King Stephen - Siostrzyczki Z Elurii.doc

(294 KB) Pobierz
SIOSTRZYCZKI Z ELURII

SIOSTRZYCZKI Z ELURII

STEPHEN KING

 

[Nota odautorska: Księgi “Mrocznej Wieży" podejmują wątek w chwi­li, gdy Roland z Gilead, ostatni rewolwerowiec w gasnącym świecie, rusza w pościg za magikiem w czarnej szacie. Roland długo szukał Waltera i chociaż dopadł go ostatecznie w pierwszej księdze, niniej­sza opowieść rozgrywa się w chwili, kiedy nasz bohater szuka dopie­ro tropów przeciwnika. Można się więc zabrać do lektury - i znaleźć w tym przyjemność, mam nadzieję - również wtedy, gdy nie zna się samego cyklu. S. K.]

 

I. Pełnoziemie. Puste miasto. Dzwonki. Martwy chłopak. Przewrócony wóz. Zielony lud.

 

Pewnego dnia pełnoziemia, tak upalnego, że go­rące powietrze prawie dech odbierało, Roland z Gilead dotarł do bram miasteczka położonego w górach Desatoya. Podróżował już wówczas sam, a w dodatku wszystko wskazywało na to, że lada dzień przyjdzie mu polegać wyłącznie na własnych nogach. Przez cały poprzedni tydzień wypatrywał wszędzie lekarza od koni, teraz jednak za­pewne i on nie na wiele by się zdał, nawet gdyby mieli tu takowego. Wierzchowiec Rolanda, deresz dwulatek, był już naprawdę w paskud­nym stanie.

Przystrojona kwiatami niby na jakieś święto brama miasteczka stała zapraszająco otworem, lecz panująca za nią cisza nie wróżyła nicze­go dobrego. Rewolwerowiec nie słyszał ani stukotu końskich kopyt, ani skrzypienia kół wozów, ani pokrzykiwania straganiarzy na ryn­ku. Dokoła rozlegało się jedynie granie świerszczy - czy jakichś innych owadów, które odzywały się po prawdzie nieco bardziej melo­dyjnie niż świerszcze - dziwne, przypominające uderzenia w drew­no postukiwanie i słaby, trochę nierealny dźwięk małych dzwonków.

Ponadto kwiaty wplecione w żelazne pręty zdobnej bramy już dawno uschły.

Topsy kichnął potężnie dwa razy i zatoczył się nieco. Roland zsiadł czym prędzej - po części ze względu na zdrowie konia, po części w trosce o własne - nie chciał bowiem ryzykować złamania nogi, gdy­by Topsy przewrócił się z nim w siodle, wybierając ten właśnie mo­ment, by osiągnąć wolność na krańcu swej drogi.

Stanął w zakurzonych butach i brudnych dżinsach pod palącym słońcem i pogłaskał zmatowiały kark deresza. Przeczesał palcami splątaną grzywę i usunął muszki gromadzące się w kącikach oczu Topsy'ego. Niech sobie składają jaja i hodują larwy po śmierci ruma­ka, ale jeszcze nie teraz.

Robił dla Topsy'ego ile tylko mógł w tych warunkach, nasłuchu­jąc jednocześnie pobrzękiwania odległych dzwonków i tego osobli­wego stuku, jakby dwóch uderzających o siebie kawałków drewna. Po chwili przerwał odruchowe bardziej niż świadome oporządzanie wierzchowca i spojrzał w zamyśleniu na otwartą bramę.

Krzyż nad wejściem był trochę niezwykły, jednak sama brama niczym specjalnym się nie wyróżniała. Na całym Zachodzie spotyka­ło się takie; były może mało funkcjonalne, lecz zgodne ze zwycza­jem - wszystkie małe miasteczka, które odwiedził przez ostatnie dzie­sięć miesięcy, miały zwykle jedną taką, którą się wchodziło (bez pro­blemów), i jedną przeznaczoną dla wychodzących (to już bywało problematyczne). Żadnej nie zbudowano po to, by powstrzymać go­ści, a już na pewno nie tę. Tkwiła w murze z różowej, suszonej cegły, który ciągnął się w obie strony na jakieś dwadzieścia stóp i po prostu urywał. Gdyby zamknąć ją na klucz i kłódki, starczyłoby obejść całą konstrukcję z lewa czy z prawa.

Za bramą ciągnęła się ulica, która pod każdym względem przy­pominała Rolandowi typową Ulicę Główną: gospoda, dwa saloony (jeden nazywał się Zagoniona Świnia, szyld nad drugim wyblakł zbyt mocno, by można było coś odczytać), sklep, kuźnia i Sala Zebrań. Był jeszcze mały, lecz całkiem zgrabny drewniany budynek ze skromną dzwonnicą na szczycie, podmurówką z polnego kamienia i pomalo­wanym na złoty kolor krzyżem na podwójnych drzwiach. Krzyż nie

różnił się niczym od tego nad bramą i oznaczał miejsce kultu Jezusa, religii niezbyt powszechnej w Sródświecie, znanej wszelako i obecnej podobnie jak inne wyznania owych czasów, choćby kult Baala czy Asmodeusza. Wiara, jak wszystko inne w tych czasach, też uległa przemianom. O ile Roland się orientował, religia krzyża jako kolejna nauczała, że miłość i morderstwo są nierozerwalnie związane, a Bóg koniec końców i tak zawsze spija krew.

Dokoła wciąż grały owady udające świerszcze, odzywały się dzwonki jak z bajki. I coś dziwnie łomotało w drewno, teraz jakby ktoś bił pięścią w drzwi. Albo w wieko trumny.

Coś tu jest cholernie nie w porządku, pomyślał rewolwerowiec. Uważaj, Rolandzie, okolica cuchnie na czerwono.

Przeprowadził Topsy'ego przez przybraną martwymi kwiatami bramę i powiódł Ulicą Główną. Na ganku przed sklepem, gdzie sta­ruszkowie winni się zbierać na rozmowy o uprawie ziemi, polityce i szaleństwach młodzieży, stał tylko rząd pustych krzeseł na biegu­nach. Pod jednym z nich leżała poczerniała piszczałka z kaczana, ciśnięta tam chyba niedbale i na pewno już bardzo dawno. Belka dla koni przed Zagonioną Świnią świeciła pustkami, w oknach lokalu było ciemno. Jedno ze skrzydeł drzwi wahadłowych zostało wyłamane i stało oparte o ścianę, drugie sterczało otwarte ze spłowiałymi, zie­lonymi deszczułkami pochlapanymi czymś kasztanowym. Mogła to być farba, ale najpewniej nie była.

Fronton budynku firmy wynajmującej konie stał nietknięty i wy­glądał niczym oblicze steranej życiem kobiety, która ma dostęp do dobrych kosmetyków, jednak z podwójnej stajni na tyłach został tyl­ko poczerniały szkielet. Pożar musiał wybuchnąć w deszczowy dzień, pomyślał Roland, bo inaczej całe to cholerne miasto poszłoby z dy­mem, radując widowiskiem oczy wszystkich w bliższej i nieco dal­szej okolicy.

Kościół wznosił się po prawej, w połowie odległości do rynku. Z obu stron okalały go pasy trawy, jeden oddzielający od Sali Zebrań, drugi od domku kaznodziei i jego rodziny (oczywiście, o ile była to jedna z tych sekt jezusowych, które pozwalały swoim szamanom mieć kobiety i dzieci, niektóre bowiem, bez wątpienia wiedzione szaleń­stwem, żądały zachowywania chociaż pozorów celibatu). Pośród trawy rosły kwiaty, trochę przywiędłe, lecz w większości żywe. Cokolwiek

się tu zdarzyło, nie mogło się zdarzyć dawno. Może tydzień, góra dwa temu, zważywszy na upał.

Topsy znów prychnął i ciężko opuścił łeb.

Roland dojrzał wreszcie, co tak dzwoni. Nad drzwiami i krzyżem umocowano wygięty w łagodny łuk sznur, na nim zaś wisiały ze dwa tuziny małych, srebrnych dzwonków. Wiatru wprawdzie jakby nie było, ale widać takie dzwoneczki nigdy nie siedzą cicho... a gdy na­prawdę zaczyna dmuchać, pomyślał Roland, dają pewnie do wiwatu gorzej niż plotkarskie języki.

- Hej! - zawołał, spoglądając przez ulicę na mało sugestywny, choć ogromny szyld obwieszczający, że naprzeciwko mieści się Good Beds Hotel. - Hej, jest tu kto?

Żadnej odpowiedzi, tylko dzwonienie, granie owadów i to nie­ustanne postukiwanie. Poza tym cisza i martwota... chociaż ktoś tu był. Ktoś albo i coś. Roland czuł, że jest obserwowany, i aż mu się włoski na karku zjeżyły.

Ruszył przed siebie, prowadząc Topsy'ego do centrum, a każdy jego krok wzbijał tumany pyłu. Czterdzieści takich kroków dalej za­trzymał się przed niskim budynkiem oznaczonym jednym tylko sło­wem: PRAWO. Biuro szeryfa (o ile mieli tu, tak daleko od Okręgów Wewnętrznych, prawdziwego szeryfa) przypominało zastanawiają­ce kościół - drewniane panele wymazane nader podejrzanym odcie­niem czerwieni i kamienna podmurówka.

Dzwonki z tyłu szemrały i pobrzękiwały.

Zostawił deresza na środku ulicy i wszedł po schodkach do sie­dziby prawa. Wciąż doskonale słyszał dzwonki, czuł słońce palące mu kark i strumyki potu spływające po bokach. Drzwi były zatrzaś­nięte, ale nie zamknięte. Otworzył je i aż cofnął się, podnosząc przy tym rękę, gdy uwięzione w środku gorące powietrze uderzyło go bezgłośnie w twarz. Jeśli we wszystkich budynkach jest tu taki żar, to niebawem spłonie coś więcej niż ta jedna stajnia, pomyślał. A jeśli zabraknie deszczu (bo ochotniczej straży pożarnej zabrakło już wcześ­niej), wkrótce po miasteczku nie zostanie nawet ślad.

Oddychając możliwie jak najpłycej, wszedł do środka i natychmiast usłyszał basowe brzęczenie much.

Była tu tylko jedna cela, obszerna całkiem i pusta, a jej okratowane drzwi stały otworem. Pod zabrudzoną jak drzwi saloonu pryczą leżała para skórzanych butów, jeden nie wiedzieć czemu rozpruty.

Tu tutaj zlatywały się muchy. Krążyły nad plamą i co rusz na niej przysiadały.

Na biurku leżał rejestr. Roland obrócił go do siebie i spojrzał na czerwoną okładkę:

REJESTR WYSTĘPKÓW I ZADOŚĆUCZYNIEŃ

W LATACH PANA NASZEGO

ELURIA

Wreszcie wiedział, jak nazywa się to miasteczko: Eluria. Pięknie, ale też jakoś tak złowieszczo. Chociaż w tych okolicznościach każda nazwa byłaby raczej złowieszcza. Chciał już wyjść, gdy dojrzał drzwi zabezpieczone drewnianym skoblem.

Podszedł bliżej, zatrzymał się na chwilę i wyciągnął jeden z wiel­kich rewolwerów, które nosił zawieszone nisko na biodrach. Postał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową, rozmyślając (Cuthbert, jego stary przyjaciel, zwykł mawiać, że trybiki w głowie Rolanda obracają się wprawdzie bardzo powoli, ale nader efektywnie), a potem wyciągnął skobel. Otworzył drzwi i natychmiast się cofnął, unosząc broń w ocze­kiwaniu ciała (na przykład tutejszego szeryfa), które runie do pokoju z podciętym gardłem i wytrzeszczonymi oczami. Ofiara WYSTĘPKU domagająca się ZADOŚĆUCZYNIENIA...

I nic.

Cóż, w środku leżało z pół tuzina brudnych wdzianek dla więź­niów, dwa łuki, kołczan ze strzałami, stary zakurzony motor, strzel­ba, która wypaliła ostatni raz chyba ze sto lat temu, i jeszcze miotła... to jednak akurat Rolanda nie obchodziło. Dla niego pakamera była pusta.

Wrócił do biurka, otworzył rejestr i przerzucił kartki. Nawet pa­pier był nagrzany, jakby ktoś próbował upiec księgę. Poniekąd tak właśnie było, pomyślał. Gdyby Ulica Główna wyglądała nieco ina­czej, mógłby oczekiwać mnóstwa doniesień o obrazie uczuć religij­nych, ale nie trafił na żadne i wcale się" tym nie zdziwił - ostatecznie skoro kościół mógł tu sąsiadować z dwoma saloonami, miejscowi wyznawcy Jezusa musieli należeć do tych rozsądniejszych.

Znalazł za to sporo drobnych spraw i kilka grubszych: jedno mor­derstwo, jedną kradzież konia i obrazę damy (co zapewne oznaczało gwałt). Mordercę przewieziono do miejscowości zwanej Lexingworth,

gdzie mieli go powiesić. Roland nigdy nie słyszał o tym mieście. Na­stępna notatka głosiła: “Zielony lud przybył skutkiem tego". Roland nie wiedział, o co może chodzić. Ostatni zapisek donosił:

 

12/P/99. Chas. Freeborn, złodziej bydła, do osądzenia

 

Oznaczenie daty brzmiało mu dość obco, skoro jednak paździer­nik minął już dawno, uznał, że musi chodzić o pełnoziemie. Tak czy owak atrament wyglądał na równie świeży jak krwawa plama na pryczy, z czego można było wnosić, że niejaki Chas. Freeborn, zło­dziej bydła, osiągnął już wolność na krańcu swej drogi.

Wrócił do spiekoty i koronkowego brzęczenia dzwoneczków. Topsy spojrzał na niego półprzytomnie i znów opuścił łeb, jakby na tej pełnej pyłu ulicy było coś do szczypania. Jakby w ogóle myślał o tym, by poszczypać jeszcze kiedyś soczystą trawę.

Rewolwerowiec zebrał wodze, otrzepał je z kurzu o wyblakłe, bezbarwne dżinsy i ruszył dalej. Stukanie było coraz głośniejsze (kie­dy wychodził z biura szeryfa, nie schował broni i nie widział powo­du, by robić to teraz), a gdy zbliżył się do centralnego placu mia­steczka, w dobrych czasach Elurii bez wątpienia targowiska, dojrzał wreszcie coś bardziej ruchomego niż dzwonki.

Po drugiej stronie placu ciągnęło się długie koryto na wodę, zrobione na oko z drzewa żelaznego (zwanego tutaj “sekwoją"), które w szczęś­liwszych czasach napełniano z przerdzewiałej rury sterczącej obecnie jałowo po jego południowej stronie. Przez krawędź tej municypalnej oazy, może w połowie jej długości, zwieszała się noga w wyszarzałych do szczę­tu spodniach i dobrze przeżutym kowbojskim bucie.

Przeżuwaniem zajmował się wielki pies o sierści ze dwa tony ciem­niejszej od sztruksowych spodni powyżej. W innych okolicznościach kundel zapewne dawno zdarłby już but z nogi nieboszczyka, teraz jednak spuchnięta stopa i łydka musiały wejść mu w paradę, posta­nowił więc po prostu przegryźć się przez przeszkodę. Chwytał but w paszczękę i szarpał nim w tę i z powrotem, aż obcas uderzał w drew­niany bok koryta. Roland uznał, że nie pomylił się aż tak bardzo z tym stukaniem w wieko trumny.

Ale czemu on nie odejdzie po prostu trochę i nie wskoczy do ko­ryta, żeby dobrać się do gościa od góry? - zastanawiał się. Przecież woda nie leci, nie musi się bać, że utonie.

Topsy znów ni to prychnął, ni to kaszlnął ciężko, a gdy pies na­tychmiast się odwrócił, Roland pojął, dlaczego zwierzak upiera się przy tej mordędze. Jedna z jego przednich łap była kiedyś złamana i zrosła się tak krzywo, że chodzenie było pewnie mordęgą, a o sko­kach mógł zapomnieć. Na piersi miał łatę brudnobiałej sierści, po­śród której rosły czarne włosy tworzące w zarysie kształt krzyża. Może to pies Jezusa szukający kęsa popołudniowej komunii...

Jednak w warkocie, który dobył mu się z krtani, nie było nic z tre­ści religijnych. Zatoczył jeszcze przekrwionymi ślepiami i uniósł gór­ną wargę, ukazując całkiem dobrze utrzymane zębiska.

- Zmiataj stąd - powiedział Roland. - Dopóki możesz.

Pies cofał się, aż trafił zadem na pogryziony but. Wyraźnie bał się przybysza, lecz nie zamierzał ustąpić mu pola. Na rewolwer w dłoni Rolanda nie zwrócił uwagi, co nie było bynajmniej tak dziwne - pew­nie nigdy dotąd żadnego nie widział i sądził, że to najwyżej jakiś ro­dzaj pałki, a pałką można cisnąć tylko raz i kwita.

- Dalej, wynoś się! - rzucił Roland, jednak pies ani drgnął.

Właściwie powinien go zastrzelić, oszczędzając podłego żywota. Na dodatek pies, który raz posmakował ludzkiego mięsa, mógł być zwyczajnie groźny. Roland jednak jakoś nie palił się, by zabić zwie­rzaka - zabij jedyne żywe jeszcze w tym mieście stworzenie (nie li­cząc cykaczy, oczywiście), a jakbyś zaprosił złe, żeby się tobą zajęło.

Pocisk uderzył w ziemię blisko zdrowej przedniej łapy psa. Huk­nęło w gorącym powietrzu i nawet owady na chwilę ucichły. Okaza­ło się, iż pies potrafi może biegać, ale tak przy tym kulał, że aż przy­kro było patrzeć. Rolandowi nawet serce się lekko ścisnęło. Zwierzak stanął po drugiej stronie placu, tuż obok przewróconej platformy (z ko­złem spryskanych chyba zaschniętą krwią). Obejrzał się i zawył krót­ko, a Rolandowi włosy nie tyle się najeżyły, ile teraz już naprawdę stanęły dęba. Potem odwrócił się, okrążył przewrócony wóz i pokuś­tykał uliczką otwierającą się między dwoma straganami. Rewolwe­rowiec pomyślał, że to zapewne droga do tylnej bramy miasteczka.

Prowadząc wciąż umierającego konia, przeciął plac i zajrzał do koryta z drzewa żelaznego.

Właściciel nadżutego buta nie był mężczyzną, lecz chłopcem, któ­ry zaczął dopiero nabierać słusznych rozmiarów, a miały to być roz­miary naprawdę słuszne, ocenił Roland, pomijając nawet zaawanso­wane wzdęcie zwłok będące skutkiem trudnego do określenia, nazbyt wszelako długiego pobytu ciała w głębokiej na dziewięć cali wodzie, wprost pod palącym letnim słońcem.

Oczy chłopca, obecnie mleczne kulki, wpatrywały się w rewolwe­rowca niczym oczy posągu. Jego włosy były białe jak u starca, to jed­nak akurat sprawiła woda; wcześniej był zapewne blondynem. Nosił strój kowboja, chociaż nie mógł mieć więcej niż czternaście lub szes­naście lat. Na jego szyi, lśniąc niewyraźnie w wodzie, która zmienia­ła się powoli w mocno nieświeży rosół, wisiał medalion.

Roland wcale nie miał ochoty zanurzać dłoni w brei, ale czuł się w obowiązku wydobyć medalion. Chwycił go i pociągnął. Łańcuszek puścił, on zaś uniósł ociekający kawałek złota.

Oczekiwał, że będzie to sigul jezusowców, coś, co oni sami zwali krucyfiksem lub krzyżykiem, na łańcuszku wisiał jednak mały pro­stokąt, chyba z czystego złota, z wyrytym napisem:

James Miły rodzinie. Miły BOGU

Roland, którego obrzydzenie omal nie powstrzymało od zanurze­nia dłoni w brudnej wodzie (w młodości nigdy by się do tego nie zmusił), uznał, że słusznie się przemógł. Szansa spotkania kogokol­wiek z bliskich chłopaka mogła być nikła, dość wszelako wiedział o ka, by uznać, że to możliwe. Tak czy owak, dobrze zrobił. Dobrze byłoby też, gdyby zajął się pochówkiem... zakładając oczywiście, że uda mu się wyciągnąć ciało z koryta w jednym kawałku.

Zastanawiał się właśnie nad tym, próbując rozważyć, czy to waż­niejsze niż coraz bardziej nagląca chęć opuszczenia miasteczka, gdy Topsy ostatecznie padł martwy.

Deresz zaskrzypiał stawami, jęknął po raz ostatni i zwalił się na ziemię. Roland obrócił się i ujrzał osiem postaci idących ulicą. Zbliża­ły się tyralierą jak naganiacze mający wypłoszyć ptaki czy inną drob­ną zwierzynę. Miały woskowozieloną skórę; w ciemności mogły świe­cić niczym duchy. Trudno było orzec coś o ich płci, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? A jeśli już, to dla kogo? Dla nich samych? Dla innych? Byli niemrawymi mutantami, które poruszały się powo­li, przygarbione, niczym trupy ożywione dzięki arkanom magii.

Kurz tłumił odgłosy ich kroków jak dywan. Po zniknięciu psa mieli wszelkie szansę podejść do Rolanda na odległość ataku i uczyniliby

to niechybnie, gdyby Topsy nie wyświadczył swemu panu tej ostat­niej przysługi i nie umarł we właściwej chwili. Rewolwerowiec nie dostrzegł, żeby mieli broń palną, nieśli tylko rozmaite pałki - głów­nie nogi wyłamane ze stołów i krzeseł - chociaż jeden dźwigał coś chyba specjalnie zmajstrowanego, z głowicą najeżoną zardzewiały­mi gwoździami, niegdyś zapewne własność wykidajły z saloonu, może nawet tego, który pilnował porządku w Zagonionej Świni.

Roland uniósł rewolwer i wymierzył w gościa w środku tyraliery. Teraz już słyszał człapanie ich stóp i wilgotny poświst oddechów. Zupełnie jakby wszyscy byli porządnie przeziębieni.

Tacy jak oni wychodzą najpewniej z kopalń, pomyślał Roland. Z ko­palń radu na przykład, widać muszą być jakieś w okolicy. Stąd ta skóra. Ciekawe, czemu słońce ich nie zabija?

Gdy na nich patrzył, jeden z idących na skraju, istota z twarzą jak stopiona świeca, umarł właśnie czy w każdym razie upadł. Nie wie­dzieć czemu Roland był pewien, że to mężczyzna. Najpierw jęknął nisko a przenikliwie, osuwając się na kolana, potem próbował złapać rękę istoty idącej obok - niekształtnego łysonia z czerwonymi wrzo­dami na karku. Ręki nie złapał, a sam kompan nie zwrócił nawet na niego uwagi, tylko gapił się tępo na Rolanda, zbliżając doń małymi kroczkami wraz z resztą kolegów.

- Zostańcie, gdzie jesteście! - krzyknął Roland. - Posłuchajcie mnie, jeśli chcecie dożyć wieczoru! Dobrze wam radzę!

Przemawiał głównie do tego pośrodku, który nosił przedpotopo­we zupełnie, czerwone szelki naciągnięte na strzępy koszuli, a na gło­wie brudny melonik. Miał tylko jedno dobre oko i mierzył nim re­wolwerowca tak jednoznacznie łakomym wzrokiem, że tego aż ciar­ki przechodziły. Istota człapiąca obok Melonika (według wszelkich znaków kobieta z zaschniętymi szczątkami piersi kołyszącymi się pod stanikiem) cisnęła w Rolanda nogą krzesła, ale chociaż rzut był moc­ny, pocisk upadł dobre dziesięć jardów przed celem.

Roland odwiódł kciukiem kurek rewolweru i wystrzelił. Tym ra­zem nie kulawemu psu przed nos, lecz pod obute w resztki cholewek stopy Melonika.

Zielony lud nie uciekł, jak wcześniej pies, przynajmniej jednak przy­stanął. Wciąż wpatrywali się w niego chciwie. Czyżby zaginieni miesz­kańcy Elurii skończyli w żołądkach tych stworzeń? Rewolwerowiec nie bardzo mógł w to uwierzyć, chociaż wiedział doskonale, że podobne kreatury nie zawahają się przed kanibalizmem. (O ile w ich wydaniu miałoby to cokolwiek wspólnego z ludożerstwem, ludźmi wszak nie byli już od dawna.) Byli jednak zbyt powolni i zbyt głupi. Gdyby odważyli się wrócić po tym, jak szeryf raz ich wygonił, to przy kolejnej próbie spalono by ich lub ukamienowano.

Wobec nierozsądnej postawy zielonych Rolandowi zaczęło zale­żeć na wyciągnięciu drugiego rewolweru, odruchowo wsunął więc zdjęty chłopcu medalion do kieszeni, a w ślad za nim upchnął też rozerwany łańcuszek.

Stali, gapiąc się na niego, ich pokręcone cienie zaś malowały się za nimi na ulicy. I co teraz? Kazać im wracać, skąd przyszli? Roland nie wiedział, czy posłuchają. Uznał, że tak czy owak najlepiej będzie mieć ich na oku. Jedno dobre, że rozwiązali sprawę pochówku chłopca o imieniu James: rewolwerowiec na pewno nie zostanie w miastecz­ku, by się nim zająć.

- Stójcie spokojnie - powiedział, szykując się do odwrotu. - Pierw­szy, który się ruszy...

Nim skończył, jeden z nich - troll o beczkowatej piersi, gębie jak u ropuchy i czymś na kształt skrzeli po obu stronach pokrytego naro­ślami karku - rzucił się naprzód, odzywając przy tym piskliwie i ni­jako zarazem. Możliwe, że miał to być śmiech. Wywijał zamaszyście nogą od fortepianu.

Roland wypalił. Klatka piersiowa Ropucha zapadła się niczym przegniła połać dachu. Cofnął się chwiejnie kilka kroków, próbując odzyskać równowagę, i przycisnął wolną rękę do piersi. Potem stopy w czerwonych, welwetowych pantoflach z zadartymi noskami splą­tały się i gość padł, popiskując bulgotliwie i tak jakoś żałośnie. Wte­dy dopiero puścił swą pałkę. Przetoczył się na bok i spróbował wstać, ale runął w pył. Ostre słońce zajrzało mu w oczy. Smugi pary zaczęły dobywać się z porów skóry, która traciła raptownie zielonkawy od­cień. Słychać też było syk, taki jak ten, który powstaje, gdy splunie się na rozgrzaną płytę pieca.

To przynajmniej oszczędza rozwlekłych wyjaśnień, pomyślał Ro­land i powiódł spojrzeniem po pozostałych.

- Dobra, on był pierwszy. Kto drugi w kolejce?

Na razie jakby zabrakło chętnych. Stali, patrzyli i nie próbowali się zbliżać... ale też nie cofali. Roland pomyślał, że powinien zastrze­lić ich wszystkich (tak jak i tego krzyżowego psa) - wyciągnąć po

prostu drugi rewolwer i posłać towarzystwo do piachu. Dla wpraw­nych dłoni robota na kilka sekund, zupełna dziecinada, nawet gdyby któryś próbował uciekać. Jednak nie dało się. Nie mógł. Nie tak na zimno, przecież nie był zabójcą... przynajmniej jeszcze nie.

Bardzo powoli zaczął się cofać, tak obchodząc koryto, by znalazło się między nim a napastnikami. Gdy Melonik postąpił o krok, Roland...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin