego faktu otrzeźwiło go jak policzek. Wiedział jednak, że na to nie zasłużył. Jacques Gaston w zamy­śleniu potarł szczękę, jakby rzeczywiście ktoś go w nią uderzył.

Tym razem jednak ból sprawiła mu nie ręka pijanego ojca czy oburzonej kobiety, która nie była w stanie uwierzyć, że gotów jest dzielić się z nią łóżkiem, ale nigdy sercem. Nie, tym razem ten cios zainkasował od Aimee i Petera Gallagherów - dwojga ludzi, których uważał za swych najbliższych przyjaciół.

I stało się to z powodu Lizy O'Malley.

Lizy.

Był wściekły na siebie za swoją naiwność. Nie miał najmniej­szych wątpliwości, że jego tak zwani przyjaciele wiedzieli, że Liza tam będzie. I wciągnęli go w tę pułapkę. Twierdząc, że Aimee z powodu ciąży nie powinna podróżować, namówili go, by zastąpił ich w pracy na rzecz Fundacji Artyści Dzieciom. Aimee zauważyła nawet, że jego wykłady o sztuce znakomicie korespondować będą z końcowym etapem zbierania funduszy. Jako członek zarządu będzie musiał poświęcić jego pracom za­ledwie kilka godzin na narady i uczestnictwo w paru dobroczyn­nych imprezach. Nie wspomniała tylko, że przez cały ten czas spotykał będzie Lizę.

Droga Aimee, mon amie, mówił sam do siebie, wszystkiego się domyślałaś, prawda? Jak wiele kiedyś mnie z Lizą łączyło.

Teraz chciałabyś to ożywić? Uchronić mnie przed samotnością, tak? Za późno. Znów jest za późno.

Nawet z Lizą.

Szczególnie z Lizą.

Ignorując nagły ucisk w klatce piersiowej, Jacques wpatrywał się w kobietę, o której tak bardzo chciał zapomnieć. Zauważył welon złotych włosów, lśniących jak jedwab, kiedy poruszała głową, zielone oczy koloru młodych listków winorośli w nale­żącej do jego rodziny winnicy. W rzeczywistości była jeszcze piękniejsza niż w jego wspomnieniach.

A wspominał ją przez trzy długie lata. Przez trzy lata roz­myślał o jej wyjątkowej twarzy i cudownym ciele. Teraz jed­nak Jacques wrócił pamięcią do ich ostatniej namiętnej nocy, kiedy to wyznała mu miłość. Do nocy, kiedy znalazł się na granicy między rajem a piekłem i kiedy przez chwilę wydawało mu się, że mógłby dzielić z kimś życie. Że mógłby dzielić je z nią.

Mon Dieu! Jacques starał się stłumić uczucia, które ogarnęły go na jej widok. Nie zwracając uwagi na przechadzających się po pokoju ludzi, podszedł do okna, by uspokoić oddech. Patrzył na wirujące płatki śniegu, ale wspomnienia przeniosły go w nowoorleańską jesień sprzed trzech lat. Ze ściśniętym gardłem wspominał tę noc, kiedy bez wyjaśnienia, jak złodziejka, wy­mknęła się z jego łóżka i życia, zabierając ze sobą kawałek jego serca.

Już się z niej wyleczyłem, przekonywał samego siebie. Od­wrócił się od okna i przyglądał się, jak Liza krąży po pokoju z tym samym wrodzonym wdziękiem i zmysłowością, która tak całkowicie urzekła go przed trzema laty. W swym miedzianozłotym zamszowym kostiumie wyglądała urzekająco.

Un fou, zaklął w duchu. Ależ z niego idiota. I, co gorsza, taki,

który samego siebie próbuje oszukać. Przez ten cały czas wcale o niej nie zapomniał.

Nagle, jakby czując na sobie jego wzrok. Liza odwróciła się. Od razu przestała się uśmiechać i zbladła. Sądząc po malującym się na jej twarzy zaskoczeniu, Liza O'Malley też o nim nie za­pomniała.

Musisz to sprytnie rozegrać, Gaston. Bądź mądry i znikaj stąd natychmiast, szeptał mu jakiś wewnętrzny głos.

On sam wiedział jednak, że nie rozegra tego sprytnie. Bo musiałby wtedy pozbawić się widoku tych czarujących zielonych oczu i tych miękkich warg.

Poczuł rosnące pożądanie. Temperatura jego krwi na pewno podniosła się o kilka stopni. Tym razem jednak nie próbował z tym walczyć. Pamiętał doskonale, jak te oczy ciemniały, kiedy całował delikatnie wnętrze jej ud. Przypomniał sobie dotyk tych cudownych warg na swojej skórze.

Kiedy się poznali, Liza nazwała go hulaką i żigolakiem. Po­stanowił teraz zachować się zgodnie z tamtą opinią. Uśmiechnął się do siebie i ruszył ku niej.

- Cześć, Lizo.

- Jacques.

Wymówiła jego imię szeptem, który wywołał dalsze wspo­mnienia i cofnął go do tamtych pełnych rozpaczy tygodni po jej odejściu. Przypomniał sobie, z jaką desperacją jej szukał i jak w końcu doszedł do wniosku, że Liza po prostu nie chciała, by ją odnalazł. Nie pragnęła jego miłości.

I choć był tego świadomy, upłynęły miesiące, zanim przestała go prześladować jej twarz, brzmienie głosu, dotyk ciała. Zacisnął pięści, przypominając sobie ten straszny okres.

Żeby się uspokoić, musiał sobie przypomnieć, że przecież się z niej wyleczył. Zapomniał o jej zdradzie, tak jak zapomniał o tamtych ponurych latach dzieciństwa we Francji. Upływ czasu sprawił, że ich krótki romans stał się miłym wspomnieniem, którym będzie się cieszył na starość. Tak było do dzisiaj.

- Co za niespodzianka - powiedziała, starając się nadać swe­mu głosowi chłodne brzmienie.

- Mam nadzieję, że przyjemna.

- Oczywiście - stwierdziła niepewnie, wyciągając ku niemu dłoń.

Jej chłód przypomniał mu ich pierwsze spotkanie, kiedy to próbowała go zniechęcić do zalotów, przybierając pozę dumnej hrabiny. Było to równie nieskuteczne postępowanie zarówno wtedy, jak i teraz. Jacques z uśmiechem musnął wargami wierzch jej dłoni i z satysfakcją wyczuł lekkie jej drżenie.

Nie pozwalając jej wyswobodzić ręki, przyciągnął Lizę bliżej do siebie. Ignorując lekki opór, nachylił się i pocałował ją w po­liczek, potem w drugi. Z zachwytem wdychał słodki zapach jej skóry.

Choć chciał ją tym zdeprymować, zburzyć ten spokój, którym zasłaniała się przed nim jak tarczą, nagle poczuł się nieswojo. Ogarnęło go znajome gorąco.

Wiedział, że igra z ogniem, nie był jednak w stanie się wy­cofać. Wsunął opadające pasmo włosów za jej ucho i leciutko przesunął palcem po szyi. Uśmiechnął się, czując jej coraz szyb­szy puls.

- Długo się nie widzieliśmy, ma cherie.

- Rzeczywiście - odparła drżącym głosem i odsunęła się od niego. - Co tu robisz?

- Muszę się spotkać z członkami zarządu Fundacji Artyści Dzieciom.

- Ależ to niemożliwe. To spotkanie tylko dla członków za­rządu.

- A więc wszystko się zgadza.

- Ale ty przecież nie jesteś członkiem zarządu.

- Jestem - oświadczył zdecydowanie Jacques. - Przynaj­mniej byłem nim jeszcze wczoraj wieczorem.

- To niemożliwe. Zarząd powstał prawie rok temu i kończy­my właśnie kampanię zbierania funduszy - wyjaśniła Liza. -Choć doceniam twoje dobre chęci i przypuszczam, że reszta zarządu także, ale jest już za późno, byśmy przyjmowali nowych członków, Jacques. Nawet ciebie. To na pewno jakaś pomyłka.

- To nie jest pomyłka, ma cherie - odparł z uśmiechem Ja­cques.

- Wobec tego nieporozumienie - stwierdziła. - Nie przyjmu­jemy nikogo do zarządu. Jeśli jednak zgłaszasz się na ochotnika do udziału w jakiejś imprezie dobroczynnej, chętnie skontaktuję cię z odpowiednią osobą. Może nawet od razu przedstawię cię Jane Burke. To ona jest odpowiedzialna za wszystkie akcje cha­rytatywne.

Odwróciła się, by odejść, lecz Jacques chwycił ją za łokieć.

- Lizo, tu nie ma żadnej pomyłki. Ja jestem członkiem zarządu. Zastępuję Petera.

- Ale...

- On i Aimee nie mogą przyjechać. A wiesz, jak poważnie Peter traktuje swoje zobowiązania. Prosił mnie, bym go zastąpił. A ja się zgodziłem.

Nie powiedział jej o swoich podejrzeniach, że przyjaciele uknuli to wszystko, żeby doprowadzić do tego spotkania. W oczach Lizy pojawił się strach.

- Czy coś się stało Aimee? Jakieś kłopoty z ciążą?

- Nie, nic złego się nie dzieje - uspokoił ją i lekko poklepał po ramieniu. - Ale podobno ta ciąża jest nieco trudniejsza od poprzedniej i lekarz uważa, że Aimee nie powinna teraz podró­żować.

- Rozumiem.

Jacques omal się nie roześmiał, widząc, jak Liza natychmiast znów przybiera pozę dumnej hrabiny.

- To bardzo ładnie ze strony Petera, że skłonił cię, żebyś nam pomógł - mówiła bardzo zasadniczym tonem. - Ale to naprawdę nie jest konieczne. Dajemy sobie sami radę ze wszystkim. Po­wiem Peterowi, że wcale nie musisz go zastępować.

Jacques wybuchnął śmiechem.

- Widzę, że zupełnie się nie zmieniłaś, ma cherie. Powie­działbym, że jesteś jeszcze lepsza.

Liza zmarszczyła brwi.

- W czym?

- Umiesz udowodnić mężczyźnie, jak bardzo jest niepo­trzebny.

- Wcale nie.

- Ależ tak. Zadzierasz do góry ten swój śliczny nosek, a w twoich oczach pojawia się chłodna obojętność...

- Naprawdę, Jacques, ja...

- Tak. Tak właśnie robisz. Właśnie o tej minie mówię. Za­wsze podziwiałem sposób, w jaki umiałaś uzmysłowić męż­czyźnie, żeby się od ciebie odczepił, nawet nie otwierając tych swoich pięknych usteczek.

Liza zacisnęła wargi.

- To może zastosujesz się do mojej niemej prośby.

- O, na mnie twoje miny nie robią już wrażenia. Liza znów uniosła brwi.

- Kiedy miny nie pomagają, potrafisz użyć stosownych ar­gumentów.

- Przesadzasz, Jacques. Masz niesamowitą wyobraźnię. Mo­że zamiast rzeźbić, powinieneś pisać baśnie.

Jacques z uśmiechem spojrzał jej w oczy.

- Czyżbyś zapomniała, moja słodka, że moje rzeźby też cza­sem są obrazem moich marzeń i wspomnień? Ty, notabene, po­winnaś czuć się współautorką mojej ulubionej pracy.

Liza oblała się rumieńcem. Przypomniała sobie popołudnie, kiedy dał jej pierwszą lekcję rzeźby i czym się ona zakończyła. Pełnym pasji i namiętności kochaniem się.

- Widzę, że pamiętasz - rzekł, zadowolony z jej reakcji.

- A ja widzę, że wcale się nie zmieniłeś. Prawdziwy dżentel­men tak się nie zachowuje.

- Znowu zapomniałaś o czymś istotnym, ma cherie. Nie je­stem dżentelmenem. Jestem Francuzem.

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jacques parsknął śmie­chem, a ona jeszcze mocniej zacisnęła wargi.

- Zachowaj te swoje miny dla kogoś innego, Lizo. Nie działały na mnie trzy lata temu i na pewno nie podziałają teraz. Stałem się jeszcze bardziej, jak to wy, Amerykanie, mówicie, gruboskórny.

- I bardziej zarozumiały.

- Potraktuję to jako komplement.

- Nie takie były moje intencje.

Jacques ujął Lizę za rękę i uniósł jej dłoń do swoich ust. Pocałował jej palce i z przyjemnością patrzył, jak pomalutku znika z jej twarzy chłodna maska.

- Widzę, iż będę się musiał postarać, żebyś zaczęła mnie inaczej traktować. Może pracując ze mną w zarządzie, odkryjesz, że mam także pewne zalety.

W jej oczach na moment pojawiło się coś dziwnego. Ból? Żal? Tęsknota? A może po prostu dostrzegł w nich odbicie swo­ich własnych uczuć?

- Jacques, ja...

- O, tu jesteś. Lizo. Już myślałem, że masz jakieś problemy. Słysząc ten męski głos, Jacques zamarł w bezruchu.

Liza wyrwała mu rękę i zwróciła się ku podchodzącemu do nich mężczyźnie.

- Przepraszam cię. Robercie. Zupełnie zapomniałam, że mia­łam poprosić, aby podano kawę.

- O nic się nie martw. Już to załatwiłem. Domyśliłem się, że coś cię zatrzymało.

Mężczyzna spojrzał na Jacquesa i obdarzył go promiennym uśmiechem.

- Nazywam się Robert Carstairs. Jestem jednym z członków zarządu Fundacji Artyści Dzieciom - rzekł, wyciągając ku niemu rękę.

- Jacques Gaston, nowy członek zarządu.

- Jacques zastępuje Petera - wyjaśniła Liza, widząc zdziwie­nie na twarzy Roberta. - Gallagherowie nie będą brali udziału w naszych tegorocznych imprezach. Peter poprosił Jacquesa, że­by go zastąpił. Są starymi przyjaciółmi.

- My też - dodał Jacques.

- Miło mi poznać przyjaciela Gallagherów i Lizy.

Garnitur szyty na miarę, wypielęgnowane dłonie, pocho­dzi z tak zwanej dobrej rodziny, ocenił go szybko Jacques. I biorąc pod uwagę spojrzenie, jakim obdarzał Lizę, miałby ochotę iść z nią do łóżka. Jacques nie wiedział, czemu tak go to spostrzeżenie zdenerwowało. Ledwo powstrzymał się, by władczym gestem nie objąć Lizy i nie przyciągnąć jej do siebie.

- Gaston - mruknął Carstairs. Zmrużył oczy i w zamyśleniu przyglądał się Jacquesowi. - Gaston. Gaston. Coś mi mówi to nazwisko.

- Może Liza wspominała, że się przyjaźnimy - zasugerował Jacques.

- Jacques jest artystą - wyjaśniła Liza. - Niektóre z jego prac wystawiano w galerii Gallagherów. Może je tam widziałeś.

- Oczywiście. Teraz sobie przypomniałem - uśmiechnął się Carstairs. - Jesteś rzeźbiarzem.

- Zgadza się - przyznał Jacques.

- Liza ma rację. Widziałem twoje prace. Są imponujące.

- I ja tak uważam. - Jacques nie widział powodu do okazy­wania fałszywej skromności.

- Jak widzisz, Jacquesowi nie brak pewności siebie - powie­działa z sarkazmem Liza.

Carstairs parsknął śmiechem.

- Nie bądź taka krytyczna, Lizo. Pewność siebie to nie jest zła cecha. W twoim przypadku, Gaston, jest całkowicie uzasa­dniona. Widziałem wiosną twoją wystawę u Gallagherów. Była naprawdę imponująca. Zachwyciła mnie szczególnie jedna rzeźba, przedstawiająca nagą kobietę. Wspaniała.

- Dziękuję - odrzekł Jacques. - Wiem, o której mówisz. La Femme. Kobieta - przetłumaczył. - Jedna z moich ulubionych prac.

- To pewnie dlatego nie udało mi się jej kupić.

- Nie tobie jednemu. Należy do mojej prywatnej kolekcji i nie jest na sprzedaż. Zazwyczaj jej nie wystawiam. Peter jednak wykorzystał moment mojej słabości, więc się zgodziłem, żeby zaprezentowano ją na wystawie.

- Może ja też trafię na taki moment i namówię cię, byś mi ją sprzedał. Jak już mówiłem, byłem nią naprawdę zachwycony. Chętnie bym ją włączył do mojej kolekcji. Możesz być pewien, że dobrze ci za nią zapłacę.

Nawet gdyby Jacques nie czuł pogardy dla bogatych idiotów,którym wydaje się, że wszystko i każdy jest na sprzedaż, znie­nawidziłby Roberta Carstairsa za samo pożądliwe spojrzenie, jakim obrzucał Lizę.

- Pomyśl o tym - rzekł Robert. Wyjął ze złotego pudełeczka wizytówkę i podsunął ją Jacquesowi. - Daj mi znać, jeśli zmie­nisz zdanie.

- Nie zmienię. - Jacques zignorował wyciągniętą ku niemu wizytówkę i spojrzał chłodno na Carstairsa. - Byłem bardzo za­kochany w kobiecie, która mi do tej rzeźby pozowała.

- To rzeczywiście widać - przyznał Robert. - Ale biznes to biznes. Czasem trzeba zapomnieć o sentymentach.

- Racja. Ale dama. która pozowała mi do La Femme, nie miała nic wspólnego z biznesem. Była dla mnie szczególną osobą.

Jacques spojrzał na Lizę. Przypomniał sobie to duszne, październikowe popołudnie w Nowym Orleanie, kiedy odtwa­rzał jej ciało w glinie. Wspominał, jak jego ręce, pokryte wilgot­ną gliną, rzeźbiły miękkie linie jej piersi, bioder, ud.

Nagle oboje znaleźli się na małym poddaszu, gdzie promienie słońca wpadały przez okienko w dachu, oświetlając swoim zło­tym blaskiem Lizę, rozgrzewając pokój i ich ciała. Liza stała przed nim naga, on też zdjął koszulę.

- Jacques - szepnęła, kiedy musnął palcami jej pierś.

- Może i ja powinnam coś wyrzeźbić.

Nachyliła się i zaczerpnęła pełną garść miękkiej, wilgotnej gliny. Powoli, z pełnym zmysłowości uśmiechem, rozsmarowywała ją na jego szyi, ramionach, piersi.

Jacques mocno potrząsnął głową, by odpędzić te paraliżujące go wspomnienia. Napotkał spojrzenie Lizy. Pożądanie, czyste i gorące, zmieniło jej oczy w bezcenne szmaragdy. Ona też pa­miętała...

- A więc, Gaston...

Liza z trudem przełknęła ślinę. Było jej zimno i gorąco jed­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin