Ken Wilber śmiertelni nieśmiertelni 3-6.doc

(1993 KB) Pobierz
Ken Wilber

Ken Wilber

 

Śmiertelni nieśmiertelni

 

 

 

.

 

 

DO CZYTELNIKA

 

Kiedy spotkaliśmy się z Treyą po raz pierwszy, oboje mieliśmy to przedziwne wrażenie, e szukaliśmy się przez całe życie, choć nie wiem, czy rzeczywiście tak było. Wiem jednak, e zaczęła się wtedy najbardziej niezwykła historia, jaką znam, niewiarygodna, a zatem --zapewniam was -- prawdziwa. Przedstawiam tę historię w tej książce, która jest zarazem wprowadzeniem do filozofii wieczystej czy te do tradycji wielkiej, światowej mądrości; oba tematy ściśle się łączą. Treya miała pięć pasji: przyrodę i środowisko (od ochrony po odtwarzanie środowiska naturalnego), rzemiosło i sztukę, duchowość i medytację, psychologię i psychoterapię oraz społeczne organizacje pomocy. Przyroda, rzemiosło i sztuka nie wymagają wyjaśnień. Jeśli chodzi o ,,duchowość" Trei, to miała ona charakter kontemplacji czy -- jeśli wolicie -- medytacji, a oba te określenia odnoszą się do filozofii wieczystej. Poniewa Treya mało mówiła o swej mistycznej duchowości, wiele osób, nieraz nawet bardzo jej bliskich, sądziło, e było to zainteresowanie mało istotne. Tymczasem ona uważała potrzeby i poszukiwania duchowe za ,,gwiazdę przewodnią swojego ycia". Ta sfera odgrywa więc najwaniejszą rolę w całej tej historii. Tak się złożyło, e ja równie interesuję się psychologią i religią, a co więcej, napisałem kilka książek właśnie na ten temat. W opowieść, która zaraz nastąpi, wplecione są więc objaśnienia i komentarze do wielkich tradycji duchowych (od chrześcijaństwa po hinduizm i buddyzm), rozważania o istocie medytacji, związkach psychoterapii i duchowości oraz naturze zdrowia i uzdrawiania. Właściwie głównym celem książki jest przystępne dla laika wprowadzenie w te dziedziny. Części poświęcone objaśnieniom teoretycznym, zajmujące około jednej trzeciej tekstu, są wyraźnie wyodrębnione, także czytelnikowi pochłoniętemu przede wszystkim opowieścią Trei łatwo będzie je opuścić i, jeśli będzie chciał, w dogodnym czasie wrócić do nich i przeczytać bez pośpiechu (szczególnie duo teorii jest w rozdziale 11). Po raz pierwszy spotkałem Treyę latem 1983 roku, w domu przyjaciół, w wietrzną noc nad Zatoką San Francisco.

 

4

 

 

1 KILKA UŚCISKÓW, KILKA SNÓW

 

Mówiła zawsze, e pokochaliśmy się od pierwszego dotknięcia. Minęło trzydzieści sześć lat, nim wreszcie połączyłam się z ,,mężczyzną moich marzeń", tak bliskim ideału, jak tylko jest to w dzisiejszych czasach możliwe -- niesamowicie bliskim. Kiedy ju przyzwyczaiłam się do jego ogolonej głowy, to znaczy... W wieku, kiedy dziewczęta marzą o takich sprawach, gdy dorastałam w południowym Teksasie, nigdy nie wyobrażałam sobie, e wyjdę za mierzącego sześć stóp i cztery cale filozofa-psychologa-transcendentalistę, wyglądającego na przybysza z jakiejś odległej planety. Jedyny w swoim rodzaju zestaw cech osobowości, niezwykła kombinacja: wyjątkowo dobre serce i błyskotliwy, ostry intelekt. Wyglądało to inaczej ni we wszystkich moich poprzednich doświadczeniach z mężczyznami: ci ciepli i wrażliwi nigdy nie byli bystrzy, a bystrzy zdecydowanie nie byli wrażliwi. Zawsze pragnęłam połączenia obu tych cech. Spotkaliśmy się 3 sierpnia 1983 roku. Dwa tygodnie później postanowiliśmy się pobrać. Tak... to się stało szybko. Ale w jakiś sposób zdawaliśmy się wiedzieć niemal natychmiast, e jesteśmy sobie przeznaczeni. Ostatecznie przecie całe lata chodziłam na randki i byłam w tylu bardzo dobrych związkach, ale choć ju miałam trzydzieści sześć lat, nigdy przedtem nie spotkałam kogoś takiego, kto sprawiłby, żebym pomyślała o małżeństwie. Może się bałam albo byłam nastawiona zbyt perfekcyjnie czy nazbyt idealistycznie, lub po prostu byłam beznadziejnie neurotyczna. Nieraz przez jakiś czas zastanawiałam się nad sobą (i martwiłam), po czym zwykle uspokajałam się, akceptując swoją sytuację. Potem coś się wydarzało -- i znowu zaczynałam mieć do siebie zastrzeżenia. Najczęściej było to zdarzenie, które budziło we mnie wątpliwości, czy jestem ,,normalna". Inni zakochiwali się, żenili, byli z kimś. Przypuszczam, e każdemu jakąś częścią siebie zależy, żeby być ,,normalnym", akceptowanym. Pamiętam, że jako dziecko nigdy nie chciałam zwracać na siebie uwagi i dlatego starałam się nie zachowywać inaczej ni moi rówieśnicy. A jednak skończyło się tak, że żyję obecnie w sposób, którego nie da się uznać za normalny. Zaczęło się od zwyczajnej nauki w jednym z siedmiu siostrzanych college'ów1 Potem rok pracy nauczycielskiej i magisterium z literatury angielskiej. Ale nagle nastąpiło gwałtowne zejście z tej zwyczajnej drogi -- rzuciłam się z pasją w problemy środowiska naturalnego i wyjechałam w góry Colorado. Tam -- praca związana z ochroną przyrody, narty, dorywcze zajęcia, żeby zarobić na utrzymanie, prowadzenie nauki jazdy na nartach. I jeszcze jedna nieoczekiwana zmiana kierunku. Pod wpływem tęsknoty za czymś, czego nie potrafiłabym opisać, wyruszyłam w podróż rowerem po Szkocji. Przejeżdżając przez Findhorn trafiłam do duchowej wspólnoty na wschód od Inverness. Znalazłam odpowiedź -- przynajmniej częściową -- na moją tęsknotę. Zostałam tam przez trzy lata. Zrozumiałam, że owa tęsknota wyraża głęboką potrzebę duchową i nauczyłam się wielu sposobów pielęgnowania jej. Uporczywe wezwanie dobywające się z wnętrza człowieka. Opuściłam wspólnotę tylko dlatego, że przyjaciele poprosili, bym pomogła w tworzeniu innego niekonwencjonalnego ośrodka w okolicy Aspen w Colorado; miał się nazywać Windstar.

 

1 Siedem żeńskich college'ów na wschodzie Stanów Zjednoczonych, odpowiedników siedmiu najbardziej prestiowych

 

college'ów męskich (przyp. tłum.).

 

5

 

 

 

Spodziewałam się,ż e miejsce to będzie sprzyjało zarówno moim poszukiwaniom duchowym, jak i realizacji zainteresowań związanych ze środowiskiem naturalnym. Stamtąd wyruszyłam na studia doktoranckie w California Institute of Integral Studies znowu niekonwencjonalne -- poświęcone głównie interdyscyplinarnym badaniom relacji kultur Wschodu i Zachodu oraz filozofii transcendentalnej i psychologii transpersonalnej. To tam pierwszy raz zetknęłam się z pracami Kena Wilbera, przez wielu uwaanego za czołowego teoretyka psychologii transpersonalnej -- nowej dziedziny, która poza obszarem studiów psychologii klasycznej zajmuje się psychologicznymi aspektami doświadczeń duchowych. Ju wtedy mówiono o nim: ,,długo oczekiwany Einstein badań nad świadomością", ,,geniusz naszych czasów". Uwielbiałam jego książki. Rzucały światło na wiele problemów, które nie dawały mi spokoju. Były pisane z odświeżającą, inspirującą prostotą. Pamiętam, e podobało mi się zdjęcie na odwrocie A Sociable God. Przedstawiało eleganckiego mężczyznę z ogoloną głową, o silnym, skoncentrowanym spojrzeniu, wzmocnionym dodatkowo przez okulary; w tle widać było ścianę z książek. Latem 1983 roku pojechałam na Doroczną Konferencję Psychologii Transpersonalnej. Słyszałam, że uczestniczy w niej słynny Ken Wilber, choć w programie nie było jego wystąpienia. Widziałam go kilka razy z daleka -- trudno nie zauważyć łysielca o wzroście sześciu stóp i czterech cali, otoczonego przez wielbicieli. Raz natknęłam się na niego, gdy był sam, siedział rozparty niedbale na kanapie; wyglądał samotnie. Nie myślałam o nim więcej, przynajmniej do czasu, kiedy kilka tygodni później zadzwoniła Frances Vaughan -- znajoma, jedna z uczestniczek grupy, z którą podróżowałam po Indiach -- zapraszając mnie na kolację z Kenem. Nie mogłem uwierzyć,  w końcu znalazła się osoba, co do której Frances i Roger zgadzali się ze sobą: Terry Killam. Bardzo piękna, niezwykle inteligentna, ma wspaniałe poczucie humoru, cudowne ciało, medytuje, jest nadzwyczaj popularna. Wszystko to brzmiało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Jeżeli jest taka wspaniała, to dlaczego nie ma nikogo? Byłem sceptyczny. Tego mi trzeba. Jeszcze jedna randka, z której nic nie wynika -- myślałem, kiedy do niej dzwoniłem. Nie znosiłem całej tej rutyny chodzenia ze sobą. I oto znowu miałem się poddać owemu nieprzyjemnemu zabiegowi. Czy to jest takie złe -- umrzeć w samotności, nędznie i żałośnie? Mieszkałem z Frances Vaughan i Rogerem Walshem w ich uroczym domu w Tiburon przez większą część roku. Miałem do dyspozycji pokój na dole. Frances to naprawdę ktoś; była przewodnicząca Stowarzyszenia na rzecz Psychologii Transpersonalnej, niebawem -- przewodnicząca Stowarzyszenia na rzecz Psychologii Humanistycznej, autorka wielu książek, z których najbardziej godną uwagi jest The Inward Arc. Nie wspomnę już ojej urodzie; chociaż miała jakieś czterdzieści pięć lat, wyglądała o dziesięć młodziej. Roger pochodził z Australii. Mieszkał w Stanach od dwudziestu lat. Prowadził zajęcia w Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. Wykładał tam od poniedziałku, a w piątek wsiadał do samolotu, żeby weekend spędzić z Frances. Roger, który w Australii uzyskał odpowiednik naszego M.D. i Ph.D., równie napisał kilka książek, a także wspólnie z Frances wydał najpopularniejsze i najlepsze wprowadzenie do psychologii transpersonalnej -- Beyond Ego. śywiłem do Rogera prawdziwie braterskie uczucia -- coś, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. I tak osiedliśmy wszyscy jak mała, kochająca się rodzinka w domu przy ulicy Rajskiej. Brakowało tylko jednej osoby -- oczywiście partnerki dla mnie. Frances i Roger z troską rozglądali się za kobietą, która by się nadała. Sytuacja stale się powtarzała -- Frances wychodziła z jakąś propozycją, co Roger komentował: ,,Ona nie jest przesadnie ładna, ale w końcu o tobie -- zwracał się do mnie -- te nie mona tego powiedzieć". Kiedy indziej Roger wynajdywał kolejną kandydatkę, na co Frances mówiła na przykład: ,,Ona nie jest zbyt bystra, ale przecie ty te nie jesteś". O ile pamiętam, Roger i Frances nie zgadzali się co do adnej kobiety, z którą miałbym się ewentualnie umówić. Ciągnęły się te podchody przez rok, a pewnego dnia wpadł do mnie Roger: ,,Sam w to nie wierzę, ale znalazłem doskonałą kobietę dla ciebie. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wcześniej o niej nie 6

 

 

 

pomyślałem. Nazywa się Terry Killam". Oczywiście -- powiedziałem do siebie --już to przerabialiśmy, tym razem chyba sobie daruję. Trzy dni później przychodzi Frances: ,,To niesłychane, mam doskonałą kobietę dla ciebie. Nie wiem, jak to się stało, że nie pomyślałam o niej wcześniej. Nazywa się Terry Killam". Jakby mi ktoś dał po głowie. Frances i Roger zgadzają się co do tej samej osoby. I w dodatku oboje są pełni entuzjazmu. To musi być -- pomyślałem -- kobieta piękna i odpowiadająca mojej duszy. Spojrzałem na Frances nieco żartobliwie i oświadczyłem: ,,Ożenię się z nią". Nasze pierwsze spotkanie było niezwykłe. Udało się wreszcie znaleźć wieczór, który oboje mieliśmy wolny, i odbyła się kolacja u wspólnego przyjaciela i jego partnerki -- mojej koleanki szkolnej, która kiedyś była dziewczyną Kena. Przyjmowałam klientów do późna, więc gdy przyszłam, było po dziewiątej. Ledwo zdołaliśmy się z Kenem przywitać, a ju nasi gospodarze zaczęli mówić o najtrudniejszych problemach ich związku. Poprosili Kena, aby na ten wieczór został terapeutą i pomógł im rozmawiać ze sobą. Tak minęły trzy godziny. Możecie się domyślić, e chcieliśmy z Kenem spędzić ten czas inaczej. A jednak on całkowicie się zaangażował i był w pełni obecny i uważny, wspaniale pracując nad ich niezwykle głębokimi i trudnymi problemami. Prawie się do siebie nie odezwaliśmy -- nie było okazji! Większość czasu spędziłam, usiłując przyzwyczaić się do jego ogolonej głowy, która wprawiała mnie w zakłopotanie. Bardzo podobała mi się z przodu, ale z boku... musiałabym wykazać nieco dobrej woli, żeby się oswoić z takim profilem. Natomiast wielkie wrażenie wywarło na mnie to, jak pracował -- łagodny, wrażliwy i pełen współczucia, szczególnie kiedy rozmowa skupiła się na niej, na cierpieniu, jakiego doświadczała w tym związku, a zwłaszcza gdy mówiła, jak bardzo pragnie dziecka. W pewnej chwili, kiedy wszyscy poszliśmy do kuchni na herbatę, Ken objął mnie ramieniem. Nie czułam się swobodnie, ponieważ prawie go nie znałam, ale powoli wyciągnęłam rękę i zrobiłam to samo. Potem -- coś mnie popchnęło -- objęłam go te drugą ręką. Zamknęłam oczy. Nie jestem w stanie opisać tego, co poczułam. Ciepło, jakby zlewanie się, poczucie, e pasujemy do siebie, przenikamy się wzajemnie, łączymy w jedno. Pozwoliłam sobie przez chwilę płynąć z tym uczuciem, po czym zaskoczona otworzyłam oczy. Moja przyjaciółka patrzyła na mnie. Zastanawiałam się, czy coś zauważyła, czy mogłaby powiedzieć, co się stało. Co się stało? Jakbyśmy się wzajemnie rozpoznali, rozpoznali poza teraźniejszym światem. To nie miało nic wspólnego z ilością słów, które zamieniliśmy. Było to niesamowite, jak nawiedzenie przez zjawę. Uczucie, które może się zdarzyć tylko raz w życiu. O czwartej nad ranem postanowiłam wracać do domu. Ken zatrzymał mnie, zanim wsiadłam do samochodu. Powiedział, e to bardzo dziwne, ale czuje, jakby nie chciał pozwolić, bym kiedykolwiek odeszła. Dokładnie tak samo było ze mną--jak gdybym niemal mistycznie należała do jego ramion. Tej nocy śnił mi się Ken: wyjeżdżałam z miasta przez most Golden Gate, jak poprzedniego wieczora, ale jechałam mostem, którego w rzeczywistości nie było. Ken podążał za mną innym samochodem i wkrótce miało dojść do rendez-vous. Most prowadził do magicznego miasta, które było prawie realne, ale miało w sobie coś ulotnego, co zdawało się przydawać mu znaczenia, ważności, a przede wszystkim piękna. Miłość od pierwszego dotknięcia. Nie wymieniliśmy z sobą nawet pięciu słów. I z tego, jak patrzyła na moją ogoloną głowę, wiedziałem, że nie miała to być miłość od pierwszego wejrzenia. Treya bardzo mi się podobała, jak prawie wszystkim, ale właściwie zupełnie je'] nie znalem. A jednak, kiedy objąłem ją, czułem, że znika wszelka odrębność i dystans; jakbyśmy się łączyli ze sobą -- takie miałem wrażenie. Jakbyśmy -- ona i ja -- spędzili razem cale życie. Wszystko wydawało się bardzo rzeczywiste i oczywiste, ale nie wiedziałem, co z tym zrobić. A ponieważ nawet jeszcze z sobą nie rozmawialiśmy, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że każde z nas przeżywa to samo. Myślałem, pamiętam: ,,O rany! Jest czwarta, siedzę 7

 

 

 

w kuchni najlepszego przyjaciela i ledwie dotykając kobiety, której nigdy przedtem nie spotkałem, doświadczam czegoś niesamowicie mistycznego. Trudno to wytłumaczyć...". Tej nocy nie mogłem spać. Wciąż stał mi przed oczami obraz Trei. Była doprawdy piękna. Ale na czym dokładnie to polegało? Zdawało się, e promieniuje z niej jakaś energia; bardzo spokojna i kojąca, ale także niezwykle silna, pełna mocy; bardzo inteligentna, przesycona wyjątkowym pięknem, ale przede wszystkim żywa. Ta kobieta uosabiała ŻYCIE w o wiele większym stopniu ni wszyscy ludzie, których spotkałem. Sposób, w jaki się poruszała, w jaki trzymała głowę, przychylny uśmiech goszczący na jej twarzy -- najbardziej otwartej i szczerej, jaką widziałem. Boże, ona była żywa! Jej oczy patrzyły nie tylko na wszystko, ale i na wskroś wszystkiego. Nie chodzi o to, że miała przenikliwe spojrzenie. Takie określenie sugeruje agresję. Tymczasem ona po prostu zdawała się widzieć rzeczy na wskroś i jednocześnie całkowicie akceptować to, co widzi; rodzaj łagodnego i wpółczującego prześwietlenia. Oczy oddane prawdzie -- ostatecznie przystałem na takie określenie. Kiedy patrzyła na ciebie, wiedziałeś z całą pewnością, że nigdy by cię nie okłamała. Ufałeś jej natychmiast. Każdy najmniejszy jej gest, cały sposób bycia wyrażał prawość i niezwykły klimat jej osobowości. Robiła wrażenie najbardziej pewnej siebie ze wszystkich znanych mi osób, ale nie było w tym ani trochę dumy czy chełpliwości. Zastanawiałem się, czy zdarzyło jej się kiedyś pogubić; trudno było sobie to wyobrazić. A jednak spoza wręcz onieśmielającej solidności charakteru wyglądały żywe oczy, niezwykle uważne, ale nie surowe, lecz raczej skłonne do zabawy. Ta kobieta -- myślałem -- jest gotowa na wszystko, nie sądzę, by mogła zrezygnować z czegoś ze strachu. Otaczało ją coś, co sprawiało wrażenie lekkości; gdyby zechciała, mogłaby wyzwolić się z siły ciążenia i poszybować do samych gwiazd. Dobiłem do brzegu. Przebudziłem się z uczuciem, że ją odnalazłem. Ta myśl nieustannie powracała: odnalazłem ją. Tego rana Treya napisała wiersz. Uroczy wczorajszy wieczór, obficie zakrapiany brandy, Rozmowa przerywana napełnianiem kieliszków, parzeniem kawy, jakby menuet słów i drobnych czynności splecionych z delikatnym sondowaniem i głęboką troską, kiedy on pomagał im zrozumieć się nawzajem. Łagodność, miękkość, gotowość wsparcia pytaniami, których zwykle się unika, wchodzenie głębiej, jak płukanie piasku w poszukiwaniu złota prawdy, odrobina cennego proszku, małe kamyczki, zagłębianie się dalej w poszukiwaniu macierzystego złoża, i znajdowanie go wreszcie. Jakże on ładnie prowadził tę rozmowę, jak uważnie i cierpliwie; badanie, zagłębianie się, troska, i to wzruszające rozwiązanie, miękkość w powietrzu, między nami wszystkimi. Pamiętam i czuję teraz, że moje serce się otwiera, jak otworzyło się wczorajszego wieczoru. Być dotkniętą, tak jak on mnie dotknął, Najpierw słowami, pokazaniem siebie, miękką głębią brązowych oczu, i potem swobodne stopienie się naszych ciał; coś się wtedy wydarzyło -- zamknęłam oczy, eby poczuć -- poza słowami, 8

 

 

 

namacalne, rzeczywiste, nawet jeśli prawie nie do wyrażenia. Czuję moje otwarte serce, ufam mu bardziej ni całemu światu. Kiedy już leżałem w łóżku, poczułem przepływ następujących po sobie strumieni subtelnej energii, przypominających kundalini, którą religie Wschodu uważają za energię przebudzenia duchowego, pozostającą zwykle w uśpieniu do czasu, gdy obudzi się pod wpływem właściwej osoby lub wydarzenia. Doświadczałem podobnych przepływów wcześniej -- medytowałem od piętnastu lat, a subtelne energie pojawiają się często podczas medytacji -- jednak nigdy przedtem nie były tak charakterystyczne. Niewiarygodne - w tym samym czasie to samo przeżywała Treya. Fascynujące doznania podczas leżenia w łóżku tego ranka. Odczucie malutkich fal wibracji, bardzo wyraźnych. Szczególne doznania w ramionach i nogach, ale zwłaszcza w dolnej części tułowia. Co się dzieje? Skąd pochodzi? Coś puściło? Rozpuszczają się długo trzymane napięcia z przeszłości? Skupiłam się na sercu. Myślałam o wczorajszym spotkaniu z Kenem i bardzo, bardzo jasno czułam, jak otwiera się moje serce. Zdumiewająco silna fala wypływająca z serca -- w dół, ku środkowi ciała i potem w górę, w stronę wierzchołka głowy. Doznanie tak przyjemne i błogie, e a prawie bolesne, jak ból, tęsknota, sięganie całym sobą, chcenie, pragnienie, otwartość, podatność na zranienie. Prawdopodobnie tak bym się czuła, gdybym się nie chroniła, gdybym porzuciła obronę; cudowne uczucie, uwielbiam je, jakże realne i żywe, pełne energii i ciepła. Szarpnięcie. Moja dusza ożywa. żeby nie było wątpliwości -- nie spaliśmy ze sobą wtedy. Nawet naprawdę nie rozmawialiśmy. Po prostu objęliśmy się -- raz w kuchni i jeszcze wkrótce potem, tu przedtem, zanim odjechała. Odbyliśmy piętnastominutową rozmowę. Nic więcej, a przecie oboje byliśmy wstrząśnięci tym, co się działo. To było zbyt silne. Usiłowaliśmy opanować sytuację, jak pijani starający się zachować pozory trzeźwości. Bez większych sukcesów. Nie widziałam Kena przez następny tydzień. Powiedział, że musi pojechać do Los Angeles i odezwie się po powrocie. W tym czasie śnił mi się jeszcze dwa razy. Gdzieś głęboko wewnątrz wiedziałam, e nasze spotkanie było znaczące, że było bardzo ważne, ale na poziomie świadomości próbowałam je zlekceważyć. Mogłam przecie coś sobie wyobrażać, budować zamki na lodzie, poza tym już tyle razy w przeszłości rozczarowałam się. I o co właściwie chodzi? Kilka uścisków, kilka snów. Kiedy wreszcie tydzień później poszliśmy na pierwszą prawdziwą randkę, przez całą kolację Ken mówił o dziewczynie, do której pojechał do Los Angeles. Wstydzi się, gdy mu o tym przypominam, ale wtedy odpowiadało mi to i bawiło. Okazało się, że mówił o kimś innym po to, żeby ukryć swoje uczucia. Odtąd jużż byliśmy razem. Jeśli zdarzało nam się spędzać jakiś czas osobno, to zawsze wiadomo było, co drugie robi. Nie lubiliśmy się rozstawać. Kiedy byliśmy razem, lubiliśmy być blisko, dotykając się. Czułam się tak, jakbym go od dawna pragnęła nie tylko fizycznie, ale także uczuciowo i duchowo. Jedyny sposób, aby zacząć zaspokajać to pragnienie, to być razem tak bardzo, jak to możliwe. Syciłam się nim na wszystkich poziomach istnienia. Pewnego uroczego, wrześniowego wieczoru piliśmy wino na drewnianym tarasie mojego domu w Muir Beach, pośród zapachu oceanu i eukaliptusów, serenady odgłosów letniego wieczoru, wiatru w drzewach, szczekania psa w oddali, fal daleko w dole rozbijających się o plaę. Jakoś udawało nam się pić, mimo e byliśmy całkowicie spleceni ramionami -- nie byle jaka sztuka! Po kilku chwilach ciszy Ken zapytał: ,,Czy kiedykolwiek przytrafiło ci się coś podobnego?". ,,Nie, nigdy nic takiego jak to". Zaczęliśmy się śmiać. ,,To większe ni nas dwóch, pielgrzymie" -- powiedział Ken, naśladując Johna Wayne'a. Myślałam o nim obsesyjnie. Uwielbiałam sposób, w jaki chodzi, mówi, porusza się, ubiera -- wszystko. Stale miałam przed oczyma jego twarz. Z tego powodu zaczęły mi się przytrafiać 9

 

 

 

różne pomyłki i drobne katastrofy. Kiedyś pojechałam do księgarni, żeby kupić którąś z jego książek. Zaparkowałam przy krawęniku. Kiedy wracałam, ruszyłam prosto pod nadjeżdżający samochód dostawczy. A przecie odkąd nauczyłam się prowadzić, nigdy nie miałam wypadku. Innego wieczoru jechałam na spotkanie z Kenem, znowu opętana myślami o nim, nie pamiętając o niczym. Niedaleko wjazdu na Golden Gate skończyła mi się benzyna. Szybko wróciłam na ziemię, ale dotarłam na miejsce bardzo spóźniona. Oboje czuliśmy się tak, jakbyśmy ju wzięli ślub i pozostało jedynie wszystkich powiadomić. Ani razu nie rozmawialiśmy o małżeństwie. Myślę, że zarówno Trei, jak i mnie taka rozmowa nie wydawała się potrzebna. To po prostu miało nastąpić. Zdumiewało mnie, że oboje daliśmy sobie spokój z poszukiwaniem mitycznej ,,właściwej osoby". Treya od ponad dwóch lat odrzucała wszelkie propozycje randek; pogodziła się z myślą o życiu w pojedynkę. Ze mną było podobnie. I oto oboje jesteśmy pewni, że się pobierzemy, pewni do tego stopnia, i nie potrzebujemy w ogóle rozmawiać na ten temat. Chciałem jednak, aby przed dopełnieniem formalności, nim poproszę ją o rękę, poznała mojego drogiego przyjaciela -- Sama Berholza. Sam mieszkał w Boulder z oną Hazel i dziećmi -- Sarą i Ivanem (Groźnym). To on był twórcą, a potem prezesem wydawnictwa Shambhala Publications, powszechnie uznawanego za najlepsze w świecie w dziedzinie prac na temat relacji kultur Wschodu i Zachodu, buddyzmu, filozofii ezoterycznej i psychologii. Przebyliśmy z Samem długą drogę. Poza wydawnictwem, które mieściło się wtedy w Boulder, w stanie Colorado, Sam otworzył w Berkeley niezwykłą i słynną teraz księgarnię -- Shambhala Booksellers. Dawniej, w samych początkach istnienia księgarni -- miał wtedy dwadzieścia lat -- zostawał zwykle do późna w nocy i w suterenie pakował książki, które następnego dnia wysyłał pocztą, odpowiadając na zamówienia z rónych stron kraju. Raz na miesiąc przyjmował wielkie zamówienie od jakiegoś chłopaka z Lincoln w stanie Nebraska. Myślał wtedy: ,,Jeżeli on rzeczywiście czyta te wszystkie książki, to jeszcze o nim usłyszymy". A ja je naprawdę czytałem. Miałem dwadzieścia dwa lata i byłem w samym środku studiów magisterskich z biochemii. Początkowo chciałem zostać lekarzem. Wstąpiłem na Duke University w Durham, w stanie North Carolina, na wydział przygotowujący do studiów medycznych. Po dwóch latach doszedłem jednak do wniosku, że zawód lekarza nie zaspokaja dostatecznie mojego intelektualnego apetytu; jest zbyt mało twórczy. Trzeba po prostu uczyć się na pamięć faktów i zbierać informacje. Później całą tę wiedzę dosyć mechanicznie wypróbowuje się na wdzięcznych i niczego nie podejrzewających pacjentach. Praca hydraulika w uszlachetnionym wydaniu. Zdałem sobie równie sprawę, i nie odpowiada mi podejście medycyny do człowieka. Opuściłem uniwersytet i wróciłem do domu (ojciec pracował w lotnictwie wojskowym i stacjonował razem z mamą w bazie Offut tu za Omaha, w stanie Nebraska). Następnie zrobiłem dwie specjalizacje -- z chemii i z biologii -- po czym rozpocząłem studia magisterskie z biochemii w University of Nebraska w Lincoln. Biochemia była twórcza; mogłem przynajmniej robić badania, które dostarczały nowych danych, mogłem coś odkrywać, formułować nowe idee i teorie, a nie zaledwie stosować to, czego mnie nauczono. Niemniej, chociaż uzyskałem magisterium z wyróżnieniem, moje serce nie należało do biochemii. Właściwie nauka nie zadawała sobie pytań, które dla mnie stawały się najważniejsze, głupich pytań: ,,Kim jestem? Jaki sens ma życie? Dlaczego jestem tutaj?". Tak jak Treya poszukiwałem czegoś, czego w nauce znaleźć nie mona. Z zapamiętaniem zacząłem badać wielkie światowe religie, systemy filozoficzne i psychologiczne Wschodu i Zachodu. Czytałem dwie, trzy książki dziennie. Ograniczyłem liczbę zajęć z biochemii i zmieniłem program prac laboratoryjnych tak, aby zajmowały mniej czasu (polegały one wtedy na niewątpliwie odrażającym zadaniu krojenia setek krowich gałek ocznych w ramach badań nad siatkówką). Moje ,,zbłąkane zainteresowania" bardzo martwiły profesorów, którzy obawiali się, e wdałem się w coś niedobrego, to znaczy nienaukowego. Pewnego razu, kiedy w programie był mój wykład z biochemii dla studentów i wykładowców, zamiast mówić o czymś tak fascynującym jak ,,fotoizomeryzacja rodopsyny wyizolowanej z zewnętrznych segmentów pręcików oka wołu", wygłosiłem dwugodzinny wykład zuchwale zatytułowany: ,,Czym jest rzeczywistość i jak ją 10

 

 

poznajemy?" -- zjadliwy atak na nieadekwatność naukowej metodologii empirycznej. Zebrani słuchali bardzo uważnie, zadawali inteligentne i przemyślane pytania, świadczące o doskonałym rozumieniu moich tez. A na koniec z tylnych rzędów rozległ się wypowiedziany szeptem, ale świetnie słyszalny komentarz, który streszczał uczucia wszystkich: ,,Ufff... z powrotem do rzeczywistości". To było naprawdę komiczne; wybuchnęliśmy śmiechem. Smutne jednak, że ,,rzeczywistość" znaczyła naturalnie empiryczną rzeczywistość naukową, czyli w gruncie rzeczy wyłącznie to, co podlega percepcji ludzkich zmysłów lub ich przedłużenia w postaci mikroskopu, teleskopu, płyt fotograficznych i tak dalej. Poza tym wąskim światem wszystko, co mogłoby dotyczyć duszy człowieka, Ducha, Boga czy wieczności, moi koledzy uznawali za nienaukowe, zatem nierzeczywiste. Całe życie poświęciłem nauce, żeby uzmysłowić sobie jedynie, i nauka jest -- nie zła, ale bardzo ograniczona, a obszar jej zainteresowań niezmiernie wąski. Chociaż istota ludzka składa się z materii, ciała, umysłu, duszy i ducha, nauka szczodrze zajmuje się materią i ciałem, skąpo umysłem, a duszą i duchem wcale. Nie zależało mi, żeby wiedzieć więcej o materii i ciele, dławiłem się ju prawdami na ich temat. Chciałem poznać umysł, a szczególnie duszę i ducha. Chciałem odnaleźć sens w bezładnej mieszaninie faktów, którymi dotąd się karmiłem. Robiłem więc użytek z katalogu zamówień pocztowych Shambhala Booksellers. Zrezygnowałem ze studium doktoranckiego, okroiłem pracę doktorską do rozmiarów magisterium. Ostatni wyraźny obraz z tego okresu, jaki mam w pamięci, to przerażenie na twarzach moich profesorów, kiedy powiedziałem, że planuję napisać książkę na temat świadomości, filozofii, duszy i istoty wszystkiego. Zacząłem zmywać naczynia, żeby mieć pieniądze na czynsz za wynajęte mieszkanie. Zarabiałem trzysta pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, z czego sto wysyłałem do Shambhala z zamówieniami kolejnych tytułów. Rzeczywiście napisałem książkę. Nazywała się The Spectrum of Consciousness. Miałem dwadzieścia trzy lata. Udało się, recenzje były entuzjastyczne. Właśnie pozytywny odbiór Spectrum pomógł mi wytrwać. Przez następne pięć lat sprzątałem ze stołów, zmywałem naczynia, pracowałem w sklepie spożywczym i napisałem pięć kolejnych ksiąek.2 Wszystkie odnosiły wspaniałe sukcesy. Byłem zadowolony. Już prawie dziesięć lat praktykowałem medytację zen. Miałem za sobą dziewięć lat szczęś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin