Dziewczyna znikąd.doc

(891 KB) Pobierz

 

Helena Sekuła:

DZIEWCZYNA ZNIKĄD


I. Czerwone drzewa

 

Niespotykaną popularność i błyskawiczną karierę Piotr Radley zawdzięczał paryskiej wystawie swych prac. Paryż wylansował go i ustawił w czołówce fotografików o światowej sławie.

Skromny fotoreporter, znany tylko kolegom po fachu i czytelnikom niektórych warszawskich tygodników o nie największym nakładzie, stał się z dnia na dzień sławnym artystą-fotografikiem, którego prace fascynująco nowatorskie wprawiły w zachwyt zblazowaną stolicę świata.

Piotr Radley w Paryżu był pierwszy raz w życiu. Z żarliwością neofity chłonął legendarną atmosferę miasta wielbionego przez tyle pokoleń pisarzy.

Czy Paryż go olśnił?

Nie można było na to pytanie dać odpowiedzi, patrząc na jego świetne zdjęcia. Piotr Radley nie utrwalił ani jednego fragmentu miasta. Fotografował przeważnie ludzi. Jego zdjęcia były reprodukowane przez prawie wszystkie ilustrowane magazyny Francji. Nazwisko niezbyt znanego warszawskiego fotoreportera rozsławiły paryskie tygodniki, a następnie prasa całej niemal Europy.

A wszystko zaczęło się od kieliszka czerwonego wina wypitego w popularnym bistro w Dzielnicy Łacińskiej. Piotr Radley przeglądał tam próbne odbitki świeżo zrobionych zdjęć.

Z niektórych był niezadowolony uważał, że jeszcze raz należałoby poprawić korekcję. Nie spostrzegł, że od kilku minut jakiś mężczyzna, siedzący przy sąsiednim stoliku, ze wzrastającym zainteresowaniem zagląda mu przez ramię.

Radley sięgnął po następną odbitkę.

Fenomenalne! Niespotykany nastrój! Usłyszał głośno wyrażoną opinię. Odwrócił głowę.

Pan jest amatorem? Szczupły brunet w binoklach

zdradzał niekłamane zainteresowanie.

Fotoreporterem mruknął Radley.

Medard Lagneau przedstawił się brunet.

Radley bez entuzjazmu wymienił swoje nazwisko i wyciągnął dłoń do tamtego. Lagneau opanował zdziwienie, jakie ogarnęło go pod wpływem rezerwy okazanej mu przez fotografika.

Nic panu nie mówi moje nazwisko? zapytał po prostu i bezceremonialnie wyjął z ręki Radleya odbitkę, która go tak zainteresowała.

Fotografia przedstawiała rząd ciemnych drzew na tle chmurnego, szkarłatnego nieba. W pierwszej chwili trudno było określić, co sprawiało, że ten monotonny pejzaż przykuwał uwagę i długo nie pozwalał oderwać od siebie wzroku.

Może niesamowita barwa nieba, podobna do koloru płomieni, z groźnie skłębionymi chmurami? Może ekspresja drzew wywołujących wrażenie szarpanych, wyginanych groźnym wichrem? Jeszcze chwila, a wychylą się z kadru i legną zwalone pokotem. Usłyszy się trzask korzeni, łamanych gałęzi, czerwone niebo rozedrą błyskawice, a może stanie się coś strasznego, czego nie można sobie wyobrazić?

Lagneau zapatrzony w zdjęcie zapragnął nagle, żeby to straszne już się stało; poczuł się zmęczony niepokojem zastygłym w tym niesamowitym prostokącie papieru.

Jestem od niedawna w Paryżuwyzwoliło go spod wrażenia lakoniczne wyjaśnienie Radleya.

Cudzoziemiec? domyślił się Lagneau.

Tak skinął głową tamten.

Pracuję dla kilku ilustrowanych magazynów mówił Lagneau. Nie, nie jestem fotografikiem zaprzeczył żywo.

Ja oceniam, krytykuję Najlepiej objaśnię, jeżeli powiem, że to ja wylansowałem takich mistrzów fotografii jak wymienił kilka nazwisk fotografików o światowej sławie.

Pan mnie chce wylansować? uśmiechnął się z niedowierzaniem Radley.

Tak. Lagneau nie zwrócił uwagi na ironiczny ton fotografika. Przysiadł się do niego bez zapytania, podsunął sobie plik odbitek i za chwilę oglądanie ich pochłonęło go bez reszty. Wybrał piętnaście fotografii.

Kupuję je oświadczył. Płacę za odbitki, prawa autorskie i tantiemy według ustalonego cennika. Jeszcze dzisiaj gotów jestem spisać umowę na dalsze powiedzmy, trzydzieści sztuk. Tematy pozostawiam do pańskiego uznania dodał szybko. Zgoda?

Oszołomiony Radley zgodził się.

Będzie pan sławny powiedział Lagneau po podpisaniu umowy iw niedalekiej przyszłości będzie pan o wiele więcej żądał i otrzymywał za swe prace uśmiechnął się. Ale zdaje się, że obaj zrobiliśmy nie najgorszy interes.

Opublikowanymi fotografiami Radleya natychmiast zajęli się specjaliści i znawcy jednym słowem krytycy. Zaczął Le Monde. Autor obszernego artykułu wyrażał się bardzo pochlebnie, niemal entuzjastycznie o pracach polskiego fotografika. Krytyk z niepozbawioną wdzięku, dużą pewnością siebie jak zwykle wyjaśniał czytelnikom, co artysta myślał, czuł i co usiłował wyrazić, tworząc ten lub inny kadr. Prawdopodobnie sam twórca nie potrafiłby lepiej określić swoich stanów wewnętrznych towarzyszących powstaniu dzieł, a może znalazłby się w dużym kłopocie, gdyby się od niego tego domagano.

Krytyk Le Monde pisał w zakończeniu recenzji, że oto został odkryty artysta o rzadkiej wrażliwości i bardzo indywidualnym talencie. Jego prace cechuje niepowtarzalny nastrój, ekspresja, życie.

Mniej więcej to samo pisała prawie cała prasa francuska.

Radley podbił Paryż i stał się modny. Paryski dowcip dnia głosił, że Francję najbardziej absorbuje OAS i Radley. Później, w starej kamieniczce przy placu Vendôme, została zorganizowana wystawa jego prac. Obudziła ogromne zainteresowanie i nową falę entuzjastycznych publikacji prasowych.

Posypały się zamówienia na jego prace z wielu państw.

Oczywiście sukcesy warszawskiego fotografika nie pozostały bez echa w kraju. Kilku poszukującym tematu krytykom stworzyły okazję do napisania ciętych artykułów, w których pognębili swoich kolegów po fachu, przypisując krytyce polskiej kompromitujący brak zainteresowania rodzimymi talentami, co o hańbo! robi za nią, jak zwykle, zagranica.

Wielu poczuło się dotkniętych osobiście mimo że w enuncjacjach nie wymieniono żadnego nazwiska więc grupa recenzentów dotkniętych odpowiedziała natychmiast na napaść z temperamentem i swadą.

Po niedługim czasie dwa obozy krytyków zmagały się zajadle na łamach prasy polskiej. W dalszych publikacjach nazwisko Radleya powtarzało się coraz rzadziej na przykład w tytule: Casus Radley i czytelnicy przestawali rozumieć, o co toczą zażarte boje, tępiąc się z zimną zaciekłością, dwa skłócone obozy wtajemniczonych. Ale nie rozumieli tylko laicy.

Gwoli bezstronności należy przyznać, że obie grupy, przynajmniej w kilku zdaniach ostatecznie nawet największy artykuł ma ograniczoną objętość zgodnie chwalili Radleya, przypisując każdy sobie pierwszeństwo w odkryciu, a przynajmniej większą genialność w interpretacji prac Radleya.

W takiej aurze sławny już fotografik powrócił do Warszawy.

Wobec tego wydarzenia swary recenzentów przycichły, natomiast zaczęto z wyjątkową jednomyślnością domagać się zorganizowania wystawy prac wybitnego artysty.

Prasa zapowiedziała otwarcie wystawy jako ewenement w życiu artystycznym stolicy.

Wystawę otwarto w Pałacu Kultury i Nauki. Wejście zdobił plakat: powiększona reprodukcja Czerwonych drzew Piotra Radleya, które dały początek jego sławie.

W dużej sali, wśród licznie zgromadzonej publiczności, wiceminister Kultury i Sztuki przeciął wstęgę, powiedział kilka okolicznościowych słów, uścisnął dłoń fotografika.

Wystawa została otwarta.

Błyskały flesze, terkotały kamery telewizyjne i filmowe, zaaferowani operatorzy robili umiarkowane zamieszanie, wiecznie śpieszący się reporterzy przeciskali się bliżej do upatrzonych ludzi noszących znane nazwiska i prosili o kilka słów na temat wystawionych prac których ani oni, ani ich ofiary nie zdążyły jeszcze obejrzeć. Im nazwisko było bardziej znane, tym gorliwiej biegał reporterski ołówek, aby nic nie uronić z cennej wypowiedzi.

Trzeba przyznać, że reporterzy mieli w czym wybierać.

Wśród publiczności byli znani intelektualiści, literaci, ministrowie, dyplomaci, przedstawiciele świata artystycznego stolicy, zdaje się kilku generałów, nie mówiąc już o dyrektorach departamentów i pułkownikach, których zebrałaby się dobra kompania. Bardzo licznie przybyli koledzy po fachu artysty i rzesza snobów. Ci ostatni, oglądając wystawione prace, ostentacyjnie demonstrowali znajomość rzeczy, głośno cytując co mętniejsze fragmenty przeczytanych recenzji.

Brać reporterska z szaleństwem w oczach dopadała coraz to inną ofiarę i z szybkością rakiety odrzutowej aplikowała delikwentowi serię pytań. To był dziennikarski dzień. Najskromniejszy pracownik działu miejskiego redakcji (specjalność michałki) wysłany jako obsługa własna pokazywał lwi pazur i zamieniał się w Kischa.

Wreszcie otoczyli gwarnym stadkiem Piotra Radleya i równie szybko, chociaż nieco przytomniej, zaimprowizowali konferencję prasową.

Poważni recenzenci i ci, co mieli się za poważnych, nie pospolitowali się w taki sposób wyraźnie stronili od wyrobników pióra.

Koledzy po fachu artysty spacerowali małymi grupkami i w skupieniu przyglądali się wystawionym pracom, z rzadka wymieniając fachowe uwagi:

To trąci kuchnią

Zrobione pod publiczkę

Techniczne kuglarstwo powiedział jeden z nich o Czerwonych drzewach.

W rogu sali grupka znawców i wtajemniczonych nie tylko w arkana fachu rozprawiała z niebywałym ożywieniem. Tu metodycznie i z zapałem nicowano życie prywatne Piotra Radleya.

To hochsztapler zaopiniował z przekonaniem wtajemniczony.

Reporterzyna tolerowany z litości w tygodnikach poparł wtajemniczonego inny znawca.

A jednak się wybił i zna go niemal cała Europa wyrwał się nietaktownie jakiś przypadkiem zabłąkany laik.

Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. Fachowcy uporczywie, z lodowatą pogardą wpatrywali się w laika. Wreszcie niewtajemniczony zrozumiał, że popełnił gafę nie do darowania, nie wytrzymał nerwowo niemego bojkotu i zemknął z grona znawców.

To alkoholik; piętno nałogu noszą jego zdjęcia, chociażby te Czerwone drzewa. Czy normalny człowiek może w taki sposób zobaczyć pejzaż? Już bez przeszkód potoczyła się dalsza wymiana poglądów.

W dniu otwarcia na wystawę ściągały tłumy. Wokół Pałacu Kultury pełniło służbę kilku umundurowanych milicjantów. Spacerowali odmierzonym krokiem, byli służbiści i wyjątkowo grzeczni. Przy jednym z bocznych wejść nudził się dobroduszny kapral.

Na podjeździe zatrzymała się taksówka trzasnęły drzwiczki. Jej pasażer, szpakowaty, elegancki mężczyzna wbiegł po stopniach i nie zwracając uwagi na kaprala, pchnął obrotowe drzwi.

Pan nie wejdzie niespodziewanie zaoponował kapral.

Do mnie pan mówi? zdziwił się szpakowaty pan.

Zmiatać, ale już! powiedział zwięźle milicjant.

Elegancki mężczyzna stał niezdecydowany.

Mam ci dwa razy powtarzać? chciał wiedzieć brutalny kapral.

Panie władzo Szpakowaty pan, niezrażony, zaczął pertraktacje.

Chcesz usiąść za opór władzy? Najmniej pół roku, artykuł 129 kaka wyczerpująco poinformował kapral.

Elegancki pan zaniechał wreszcie prób porozumienia się z milicjantem i z godnością rozpoczął odwrót.

Pozbawiony kultury dwunóg mruknął gentleman wyprowadzony z równowagi, ale na tyle cicho, żeby źle wychowany milicjant nie usłyszał.

Gdy znalazł się w bezpiecznej odległości, już nie krępując się, wygłosił jeszcze kilka opinii na temat kaprala i jego rodziny.

Ostrożność eleganckiego pana była przesadna, ponieważ uwagę milicjanta po utarczce słownej natychmiast zaabsorbowało coś innego. Kapral przybrał najbardziej dziarską postawę, sprężył się służbiście, ręka podskoczyła do daszka czapki, obcasy stuknęły po schodach szybko zbiegł pułkownik Henryk Lis.

Sierżant Pylak kierowca jego służbowego wozu, zgrabnie podjechał przed wejście.

Na Puławską powiedział Lis, wsiadając do samochodu.

Gdzie pułkownik załatwił taki szykowny spodzień? zdziwił się Pylak, gdy Lis wysiadał przed gmachem Komendy Głównej Milicji.

Lis spojrzał na szofera, nie rozumiejąc.

Kieszeń wyjaśnił krótko kierowca. W spodniach uzupełnił.

Pułkownik odruchowo dotknął tylnej kieszeni spodni. Była równo przecięta w kształcie litery L. Pylak z miną eksperta obejrzał dziurę.

Dolina[1] orzekł po chwili. Portfel pułkownik ma?

Lis gorączkowo obszukał pozostałe kieszenie portfela nie znalazł.

Nie możliwe - bąknął bez przekonania. Portfel na pewno zostawiłem w domu.

Ma pułkownik szczęście westchnął obłudnie kierowca. Bo to cięcie na porteczkach jest fachowe! Bezczelni! Obrobić pułkownika milicji! monologował Pylak. To dlatego, że po cywilnemu, do munduru oni mają szacunek.

Pułkownik Lis bardzo szybko znalazł się w swoim gabinecie. Jeszcze raz dokładnie obszukał całe ubranie nie ulegało wątpliwości, że portfel zniknął.

Niech natychmiast przyjdzie major Korosz polecił sekretarce.

Pana ukochany zwierzchnik ma niewyraźną minę poinformowała dziewczyna wchodzącego inspektora.

Lis rzeczywiście był niewyraźny, czuł się niewypowiedzianie głupio wobec faktu, że padł ofiarą złodzieja.

Wróciłeś ze święta narodowego? zdziwił się Korosz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin