Holt Victoria - Ruchome piaski.rtf

(867 KB) Pobierz

Victoria Holt

 

 

 

Ruchome piaski

 

Shivering Sands

Przełożyła Ewa Gorządek


Rozdział 1

 

Zastanawiam się, od czego zacząć tę opowieść. Czy od ślubu Napiera i Edith w małym kościółku w Lovat Mill? Czy może od momentu, gdy wyruszyłam w podróż pociągiem, by rozwiązać zagadkę zaginięcia mojej siostry Romy? Zanim jednak do tego doszło, zdarzyło się wiele równie ważnych rzeczy. Chociaż za drugą wersją przemawia to, że właśnie wtedy bezpowrotnie uwikłałam się w tę historię.

Moja siostra, osoba trzeźwo myśląca i odpowiedzialna, nagle zniknęła. Były różne podejrzenia i domysły, ale żadne nie odpowiadały jednoznacznie na pytanie, co się z nią stało. Wydawało mi się, że wyjaśnienia tajemnicy należy szukać tam, gdzie widziano Romę po raz ostatni, i postanowiłam sama się tym zająć.

Troska o los siostry pozwoliła mi zapomnieć o własnych problemach. Gdy rozpoczynałam ową podróż, byłam samotną, pogrążoną w smutku kobietą ze złamanym sercem. Tak mogłabym o sobie powiedzieć, gdybym była sentymentalna, ale życie z Piętrem nauczyło mnie cynizmu. Jednak wtedy mojego męża już przy mnie nie było i czułam się jak kłoda wyrzucona przez fale na brzeg, zagubiona i pozbawiona celu. Byłam też bardzo biedna, moje dochody nie wystarczały na utrzymanie przyzwoitego poziomu życia i musiałam je za wszelką cenę powiększyć. Dlatego też, gdy pojawiła się propozycja wyjazdu, potraktowałam ją jako dar losu.

Gdy tylko zorientowałam się, że muszę zarabiać na swoje utrzymanie, postanowiłam dawać lekcje muzyki. Miałam jednak niewielu uczniów i moje zarobki nie wystarczały na pokrycie wydatków. Liczyłam na to, że po pewnym czasie będzie ich więcej. Marzyłam, że odkryję wśród nich jakiegoś młodego geniusza, dla kariery którego poświęcę własne życie. Czas jednak płynął, a ja przeżywałam katusze, wysłuchując kalekich interpretacji „The Blue Bells of Scotland”. Powoli traciłam nadzieję, że przy moim fortepianie zasiądzie kiedykolwiek przyszły Beethoven.

Byłam już kobietą, która poznała smak życia. Okazał się gorzki, a raczej słodko–gorzki, jednak słodycz szybko przeminęła, a gorycz pozostała. Przeżycia uczyniły mnie osobą doświadczoną, o czym dobitnie świadczyła gruba, złota obrączka na serdecznym palcu lewej ręki.

Czy byłam za młoda, by widzieć świat w tak czarnych barwach? Miałam dwadzieścia osiem lat i każdy się chyba zgodzi, że to za wcześnie, by być wdową.

Pociąg przejeżdżał przez prowincje hrabstwa Kent, tego ogrodu Anglii, który już wkrótce miał się pokryć różowymi i białymi kobiercami kwitnących wiśni, śliw i jabłoni. Mijaliśmy plantacje i suszarnie chmielu. Nagle wjechaliśmy do tunelu, z którego zaraz wynurzyliśmy się i pędziliśmy dalej przez oświetloną słabym, marcowym słońcem okolicę. Fragment wybrzeża między Folkestone a Dover wydawał się zaskakująco biały na tle szarozielonego morza. Porywisty wschodni wiatr pędził po niebie stado szarych chmurek i burzył fale, które rozbijając się o nabrzeżne klify, strzelały w górę srebrzystymi fontannami.

Być może ja także, jak ten pociąg, wynurzałam się z czarnego tunelu wprost ku słonecznemu światłu.

Takie porównanie wywołałoby uśmiech na twarzy Pietra. Powiedziałby zapewne, że pod moją fałszywą pozą światowej kobiety kryje się romantyczna dusza.

Marcowe słońce świeciło jeszcze nieśmiało, a w porywach wiatru było coś surowego. Wrażenie to potęgowała jeszcze bliskość nieprzewidywalnego żywiołu morza.

Ogarnął mnie głęboki smutek, wywołany poczuciem samotności. Nagle pojawiła się przede mną twarz Pietra, który zdawał się pytać: Nowe życie? Myślisz o życiu beze mnie? Masz nadzieję, że uda ci się ode mnie uciec?

Odpowiedź była tylko jedna. Nie. Nigdy. Zawsze będziesz przy mnie, Pietro. Nie uda mi się uciec… nawet do grobu.

Grobowca, poprawiłam się z pewną nonszalancją. To brzmiało znacznie lepiej, bardziej w stylu wielkiej opery. Tak właśnie powiedziałby Pietro, mój kochanek i rywal, człowiek czarujący i kojący duszę, ale jednocześnie potrafiąca boleśnie szydzić, ktoś, kto mnie inspirował i niszczył zarazem. Nie byłam w stanie się od niego wyzwolić. Zawsze będzie się krył w cieniu obok mnie — mężczyzna, z którym i bez którego kobieta nie może być szczęśliwa.

Nie po to jednak wyruszyłam w tę podróż, by rozmyślać o Piotrze. Wręcz przeciwnie, pragnęłam o nim zapomnieć. Najważniejsza była Roma.

Najwyższy już czas, bym opowiedziała, jak doszło do tego, że Roma wyjechała do Lovat Mill, i o tym, jak spotkałam Pietra.

Roma była starsza ode mnie o dwa lata i nie miałyśmy innego rodzeństwa. Nasi rodzice byli archeologami entuzjastami, dla których odkrywanie reliktów starożytności było dużo ważniejsze niż wychowywanie dzieci. Ciągle wyjeżdżali na wykopaliska, a nas traktowali jako nie komplikujące ich życia dobrodziejstwo, niekłopotliwe obciążenie, a więc możliwe do zaakceptowania.

Matka była osobą wyjątkową. W owych czasach nieczęsto się zdarzało, by kobieta brała udział w wyprawach archeologicznych. Dzięki tej właśnie pasji poznała naszego ojca. Wkrótce się pobrali, ale nie wyobrażali sobie życia bez wypraw badawczych i kolejnych odkryć. Cieszyli się nim beztrosko, dopóki na świecie nie pojawiła się Roma, a potem ja. Z pewnością nie marzyli o dzieciach, lecz postanowili spełnić swój rodzicielski obowiązek.

Od najmłodszych lat wychowywałyśmy się w otoczeniu rysunków przedstawiających różnego rodzaju broń z epoki kamienia łupanego i brązu, odkrytą na terenie Anglii. Rodzice oczekiwali, że przedmioty te wzbudzą w nas zapał co najmniej taki, z jakim inne kilkuletnie dzieci bawią się układankami. Już wkrótce okazało się, że Roma istotnie podchodziła do tego entuzjastycznie. Ojciec uważał, że ja jestem jeszcze za młoda i z wiekiem również podzielę ich zainteresowania.

— Na nią też przyjdzie pora — mawiał. — Przecież Roma jest o dwa lata starsza. Spójrz, Caroline, to łaźnia rzymska. Świetnie zachowana. Jak ci się podoba?

Roma była ich oczkiem w głowie. Nie dlatego, że w jakikolwiek sposób się o to starała. Po prostu ta niezwykła pasja naprawdę się w niej zrodziła i niczego nie musiała udawać. To raczej ja, dość cynicznie jak na tak młody wiek starałam się skupić na sobie zainteresowanie rodziców. Czy takie, jakie budził w nich skompletowany naszyjnik z epoki brązu? Na pewno nie. Nie mogłam się też równać z rzymską mozaiką. Może zatem z kawałem krzemienia z epoki kamiennej? To już prędzej, bo było ich stosunkowo dużo.

— Chciałabym — często powtarzałam Romie — żebyśmy miały trochę bardziej normalnych rodziców. Chciałabym, żeby się czasami na nas pozłościli… może nawet, żeby którąś z nas uderzyli, oczywiście dla naszego dobra, jak się zwykle tłumaczą. To mogłoby być zabawne.

— Nie bądź głupia — odpowiadała na to Roma trzeźwym tonem. — Dostałabyś szału, gdyby któreś z nich cię uderzyło. Już widzę, jak byś kopała i wrzeszczała wniebogłosy. Dobrze cię znam. Mówisz tak, bo nigdy tego nie zaznałaś. Jak trochę podrosnę, tata zabierze mnie na wykopaliska.

Oczy jej pałały. Widać było, że już się nie może doczekać tego dnia.

— Zawsze nam powtarzają, że musimy dorosnąć do wykonywania pożytecznej pracy.

— A zatem musimy poczekać.

— Ale oni rozumieją to po swojemu. Musimy jeszcze podrosnąć, żeby też zostać archeologami.

— Mamy szczęście — stwierdziła Roma.

Ona zawsze coś stwierdzała. Zawsze była przekonana, ż$ to co mówi, jest absolutnie słuszne. I w gruncie rzeczy nigdy nie powiedziała niczego, czego nie byłaby absolutnie pewna. Taka była Roma.

Ja byłam zupełnie inna, lekkomyślna, wesoła, zdecydowanie bardziej lubiłam żonglować słowami niż zajmować się reliktami przeszłości. Byłam figlarna i rozbawiona, podczas gdy od niej oczekiwano powagi. Tak naprawdę, nie pakowałam do swojej rodziny.

Często chodziłyśmy z Romą do British Museum, z którym współpracował nasz ojciec. Spędzałyśmy tam dużo czasu i zawsze miałyśmy dziwne poczucie, że jesteśmy w jakimś świętym miejscu. Pamiętam, jak stąpałam po kamiennych posadzkach, przystawałam przy zamkniętych gablotach i przytykając nos do zimnego szkła, oglądałam starą broń, naczynia i biżuterię.

Roma była naprawdę zauroczona tym światem. Później zawsze nosiła dziwne naszyjniki, najczęściej z grubo ciosanych turkusów, nie oszlifowanych bursztynów lub krwawników. Zdobiące je ornamenty przypominały czasy prehistoryczne, jakby ktoś dawno temu znalazł je na archeologicznych wykopaliskach. Przypuszczam, że właśnie dlatego tak jej się podobały.

Po pewnym czasie ja także odkryłam w sobie pasję. Odkąd pamiętam, zawsze interesowały mnie dźwięki. Uwielbiałam plusk wody, zwłaszcza delikatny szmer fontanny, podobał mi się też stukot końskich kopyt na drodze i nawoływania ulicznych sprzedawców. Potrafiłam godzinami wsłuchiwać się w szum wiatru, igrającego w liściach gruszy rosnącej w naszym maleńkim, ogrodzonym murem ogródku niedaleko muzeum, cieszyły mnie okrzyki bawiących się w pobliżu dzieci, śpiew ptaków i szczekanie psa. Nawet kapiąca z kranu woda, irytująca innych, dla mnie była muzyką. Gdy miałam pięć lat, umiałam już wystukać na fortepianie prostą melodię. Spędzałam wiele czasu siedząc na taborecie i uderzając tłustymi paluszkami w klawisze. Cieszyłam się cudem tworzonych dźwięków.

— Jeśli dzięki temu jest spokojna… — przyzwalająco kiwały głowami piastunki.

Moi rodzice akceptowali to, chociaż nie byli w pełni usatysfakcjonowani. Oczywiście, to nie to samo, co archeologia, ale zawsze szlachetna pasja i godna namiastka ich zainteresowań. W świetle tego, co wydarzyło się później, muszę ze wstydem przyznać, że dołożyli wszelkich starań, abym mogła się w tym kierunku rozwijać.

Roma była ich wielką radością. Jeździła z rodzicami na wykopaliska nawet podczas szkolnych wakacji. Ja w tym czasie brałam lekcje muzyki, zostawiana pod opieką służby.

Robiłam duże postępy i chociaż nie byliśmy bardzo zamożni, zawsze miałam najlepszych nauczycieli. Ojciec dość dobrze zarabiał, ale dużo pochłaniały wydatki związane z ich podróżami i pracami w terenie. Gdy Roma zaczęła studiować archeologię, rodzice ciągle powtarzali, że kiedyś będzie lepsza od nich, ponieważ ma szansę połączyć wiedzę teoretyczną z praktyką.

Czasami, gdy we troje rozmawiali o sprawach zawodowych, brzmiało to dla mnie jak niezrozumiały żargon. Nie czułam się jednak na uboczu swojej rodziny. Wszyscy bowiem wróżyli mi wielką karierę pianistyczną. Lekcje, które brałam, sprawiały radość nie tylko mnie, ale także moim nauczycielom. Ilekroć słyszę wprawki na fortepianie, przypominają mi się tamte cudowne dni — pierwsze sukcesy, całkowite oddanie się czystej przyjemności grania. Stałam się bardziej tolerancyjna dla reszty rodziny. Zrozumiałam, co czują do swoich krzemieni i brązów. Zycie miało także coś dla mnie. Podarowało mi Beethovena, Mozarta i Chopina.

Gdy skończyłam osiemnaście lat, wyjechałam na studia do Paryża. W czasie wakacji niemal nie widywałam się z Romą, która oczywiście spędzała lato na wykopaliskach. Zawsze byłyśmy serdecznymi, chociaż nie bliskimi, przyjaciółkami. Nasze zainteresowania za bardzo się rozmijały.

Właśnie w Paryżu poznałam Pietra, ognistego pół Francuza, pół Włocha. Nasz nauczyciel muzyki miał ogromny dom niedaleko Rue de Rivoli, gdzie my, studenci, mieszkaliśmy. Madame, czyli jego żona, prowadziła pensję, co znaczyło mniej więcej tyle, że wszyscy byliśmy pod jednym dachem.

To były szczęśliwe i beztroskie dni. Włóczyliśmy się po Bois, siadając od czasu do czasu w kawiarnianych ogródkach i rozmawiając o przyszłości. Każdy z nas głęboko wierzył, że to właśnie on lub ona będzie tym wybrańcem, który rzuci na kolana cały świat.

Pietro i ja byliśmy najbardziej obiecującymi uczniami, oboje piekielnie ambitni i gotowi na wszystkie wyrzeczenia. Na początku nasze relacje kształtowało współzawodnictwo, ale szybko ulegliśmy wzajemnej fascynacji. Byliśmy młodzi. Paryż wiosną jest doskonałą scenerią dla zakochanych i miałam wrażenie, że oto właśnie rozpoczęło się prawdziwe życie. Wydawało mi się, że namiętność i rozpacz, jakie wówczas przeżywałam, są szczytem tego, co mogę doświadczyć w życiu. Gotowa byłam współczuć tym wszystkim, którzy nie studiowali muzyki w Paryżu i nie byli zakochani. Pietro był urodzonym muzykiem, całkowicie oddanym swojej pasji. W głębi serca wiedziałam, że kiedyś będzie lepszy ode mnie i to czyniło go w moich oczach jeszcze ważniejszym. Był zupełnie inny niż ja.

Na początku swojej kariery pianistycznej udawałam, że jest mi obojętna i traktowałam ją z wyraźną nonszalancją. Pietro wiedział jednak, że byłam tak samo zaangażowana i pochłonięta graniem jak on i irytowało go, a jednocześnie fascynowało, iż można to ukrywać. On traktował te sprawy absolutnie poważnie.

Mnie rzadko zdarzały się chwile rozdrażnienia i wzburzenia, on niemal nigdy nie był spokojny. Z godziny na godzinę popadał w skrajnie różne nastroje i moje pogodne usposobienie było dla niego nieustannym wyzwaniem. Czasami przepełniała go ogromna radość, płynąca z przekonania o własnym geniuszu, a zaraz potem ogarniała go bezdenna rozpacz, bo nie był pewien czy uda mu się właściwie wykorzystać talent, którym został obdarzony. Podobnie jak wielu innych artystów był bezwzględny i nie umiał pokonać zżerającej go zawiści. Popadał w depresję albo wściekał się, gdy mnie chwalono. Szukał wtedy okazji, by powiedzieć mi przykre rzeczy, które mogłyby mnie zranić. Kiedy jednak szło mi źle i potrzebowałam pocieszenia, okazywał mi najgłębsze oddanie i stawał się najmilszym towarzyszem. Był wtedy życzliwy jak nikt inny, a ja kochałam go właśnie za to całkowite zrozumienie i zdolność do współczucia.

Dość szybko zaczęły się między nami sprzeczki.

— Wspaniale, Franz Liszt — miałam ochotę zawołać, gdy grał którąś z rapsodii węgierskiego kompozytora, waląc w klawisze i odrzucając w tył głowę z bujną czupryną, doskonale imitując mistrza.

— Zawiść to zmora dręcząca wszystkich artystów, Caro.

— Także tego, którego bardzo dobrze znasz.

— Masz rację. Ale największym z nas, artystów, powinno być to wybaczane. Przyjdzie czas, że to zrozumiesz.

Miał rację. Zrozumiałam.

Mówił mi, że jestem doskonałą interpretatorką. Potrafiłam bezbłędnie zagrać najbardziej skomplikowany technicznie utwór, ale bycie artystą oznaczało dla niego coś więcej — trzeba było być twórczym.

— A zatem, czy to ty skomponowałeś to, co przed chwilą grałeś? — odcinałam się.

— Jeżeli kompozytor mógłby usłyszeć, jak odtworzyłem jego dzieło, byłby spokojny, że nie zmarnował życia.

— Co za próżność! — skwitowałam.

— Raczej pewność artysty, moja droga Caro.

To był tylko częściowo żart. Pietro wierzył w siebie. Żył przede wszystkim dla muzyki. Nasza wzajemna rywalizacja drażniła mnie, ale godziłam się na nią. Podświadomie zdawałam sobie sprawę, że właśnie to jest dla niego najbardziej atrakcyjne w naszym związku. Nie znaczyło to jednak, że kochając go, nie życzyłam mu światowego sukcesu. Prawdę powiedziawszy, byłam nawet gotowa poświęcić dla niego swoje ambicje. Te utarczki słowne były elementem naszej gry miłosnej, chociaż czasami wydawało mi się, że jego chęć pokazania mi swojej przewagi była najistotniejszą cechą jego uczucia.

Nie ma sensu z niczego się tłumaczyć. Wszystko, co Pietro o mnie mówił, było szczerą prawdą. Byłam interpretatorką i bardzo sprawną technicznie pianistką. Nie mogłam czuć się artystką, gdyż artyści nie pozwalają, aby inne pragnienia czy zachcianki, odrywały ich od twórczości. Nie pracowałam nad sobą wystarczająco dużo, a w kluczowym momencie kariery straciłam odwagę i poddałam się. Nie dotrzymałam danej sobie obietnicy i podczas gdy marzyłam o Pietrze, on marzył o sukcesie.

Nagle w moim życiu zapanował całkowity chaos. Później za to, co się wydarzyło, winiłam zły los.

Rodzice wyjechali na wykopaliska do Grecji. Roma, która była już w tym czasie dyplomowanym archeologiem, także miała brać udział w tej wyprawie. W ostatniej chwili dostała jednak propozycję pracy przy ścianie Hadriana i zmieniła plany. Gdyby pojechała wtedy z nimi, nie miałabym po co odwiedzać Lovat Mill. Rodzice zginęli w katastrofie kolejowej w drodze do Grecji.

Wróciłam do Londynu, aby wziąć udział w pogrzebie. Przez kilka dni mieszkałyśmy z siostrą w naszym domu niedaleko British Museum. Doznałam szoku, ale biedna Roma, która była mocniej związana z rodzicami, cierpiała jeszcze bardziej. Chociaż, jak to ona, starała się podejść do tego nieszczęścia filozoficznie. Pocieszała nas, że zginęli razem, i że byłoby o wiele gorzej, gdyby któreś z nich ocalało i musiało żyć dalej w samotności. Byli przecież ze sobą bardzo szczęśliwi. Mimo ogromnego smutku, potrafiła wziąć się w garść i wrócić do pracy. Była osobą praktyczną, racjonalną, rzadko angażowała się emocjonalnie, w czym stanowiła moje przeciwieństwo. Powiedziała, że powinnyśmy sprzedać dom i meble i podzielić się pieniędzmi. Uważała, że to dla mnie bardzo korzystna propozycja, gdyż umożliwi mi opłacenie do końca pianistycznej edukacji.

Śmierć zawsze wybija żywych z rytmu życia, kiedy więc wróciłam do Paryża, wciąż jeszcze byłam oszołomiona i niespokojna. Ciągle myślałam o rodzicach, o tym, ile im zawdzięczałam, i że nie doceniałam tego wcześniej. Moje późniejsze zachowanie tłumaczyłam sobie stanem psychicznym, w jakim byłam po stracie najbliższych.

Pietro czekał na mnie. Był to czas, gdy zaczynał odnosić sukcesy, większe niż ktokolwiek z moich przyjaciół. Pozwoliło mu to widzieć coraz głębszą przepaść między sobą a resztą nas, to znaczy między prawdziwym artystą a tymi, którzy są tylko utalentowani.

Pewnego dnia poprosił mnie o rękę. Powiedział, że mnie kocha i dopiero gdy wyjechałam, zdał sobie sprawę jak bardzo. Kiedy zobaczył mnie w żałobie po śmierci rodziców zrozumiał, że pragnie mnie chronić, pragnie dać mi szczęście. Wyjść za Pietra! Spędzić z nim całe życie! Ta wizja uskrzydliła mnie, chociaż wciąż jeszcze byłam pogrążona w smutku.

Nasz nauczyciel muzyki, bacznie obserwujący swoich studentów, bardzo szybko domyślił się, jakie mamy plany. Był zdania, że mnie czeka jeszcze długa praca, zanim zrobię karierę, podczas gdy Pietro w jego oczach uchodził za wschodzącą gwiazdę na muzycznym niebie. Domyślam się, że zadawał sobie pytanie, czy małżeństwo będzie dla Pietra pomocą czy przeszkodą w osiąganiu wielkich sukcesów. A co ze mną? Naturalnie, utalentowany pianista jest zawsze mniej ważny od geniusza.

Madame, jego żona, była dużo bardziej romantyczna. Pewnego dnia znalazła sposób, by porozmawiać ze mną na osobności.

— A więc kochasz go? — powiedziała. — Czy wystarczająco mocno, żeby wychodzić za niego za mąż?

Zapewniłam ją, że kocham go żarliwie.

— Może jednak poczekasz z podjęciem ostatecznej decyzji? Przeżyłaś wielki szok. Powinnaś mieć czas do namysłu. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy dla twojej kariery?

— A co to może zmienić? Uważam, że związek dwojga muzyków, to wspaniała sytuacja.

— Chodzi mi o niego — ostrzegała mnie. — On jest taki jak wszyscy artyści. Zazdrosny. Znam go bardzo dobrze. To rzeczywiście wielki artysta. Mój mąż wierzy, że największy geniusz, jakiego tu mamy. A zatem twoja kariera, kochanie, zawsze będzie na drugim miejscu. Jeżeli za niego wyjdziesz, będziesz tylko dobrą pianistką… nawet bardzo dobrą. Ale kto wie, czy nie będzie to koniec marzeń o wielkim sukcesie, sławie i fortunie. Przemyślałaś to dobrze?

Nie wierzyłam jej. Byłam młoda i zakochana. To prawda, dwojgu ambitnym ludziom może być trudno żyć w harmonii, ale miałam nadzieję, że nam z pewnością się to uda.

Pietro śmiał się, gdy powtórzyłam mu obawy madame, a ja śmiałam się razem z nim. Zapewniał mnie, że czeka nas wspaniałe życie.

— Caro, aż do śmierci będziemy razem pracować.

Wyszłam więc za Pietra i wkrótce zrozumiałam, że madame miała rację. Nie dbałam jednak o to. Zmieniłam się. Nie czułam już nieodpartej potrzeby zrobienia kariery. Pragnęłam tylko, aby Pietro odniósł sukces. Przez następne kilka miesięcy wierzyłam, że osiągnęłam w życiu to, czego najbardziej pragnęłam. Być z Piętrem, pracować z Piętrem i żyć dla Pietra. Nie rozumiem, jak mogłam być aż tak głupia, by sądzić, że życie można skwitować jednym zdaniem: „Pobrali się i żyli szczęśliwie do końca swoich dni”.

Już pierwszy koncert Pietra zadecydował o jego przyszłości. Przyniósł mu ogromne uznanie. Potem nastąpiło pasmo sukcesów, co niestety nie sprawiło, że było mi łatwiej z nim żyć. Oczekiwał ode mnie roli służebnej. Był artystą, a moje muzyczne wykształcenie przydawało się tylko do tego, by mógł rozmawiać ze mną o swoich planach i pozwalać mi słuchać swoich interpretacji. Niewątpliwie odniósł większy sukces, niż mógł się spodziewać w najskrytszych marzeniach.

Teraz widzę, że był zbyt młody i niedojrzały, by stawić temu czoło. Szybko zaczął odczuwać potrzebę ciągłej adoracji… ze strony pięknych i bogatych kobiet. Ja jednak zawsze musiałam być w pobliżu, ta, która czeka na jego powroty, sama niemal artystka, rozumiejąca nieustanne wymagania, jakie stawiało mu jego artystyczne ego. Żadna inna kobieta nie była mu tak bliska i myślę, że na swój sposób mnie kochał.

Może gdybym miała inny charakter, wszystko byłoby dobrze. Ale potulność nie leżała w mojej naturze. Mówiłam mu, że nie jestem materiałem na niewolnicę. Wkrótce zaczęłam żałować, że tak pochopnie zrezygnowałam z własnej kariery. Postanowiłam znowu ćwiczyć. Pietro oczywiście mnie wyśmiewał. Czy myślę, że można odtrącić muzę, a potem wezwać ją z powrotem? Nie mylił się. Miałam swoją szansę, zrezygnowałam z niej i nigdy już nie będę nikim więcej niż sprawną pianistką.

Właściwie bez przerwy się kłóciliśmy. Mówiłam, że dłużej z nim nie wytrzymam. Zastanawiałam się, czy od niego nie odejść, ale wiedziałam doskonale, że nigdy się na to nie zdobędę. Podobnie jak on. Niepokoiłam się stanem jego zdrowia, gdyż lekkomyślnie je rujnował. Zauważyłam, że miewał kłopoty z oddychaniem. Zwróciłam mu nawet na to uwagę, ale on wcale się nie przejął.

Pietro koncertował w Wiedniu, Rzymie, Londynie i Paryżu. Pojawiały się opinie, że jest największym pianistą swoich czasów. Bez trudu zdobywał wszystkie laury, jakby były dla niego przeznaczone. Robił się przy tym coraz bardziej arogancki i sycił się wszystkim, co o nim pisano. Lubił patrzeć, jak wklejam do księgi wycinki prasowe na jego temat. Tak widział moje miejsce u swojego boku — oddana służebnica, która poświęciła dla niego karierę. Jednak nawet księga pamiątkowa czasami doprowadzała go do furii. Jeśli znalazł w gromadzonych recenzjach najmniejszy cień krytyki, wściekał się tak, że tracił oddech, a żyły na skroniach nabrzmiewały mu jak postronki.

Pracował bardzo ciężko; do późna w nocy świętował swoje sukcesy, a rano zrywał się skoro świt, by ćwiczyć. Wszędzie otaczały go rzesze pochlebców. Miałam wrażenie, że potrzebował tej adoracji, aby podsycać wiarę w siebie. Byłam wobec Pietra krytyczna; nie rozumiałam wtedy, że był jeszcze bardzo młody. Gdy sukces przychodzi zbyt wcześnie, często przeradza się w tragedię. Jego życie było pełne napięć i stresów. Wreszcie zrozumiałam, że nigdy nie będę z Piętrem szczęśliwa, lecz zarazem nie wyobrażałam sobie życia bez niego.

Przyjechaliśmy do Londynu, gdzie Pietro grał kilka koncertów, a ja miałam okazję spotkać się z Romą. Wynajmowała mieszkanie tuż obok British Museum, w którym pracowała w przerwach między wykopaliskami.

Moja siostra nic się nie zmieniła. Była wciąż osobą stanowczą, pełną zdrowego rozsądku, obwieszoną biżuterią w prehistoryczne wzory. Wspominając naszych rodziców, mówiła o nich ze smutkiem, ale tonem ożywionym i energicznym. Pytała też o moje życie z Piętrem, ale wolałam się na ten temat za bardzo nie rozwodzić. Wiedziałam, że nie zrozumie mojej decyzji o porzuceniu kariery pianistycznej, po której tyle sobie obiecywałam, i to decyzji podjętej w imię dobra małżeństwa. Nie usłyszałam jednak od niej słowa krytyki, Roma była bowiem jedną z najbardziej tolerancyjnych osób, jakie znałam.

— Cieszę się, że byłam w Londynie, gdy przyjechaliście. Tydzień później już byśmy się nie spotkały. Wyjeżdżam do Lovat Mill.

— To młyn?

— Tak nazywa się to miejsce. Znajduje się na wybrzeżu hrabstwa Kent… niedaleko historycznego obozowiska Cezara. Odkryliśmy tam już wcześniej amfiteatr, a ja jestem pewna, że znajdziemy coś więcej. Jak wiesz, tego typu budowle powstawały zazwyczaj na obrzeżach miast.

Nie wiedziałam tego, ale oczywiście byłam pewna, że Roma miała rację.

— Oznacza to, że musimy rozpocząć wykopaliska na prywatnym terenie lokalnego nababa. Mieliśmy problemy z uzyskaniem jego zgody — ciągnęła dalej.

— Naprawdę?

— To sir William Stacy, właściciel większości terenów w tamtej okolicy i bardzo trudny partner, uwierz mi. Narobił rabanu z powodu swoich bażantów i drzew. Osobiście z nim w tej sprawie rozmawiałam. „Chyba nie sądzi pan, że bażanty i drzewa są ważniejsze od historii?” — zapytałam go i w końcu zgodził się na prowadzenie badań archeologicznych na swoim terenie. Dom, w którym mieszka, jest naprawdę bardzo stary… to właściwie zamek. Ten człowiek ma mnóstwo ziemi i w końcu uznał, że może nam pozwolić trochę pomyszkować na małym kawałku.

Ostatnich słów Romy nie słuchałam już uważnie, gdyż dobiegły mnie dźwięki IV Koncertu fortepianowego Beethovena, który Pietro miał wykonać dzisiejszego wieczora. Zaczęłam się zastanawiać, czy iść na ten koncert. Za każdym razem, gdy Pietro grał publicznie, przeżywałam piekielne katusze. Wykonywałam w myślach każdy utwór, nuta po nucie, razem z nim. Modliłam się, żeby nigdzie się nie potknął. Tak jakby kiedykolwiek mu się to zdarzyło. On martwił się tylko tym, że może zaprezentować nieco niższą formę niż w czasie swego najlepszego wykonania.

— To bardzo interesujące, stare miejsce — powiedziała Roma. — Wydaje mi się, że sir William w duchu liczy na to, że znajdziemy tam coś naprawdę godnego uwagi.

Roma opowiadała dalej o miejscu, w którym zamierzała pracować, i o tym, co spodziewa się tam znaleźć. Od czasu do czasu wtrącała uwagi o ludziach mieszkających w rezydencji. Nie słuchałam jej jednak uważnie. Skąd mogłam wiedzieć, że będą to ostatnie wykopaliska Romy i że powinnam zapamiętać jak najwięcej informacji o tym miejscu.

Śmierć! Unosi się nad nami, kiedy najmniej się jej spodziewamy. Zauważyłam, że potrafi uderzyć w to samo miejsce raz po raz. Moi rodzice zginęli tragicznie, ja zaś nigdy przedtem nie myślałam o śmierci.

Wróciliśmy z Pietrem do Paryża. Tamtego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego, nie przypominam sobie żadnych ostrzegawczych sygnałów. Pietro miał grać tego wieczora tańce węgierskie i II Rapsodię. Był bardzo napięty i zdenerwowany, ale zawsze tak się czuł przed występem. Siedziałam w pierwszym rzędzie i Pietro cały czas wyczuwał moją obecność. Czasami miałam wrażenie, że gra tylko dla mnie, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, nigdy nie osiągniesz takiego poziomu jak ja. Zawsze byłaś tylko zręczną pianistką”. Tamtej nocy było podobnie.

Po koncercie Pietro poszedł do garderoby i dostał zawału. Nie umarł natychmiast, ale zostały nam tylko dwa dni. Nie odstępowałam go ani na sekundę i myślę, że miał tego świadomość, gdyż zarówno teraz, jak i wtedy, jego czarne, pałające oczy patrzyły na mnie z lekko drwiącym wyrazem. Gdy umarł, byłam wolna od więzów małżeńskich i mogłam go opłakiwać po wsze czasy.

Roma, jak na kochającą siostrę przystało, zostawiła wykopaliska i przyjechała na pogrzeb do Paryża. Uroczystości te były wielkim wydarzeniem. Muzycy z całego świata przysłali na moje ręce kondolencje, wielu przybyło osobiście, by złożyć hołd Piętrowi. Za życia nigdy nie był tak sławny, jak stał się po śmierci. Jakże by się tym rozkoszował!

Gdy skończył się rozgardiasz związany z pogrzebem, poczułam się nagle jak w ciemnej i pustej jaskini. Ogarnął mnie bezbrzeżny smutek.

Kochana Roma! Jakim ratunkiem była dla mnie w tamtych trudnych dniach! Udowodniła, że gotowa jest zrobić dla mnie wszystko i bardzo mnie tym wzruszyła. Pamiętam, że w przeszłości czułam się czasami wyobcowana, gdy Roma prowadziła z rodzicami nie kończące się rozmowy o archeologii. Ale to było dawno. To cudownie mieć rodzinę, wiedzieć, że istnieją więzy mocniejsze niż wszystko inne. To właśnie zawdzięczałam Romie.

— Jedźmy razem do Anglii — zaproponowała po pogrzebie. — Zabiorę cię na wykopaliska. Zobaczysz, że znaleźliśmy coś zupełnie wyjątkowego: najwspanialszą willę rzymską poza Verulamium.

Uśmiechnęłam się do niej z ogromną wdzięcznością.

— Na nic bym się nie przydała — protestowałam słabo. — Byłabym dla ciebie zawadą.

— Co za nonsens! — Była przecież starszą siostrą i postanowiła się mną zająć, niezależnie od tego, czy mi się to podobało czy nie. — Nie chcę słyszeć żadnych wymówek — jedziesz i już.

Tak więc pojechałam do Lovat Stacy, by ukoić żal po stracie Pietra. Gdy Roma przedstawiała mnie kolegom w bazie archeologicznej, naprawdę byłam z niej dumna, widząc szacunek, jaki wszyscy jej okazywali. Dla mnie jej bliskość była prawdziwym szczęściem. Potrzebowałam wtedy miłości, a ona mi ją dawała, chociaż jako osoba z natury powściągliwa, nie lubiła okazywać swoich uczuć. Z tak ogromnym zaangażowaniem opowiadała o rzymskich znaleziskach, że stopniowo mnie także to zaczęło interesować. Wszyscy jej koledzy byli takimi zapaleńcami, że nie sposób było nie zarazić się od nich entuzjazmem. Niedaleko rzymskiej willi stał mały wiejski domek, właściwie skromna chata. Sir William Stacy pozwolił Romie ją zająć i ja także tam zamieszkałam. Wnętrze było umeblowane bardzo skromnie, stały tam dwa łóżka, stół, krzesła i w zasadzie nic więcej. W pomieszczeniu na dole urządzono magazyn narzędzi — łopaty, widły, kilofy, kielnie i miechy. Roma była bardzo zadowolona z tego domku. Miała blisko do miejsca pracy, podczas gdy jej koledzy musieli zadowolić się kwaterami w odleglejszych punktach lub pokojami w lokalnej gospodzie.

Od razu zaprowadziła mnie do odkopanej willi i pokazała mozaiki na posadzce. Budziły one jej szczególny zachwyt. Ułożone były z białej kredy i czerwonego piaskowca w geometryczne wzory. Potem kazała mi podziwiać odkrytą przez nich łaźnię, która świadczyła o tym, że właścicielem willi musiał być bardzo zamożny Rzymianin. Składała się ona z tepidarium, ogrzanego pokoju, z którego przechodziło się do caldarium, czyli sali kąpieli gorących, i frigidarium — pomieszczenia do kąpieli zimnych. Roma potrafiła opowiadać o rzymskich łaźniach tak zajmująco, że słuchając jej, czułam, jak znowu wracam do życia.

Często chodziłyśmy na spacery, podczas których jeszcze bardziej się do siebie zbliżyłyśmy. Roma pokazała mi obóz Cezara w Folkenstone, byłyśmy też w Sugar Loaf Hill i przy studni świętego Tomasza, gdzie pielgrzymi, zmierzający do kaplicy świętego Tomasza zatrzymywali się, by ugasić pragnienie. Pamiętam, jak wdrapywałyśmy się na sam wierzchołek obozowiska Cezara, które miało wysokość około czterystu stóp. Nigdy nie zapomnę Romy stojącej tam z rozwianymi włosami, błyszczącymi z zachwytu oczami, kiedy pokazywała mi miejsca, w których prowadzili prace ziemne. Tamtego dnia powietrze był wyjątkowo przejrzyste. Patrzyłam na rozciągające się aż po horyzont równiny i wyobrażałam sobie czasy, gdy ziemie te należały do Galii Cezara.

Innym razem poszłyśmy na wycieczkę do Richborough Castle, zdaniem Romy jednej z najwspanialszych budowli z czasów rzymskich w Anglii. Nazywała ten zamek Rutupiae.

— Gdy Klaudiusz przeprawiał się z legionami z Boulogne, tu właśnie zorganizował główną bazę. Spójrz na te mury, jaka to potężna twierdza.

Roma oprowadzała mnie też po piwnicach służących do przechowywania wina, spichlerzach, ruinach świątyń i doprawdy nie mogłam nie dzielić jej radości z oglądania tych wszystkich cudów — resztek masywnego muru z kamienia portlandzkiego, wieży obronnej, bramy, lochów i podziemi.

— Powinnaś zająć się archeologią, oczywiście nie zawodowo, ale potraktować to jako hobby — powiedziała któregoś dnia, patrząc na mnie z nadzieją, że nie jest to tylko jej pobożne życzenie. Naprawdę wierzyła w to, że jeśli tylko się postaram, znajdę jeszcze satysfakcję w życiu, które tak mocno mnie doświadczyło. Miałam ochotę powiedzieć, że już sama jej obecność jest dla mnie wystarczającą przyjemnością. Chciałam, by wiedziała, że jej troska i miłość do mnie naprawdę bardzo mi pomogły, pozwoliły mi zapomnieć o samotności.

Jednak Romie strasznie trudno było mówić takie rzeczy. Gdybym próbowała jej podziękować za to, co dla mnie zrobiła, zaraz zawołałaby: „Nonsens”. Tak więc nie powiedziałam jej tego. Obiecałam sobie tylko, że w przyszłości poświęcę jej więcej czasu, bardziej się zaangażuję w jej pracę. Chciałam, by wiedziała, jak bardzo jestem szczęśliwa, że mam taką wspaniałą siostrę.

Roma uważała, że nic bardziej nie pomaga na smutki niż praca. Poprosiła mnie więc o pomoc przy rekonstrukcji potłuczonej płyty mozaikowej, którą znaleziono w rzymskiej willi. Było to bardzo trudne zajęcie i mój udział ograniczał się do podawania odpowiednich pędzelków i płynów do przemywania powierzchni dzieła. Mozaika była żółtawa, w kształcie dysku. Na powierzchni widoczna była jakaś scena, którą należało zrekonstruować, by odtworzyć oryginalny motyw. Prace musiały być wykonywane na miejscu z uwagi na delikatną materię zabytku, ale Roma powiedziała mi, że gdy skończą, mozaika na pewno znajdzie miejsce w British Museum. Asystując przy rekonstrukcji, byłam zafascynowana pieczołowitością i uwagą, z jaką traktowano zachowane fragmenty. Gdy spod rąk archeologów zaczął się wyłaniać pierwotny kształt znaleziska, poczułam, że przechodzi mnie dreszcz emocji.

Poznałam także samo Lovat Stacy — wielki dom, którego bryła dominowała nad całą okolicą, a właściciel był tak wspaniałomyślny, że pozwolił Romie i jej przyjaciołom na prowadzenie wykopalisk na swojej ziemi.

Dotarłam tam pewnego dnia zupełnie niespodziewanie i piękno tego domu urzekło mnie całkowicie. Majestatyczna wieża przy bramie dumnie górowała ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin