Lindsey Johanna - W niewoli pożądania.doc

(1169 KB) Pobierz

Lindsey Johanna - W niewoli pożądania             

 

1

Ma się ukryć i w tej kryjówce pozostać - przypomnia¬ła sobie Gabrielle Brooks, kiedy zwabiona hałasem wy¬szła na pokład i zobaczyła, co było jego przyczyną. To nie kapitan wydał jej takie polecenie, gdyż zanadto był pewien, że uda mu się zgubić statek zmierzający w ich stronę. Śmiał się nawet i wygrażał pięścią w kierunku pirackiej bandery na głównym maszcie nadciągającej jednostki, widocznej już bez pomocy lunety. Dobry na¬strój kapitana uspokoił Gabrielle, przynajmniej dopóty, dopóki pierwszy oficer nie odciągnął jej na stronę, ra¬dząc, aby się ukryła.

W przeciwieństwie do kapitana, Avery Oobs nie wy¬dawał się zadowolony z perspektywy starcia. Odwrot¬nie - zbladł jak płótno dodatkowych żagli, które załoga pospiesznie wciągała na maszty. Nic więc dziwnego, że popychając Gabrielle ku schodkom, nie silił się na deli¬katność.

- Schowaj się w ładowni w którejś z tych beczek - in¬struował. - Jest ich tam teraz pełno, a piraci zajrzą najwy¬żej do jednej lub dwóch. Kiedy się przekonają, że są pu¬ste, pójdą dalej. No, idź już, a ja powiem twojej służącej, żeby też się ukryła. Tylko pamiętaj, nie wychodź z becz¬ki, cokolwiek by się działo, dopóki nie usłyszysz głosu kogoś, kogo znasz.

Nie powiedział wprost, że to on po nią przyjdzie. Ga¬brielle udzieliło się jego przerażenie. To dlatego zacho¬wywał się z niespodziewaną szorstkością, a za ramię ścis¬nął ją tak mocno, że z pewnością pozostawił siniaki. Od początku rejsu traktował ją z wyszukaną galanterią, a chwilami sprawiał wrażenie, jakby się do niej zalecał, choć nie wydawało się to prawdopodobne. Przekroczył przecież trzydziestkę, a ona dopiero co skończyła szkołę. Ale miał miły głos, odnosił się do niej z szacunkiem, a przez ostatnie trzy tygodnie, odkąd wypłynęli z Lon¬dynu, poświęcał jej więcej uwagi, niż było to konieczne, co nasuwało przypuszczenie, że lubił ją bardziej, niż wy¬padało.

Udało mu się jednak zasiać w niej ziarno strachu, więc czym prędzej pobiegła do ładowni. Bez trudu odnalazła beczki po prowiantach; rzeczywiście większość była pu¬sta, jako że statek zbliżał się już do celu podróży, czyli do Karaibów. W ciągu najbliższych kilku dni zawinąłby do portu w St. George na Grenadzie, który był ostatnim znanym jej miejscem pobytu ojca, gdzie mogła rozpo¬cząć poszukiwania.

Z Nathanem Brooksem łączyły jej się same przyjemne wspomnienia, choć w gruncie rzeczy nie znała go do¬brze. Był on jednak jedyną bliską osobą, jaka jej pozosta¬ła po śmierci matki. Nie wątpiła, że ją kochał, ale nigdy nie zagrzał miejsca w domu dłużej niż miesiąc, najwyżej kilka. Wprawdzie raz się zdarzyło, że spędził z rodziną całe lato, ale potem nie pokazał się przez parę lat. Jako kapitan własnego statku handlowego pływał w intere¬sach do Indii Zachodnich. Zawierał u9-ane transakcje, więc przysyłał rodzinie pieniądze i wymyślne upominki, ale sam w domu bywał gościem.

Trzeba przyznać, że próbował sprowadzić żonę i cór¬kę bliżej swojej bazy wypadowej, lecz Carla, matka Ga¬brielle, nie chciała o tym słyszeć. Całe życie spędziła w Anglii i chociaż nie miała tam krewnych, nie chciała zostawiać przyjaciółek ani tego wszystkiego, co było dla niej ważne. Poza tym właściwie nigdy nie zaakceptowa¬ła zajęcia Nathana, a słowo "handel" wymawiała z po¬gardą. Nie miała wprawdzie tytułu, ale jak jej dobrze urodzeni przodkowie, patrzyła z góry na zajmujących się tak nikczemną profesją, nawet gdyby wykonywał ją własny mąż.

Cud, że się pobrali, bo kiedy ze sobą przebywali - nie okazywali sobie zbyt wiele uczucia. Oczywiście Gabrielle nigdy nie zdradziła ojcu, że podczas jego powtarzają¬cych się nieobecności matka wzięła sobie ... nie, to słowo nie mogło jej nawet przejść przez myśl, a tym bardziej nie mogła go wymówić. Własne przemyślenia ją samą wprawiały w zakłopotanie. Nie dało się jednak ukryć, że Albert Swift w ciągu ostatnich kilku lat regularnie składał wizyty w ich domku na przedmieściach Brighton, a pod¬czas tych jego odwiedzin Carla szczebiotała jak pensjo¬narka!

W pewnym momencie przestał u nich bywać i wtedy zaczęły kursować plotki, że ubiega się o rękę dziedziczki wielkiej fortuny w Londynie. To wystarczyło, żeby mat¬ka Gabrielle z dnia na dzień stała się zupełnie inną kobie¬tą - zgorzkniałą, złą na cały świat i wypłakującą oczy za mężczyzną, który w gruncie rzeczy nigdy do niej nie na¬leżał.

Nie wiadomo, czy Albert coś jej obiecywał i czy Carla zamierzała dla niego rozstać się z mężem, faktem jednak było, że załamała się, gdy odszedł do innej. Do tego stop¬nia straciła chęć do życia, że gdy wczesną wiosną pod¬upadła na zdrowiu, nie usiłowała nawet walczyć z cho¬robą, prawie nic nie jadła i ignorowała zalecenia lekarza.

Gabrielle z rozpaczą przyglądała się, jak matka mar¬nieje w oczach. Może nie akceptowała jej zauroczenia Al¬bertem czy tego, że nawet nie próbowała ratować małżeństwa, ale z całą pewnością kochała matkę i robiła, co mogła, aby podnieść ją na duchu. Przynosiła jej kwiaty, czytała na głos i prosiła gospodynię, Margery, aby cz꬜ciej dotrzymywała Carli towarzystwa, zabawiając ją rozmową i żar.cikami. Margery - kobieta w średnim wie¬ku, ruda i piegowata, o żywych, niebieskich oczach - słu¬żyła u nich już od kilku lat. Wygadana i pewna siebie, nie obawiała się wygarnąć prawdy w oczy swoim utytuło¬wanym chlebodawcom, ale będąc z natury osobą uczu¬ciową, pokochała Brooksów jak własną rodzinę.

W którymś momencie Gabrielle odniosła wrażenie, że jej wysiłki przyniosły rezultat i przywróciły matce chęć do życia, bo Carla znów zaczęła jeść i przestała wspomi¬nać o Albercie. Tym większa była jej rozpacz, gdy matka zmarła nagle w nocy, gdyż wydawało się, że zaczęła wra¬cać do zdrowia. N a swój użytek Gabrielle określiła, że Carla "uschła z tęsknoty", ale nigdy nie wspomniała o tym ojcu. Po śmierci matki poczuła się bardzo osamot¬niona.

Carla pozostawiła córce w spadku dużą sumę pienię¬dzy, którymi jednak mogła dysponować dopiero po osiąg¬nięciu pełnoletności, czyli w wieku dwudziestu jeden lat, a do tego sporo jej jeszcze brakowało. Ojciec wprawdzie regularnie przysyłał fundusze na utrzymanie domu i na jakiś czas by ich wystarczyło, lecz Gabrielle nie skończyła jeszcze nawet osiemnastu lat.

Dowiedziała się też, że wyznaczono jej opiekuna prawnego. Poinformował ją o tym adwokat Carli, mece¬nas William Bates. Początkowo Gabrielle, pogrążona w smutku, nie przykładała do tego wagi, przeraziła się dopiero wtedy, gdy usłyszała nazwisko tego człowieka ¬znanego w okolicy uwodziciela. Stugębna plotka głosiła, że potrafił biegać za swoimi służącymi po całym domu, a i ją raz uszczypnął w pośladek, kiedy jako piętnastolet¬nia dziewczynka uczestniczyła w przyjęciu.

Zresztą w gruncie rzeczy nie potrzebowała opiekuna, bo przecież drugie z jej rodziców żyło, a mianowicie oj¬ciec! Musiała go tylko odnaleźć. W tym celu wyruszyła w podróż. Jasne, że nie od razu pokonała w sobie strach przed rejsem dookoła świata i zdecydowała się zostawić wszystko, co znała i kochała. Dwa razy zmieniała zdanie, ale w końcu doszła do wniosku, że nie ma wyboru. Zdo¬łała także przekonać Margery, aby jej towarzyszyła.

Podróż, wbrew obawom, przebiegała nadspodziewa¬nie pomyślnie. Nikogo nie dziwiło, że płynie w towarzy¬stwie tylko jednej służącej, bo była także pod opieką kapitana, co ją chroniło przynajmniej na jakiś czas. Roz¬głaszała też, że ojciec będzie oczekiwał jej w porcie - ta¬kie drobne kłamstewko, aby uniknąć kłopotów.

Teraz jednak myślenie o ojcu i problemach związanych z jego odnalezieniem tylko na chwilę przesłoniło bardziej aktualne obawy. Podkurczone w beczce nogi zdążyły już zdrętwieć. Zmieściła się tam bez trudności, gdyż była drobnej budowy i mierzyła zaledwie metr sześćdziesiąt. Jednak zanim założyła od środka denko, drzazga wbiła się jej w plecy i nie miała możliwości tam sięgnąć, nawet gdyby wokół niej była większa przestrzeń.

Poza tym wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć z szo¬ku, jakim była konstatacja, że w dzisiejszych czasach można spotkać statki z banderą piracką na maszcie. Przypuszczała, że piraci zostali rozgromieni jeszcze w zeszłym stuleciu: jednych powieszono, innych ułaska¬wiono, ale wszyscy zniknęli z powierzchni ziemi. Gdyby nie była przekonana, że ciepłe wody Morza Karaibskiego są równie bezpieczne jak droga przez angielską wieś - za nic w świecie nie wykupiłaby biletu na ten statek. A teraz nie mogła uwierzyć własnym oczom, że widzi banderę z czaszką i piszczelami!

W żołądku czuła przykry ucisk, i to nie tylko ze stra¬chu, ale i z głodu. Nie jadła bowiem śniadania i miała na-

dzieję, że odbije to sobie podczas lunchu, tymczasem statek piracki pojawił się na horyzoncie, zanim podano posiłek. Od tego czasu minęło kilka godzin, a przynaj¬mniej jej się zdawało, że tak długo siedzi skurczona w beczce, hie wiedząc, co dzieje się na pokładzie.

Przypuszczała, że już znacznie wysforowali się przed napastników. Gdyby jednak udało się pozostawić korsa¬rzy w tyle, czy Avery nie wróciłby zaraz do niej, aby ob¬wieścić jej tę nowinę? Tymczasem kadłubem statku wstrząsnął huk wystrzału, potem drugi i następne _ wszystkie ogłuszające. O toczącej się bitwie świadczyły także inne oznaki: zapach prochowego dymu przenika¬jący do ładowni oraz przeraźliwe wrzaski i jęki, po któ¬rych nastąpiła upiorna cisza.

Ze swego ukrycia Gabrielle nie mogła ocenić, kto wy¬grał potyczkę, więc dręczyła ją targająca nerwy niepew¬ność i stopniowo nasilał się strach. Czuła, że jeszcze chwila, a zacznie krzyczeć i sama się sobie dziwiła, że tak długo wytrzymała. Przecież jeśli załoga jej statku zwyciꬿyła, to dlaczego Avery się dotąd nie pojawił? Może zo¬stał ranny i nie mógł nikomu przekazać, gdzie ona się znajduje? A jeśli zginął? Czy odważy się kiedykolwiek opuścić kryjówkę, aby się o tym przekonać?

A jeśli zwyciężyli piraci? Co oni zazwyczaj robili ze zdo¬bytymi statkami? Zatapiali je, sprzedawali czy obsadzali własną załogą? Jeśli tak, to co działo się z poprzednią? A z pasażerami? Czyżby zabijali wszystkich? Poczuła, że nie zdoła dłużej tłumić wzbierającego.w gardle krzyku, gdy nagle ktoś zerwał denko beczki, w której siedziała.

 

2

Piraci! Gabrielle przekonała się, że nadal istnieją, gdy jeden z nich chwycił ją za włosy i wyciągnął z beczki, po czym przy akompaniamencie huraganu śmiechu popchnął pod nogi najbrzydszego draba, który okazał się kapitanem.

W tym momencie była zbyt przerażona, by próbować sobie wyobrazić, co się teraz z nią stanie - nie miała wąt¬pliwości, że na pewno coś okropnego. Na razie nie przy¬chodziły jej do głowy inne pomysły prócz tego, żeby wy¬skoczyć za burtę.

Mężczyzna, który jej się przyglądał, miał rzadkie brą¬zowe włosy zwisające w strąkach na ramiona, a na czub¬ku głowy staromodny, trójgraniasty kapelusz z pofarbo¬wanym na różowo piórem, nadłamanym przynajmniej w dwóch miejscach. W dodatku nosił kaftan z jaskrawo¬pomarańczowego atłasu z powiewającym koronkowym żabotem, jakby żywcem wyjęty z minionego stulecia. Są¬dząc po stopniu zużycia, garderoba przypuszczalnie po¬chodziła z tamtej epoki.

Zanim Gabrielle zdążyła wstać i ewentualnie próbo¬wać wyskoczyć za burtę, przYWitał ją słowami:

- Jestem kapitan Brillaird, do usług szanownej pani!¬Przerwał na chwilę, aby parsknąć śmiechem, i dokoń¬czył: - Przynajmniej takiego nazwiska używam w tym miesiącu.

Gabrielle przyszło na myśl, że jeśli istotnie zmieniał nazwiska na zawołanie, najbardziej pasowałoby do nie¬go "Brodawkiewicz", gdyż nigdy nie widziała tak wielu znamion na jednej twarzy.

Zanadto drżała na całym ciele, aby mu odpowiedzieć, i wciąż nie spuszczała wzroku z relingu.

- Nie masz się czego obawiać - zapewnił. - Jesteś zbyt cenna, aby ktokolwiek mógł wyrządzić ci krzywdę.

- Jak to cenna? - wykrztusiła Gabrielle, powoli dźwi¬gając się na nogi.

- No, jako zakładniczka. Na pasażerach można się le¬piej obłowić niż na towarze, który się zepsuje, zanim znajdziemy na niego kupca.

Poczuła cień ulgi, w sam raz tyle, aby przestać spoglą¬dać w kierunku relingu.

- A co z załogą? - ośmieliła się spytać.

- Za kapitana i oficerów także można wziąć niezły okup - wzruszył ramionami.

Nie wiedziała, czy mówił to celowo, aby ją uspokoić, czy po prostu chciał sobie pogadać. Rozwodził się bo¬wiem nad możliwością uzyskania okupu za zakładników uprowadzonych ze statku.

Gabrielle wywnioskowała, że piraci spodziewają się, iż rodzina wykupi ją i Margery. Kapitan nawet jej nie zapy¬tał, czy ma rodzinę, bo naj widoczniej z góry założył, że ma. Do niej należało tylko wskazanie, z kim ma się skon¬taktować w sprawie przekazania pieniędzy, ale nie zale¬żało mu na szybkim uzyskaniu tej informacji. W pierw¬szej kolejności musiał zająć się załogą zdobytego statku.

Rozejrzała się po pokładzie. Nie zauważyła żadnych zwłok, więc jeżeli nawet jacyś marynarze zginęli, przy¬puszczalnie ciała uprzątnięto, zanim wywleczono ją na pokład. Tylko Avery leżał na deskach, nieprzytomny z powodu ciętej rany na głowie, związany, tak jak pozostali oficerowie i pasażerowie, których czekało prze¬niesienie na inny statek. Ten bowiem został poważnie uszkodzony i kadłub zaczynał podsiąkać wodą.

Margery jedyna spośród pasażerów była nie tylko związana, lecz także zakneblowana. Być może piratów rozdrażnił jej ostry język. Nie przebierała bowiem w sło¬wach i nie obchodziło jej, czy kogoś obrazi, czy nie.

Szeregowym marynarzom dano wybór, czy zgodzą się przystać do piratów i zaprzysiąc im posłuszeństwo, czy raczej wolą pójść na dno morza. Nic więc dziwnego, że większość wybrała przejście na stronę korsarzy. Tylko je¬den Amerykanin szorstko odmówił.

Przerażoną Gabrielle zmuszono, aby przyglądała się, jak dwóch piratów schwyciło go pod ramiona i powlokło

w stronę relingu. Była pewna, że wyrzucą go za burtę, gdyż nadal obrzucał napastników wyzwiskami, ale oni tylko uderzyli jego głową o reling, na skutek czego stra¬cił przytomność. Reszta bandy na ten widok ryknęła śmiechem. Gabrielle nie rozumiała, co jest śmiesznego w udawaniu, że chce się kogoś zabić, ale się go nie zabi¬ja. Najwidoczniej jednak opryszków to bawiło.

Amerykanin znalazł się za burtą, lecz dopiero następ¬nego dnia, kiedy z pokładu statku zauważono bezludną wyspę. Piraci zdecydowali, że wysadzając go tam, dadzą mu jakąś szansę. Oczywiście mógł umrzeć, ale mogła go też zauważyć załoga przepływającego statku i uratować. Spotkał go więc lepszy los niż ten, którego Gabrielle się obawiała, że go czeka w razie odrzucenia propozycji kor¬sarzy.

Jeszcze tego samego dnia przybili do brzegu innej wy¬spy, która również wydawała się bezludna. Statek pira¬tów wpłynął na kryształowo przejrzyste wody szerokiej zatoki, pośrodku której znajdowało się coś, co wyglą¬dało na małą wyspę. Po bliższym przyjrzeniu się temu Gabrielle stwierdziła, że nie jest to wysepka, lecz duża tratwa, zarzucona zwalonymi drzewami, śmieciami i gru¬zem, a na tym bujnie rozkrzewiła się tropikalna roślin¬ność. Celowo dopuszczono do takiego rozrostu, aby za¬maskować statki zakotwiczone po drugiej stronie tej sztucznej wyspy; w ten sposób stały się niewidoczne dla innych przepływających jednostek.

W tym czasie cumowały tam dwa statki, na których masztach łopotały flagi sygnalizujące "zarazę na pokła¬dzie". Mogło to wyjaśniać ich zaniedbany wygląd, ale pi¬raci, zanim opuścili na wodę szalupy, którymi mieli prze¬wieźć więźniów na brzeg - taką samą flagę podnieśli na swoim maszcie. Gabrielle się domyśliła, że jest to sprytna mistyfikacja, mająca odstraszać obce statki od zawijania do tej zatoki.

- Dokąd nas prowadzicie? - zapytała pirata, który po¬magał jej i Margery wysiąść z szalupy. Ten jednak nie uznał za stosowne udzielić odpowiedzi, tylko ją po¬pchnął, by szła naprzód.

Rozpoczęli marsz w głąb wyspy, nie czekając, aż wszy¬scy zejdą na ląd. Na szczęście Avery znalazł się w pierw¬szej grupie. Po raz pierwszy od ich porwania przez pira¬tów miała sposobność zamienienia z nim kilku słów.

- Dobrze się czujesz? - spytał, idąc obok niej.

- Dziękuję, wszystko w porządku - zapewniła.

- Czy nikt cię nie ... tknął?

- Naprawdę, Avery, nic mi się nie stało.

- Chwała Bogu, bo nie wyobrażasz sobie, jak się martwiłem.

- Kapitan Brillaird zapewnił mnie, że jestem zbyt cen¬na, aby wyrządzono mi krzywdę. - Uśmiechnęła się uspokajająco. - Spodziewają się otrzymać za mnie duży okup. A jak twoja głowa? Wczoraj nieźle oberwałeś.

- Och, to tylko draśnięcie! - Ostrożnie dotknął rozcię- . tej skóry na czole; skrzywił się przy tym i Gabrielle wy¬wnioskowała, że rana go boli.

- Jeśli dobrze zrozumiałam, kapitan liczy, że za ciebie także weźmie okup.

- Nic o tym nie wiem - westchnął Avery. - Nie pocho¬dzę z zamożnej rodziny.

- Kiedy ojciec po mnie przyjedzie, porozmawiam z nim - obiecała. - Jestem przekonana, że pomoże ci od¬zyskać wolność.

Mówiąc to, nie była nawet pewna, czy w ogóle odnaj¬dą Nathana. Nie mogła więc przewidzieć, co piraci zro¬bią z nią i Averym, jeśli nie wpadną 'na jego trop.

- To ładnie z twojej strony - pochwalił, ale szybko do¬dał: - Posłuchaj, Gabrielle, może ta załoga dała ci jakieś gwarancje, ale z ich rozmów wywnioskowałem, że u ce¬lu naszej drogi będzie więcej takich jak oni. Najlepszy

sposób na to, aby bezpiecznie wydostać się z ich łap, to nie zwracać na siebie uwagi. Wiem, że z twoją urodą to będzie trudne, ale ...

- Proszę, nie mów już o tym - przerwała mu, zaru¬mieniona. - Jasne, że nie będziemy bezpieczni, dopóki choć jeden z tych opryszków kręci się w pobliżu. Posta¬ram się schodzić im z oczu.

Dłużej nie mogli rozmawiać, bo jeden z piratów po¬pchnął Avery' ego, żeby szedł szybciej.

Wkrótce zauważyli, że wyspa jest zamieszkana. Świad¬czyła o tym zbudowana z grubych bali wieżyczka strażni¬cza, takiej wysokości, by był zapewniony z niej widok na morze przynajmniej w trzech kierunkach. Droga za nią prowadziła pod górę. Widać było stamtąd, że na wieży dyżurował strażnik w małej budce, ale nie przykładał się pilnie do służby, bo spał. Któryś z piratów kopał w pod¬nóże wieży, próbując strażnika obudzić, a inny obrzucał go wyzwiskami w płynnej francuszczyźnie.

Margery wyraziła o tym swoją opinię:

- A to lenie patentowane, jeden z drugim! Miejmy na¬dzieję, że kiedy przybędzie pomoc, ten wartownik też będzie spał.

Gabrielle gorąco pragnęła podzielać jej optymizm, ale zdawała sobie sprawę, że szanse na ich uwolnienie przed uzyskaniem okupu są nikłe.

- Niech no tylko dotrą do mojego ojca ...

- Jeżeli w ogóle do niego dotrą - ucięła Margery. - Same nie byłyśmy pewne, czy nam to się uda, jakie więc oni mają szanse? Po cośmy się pchały taki kawał drogi? Ostrzegałam, że to niebezpieczne!

- Mogłaś zostać w domu - osadziła ją Gabrielle. ¬Zresztą to wcale nie wydawało się niebezpieczne. Uwie¬rzyłabyś, gdyby ktoś ci powiedział, że w dzisiejszych czasach jeszcze grasują piraci? Pierwsza parsknęłabyś mu w nos!

- Nie w tym rzecz - odparowała Margery. - Lepiej po¬słuchaj, co ci powiem, zanim nas znowu rozdzielą:

Znajdź sobie jakąś broń, niech to będzie nawet widelec, bylebyś miała go przez cały czas przy sobie. Gdyby któryś z tych sukinsynów próbował się do ciebie dobierać, nie zastanawiaj się, tylko wal go prosto w brzuch, słyszysz?

- Dobrze, będę pamiętać.

- Ja myślę! Nie wiem, co bym poczęła ze sobą, gdyby ci się coś stało.

Margery sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Bardziej się tym gryzła, niż okazywała. Jej przygnębienie udzieliło się Gabrielle, która chętnie wy¬płakałaby się na ramieniu przyjaciółki. Opanowała się jednak i próbowała wykrzesać z siebie tyle odwagi, by starczyło dla nich obu.

- Niepotrzebnie się zamartwiasz, wszystko będzie do¬brze. Kapitan Brillaird dał mi na to słowo.

Nie powiedziała całej prawdy, ale Margery to właśnie chciała usłyszeć. Zdobyła się nawet na blady uśmiech.

Mniej więcej po półgodzinie dotarli do osady położo¬nej wysoko w górach, schowanej za drzewami. Usytu¬owany centralnie budynek został wykonany z drewna pochodzącego - jak się potem Gabrielle dowiedziała ¬ze splądrowanych statków. Otaczały go rozsypane bez¬ładnie chatki kryte strzechą. Przez otwarte drzwi widać było kufry i skrzynie ze zrabowanymi przez piratów do¬brami.

Do jednej z takich chatek wepchnięto Avery' ego i in¬nych pojmanych mężczyzn, Margery zaś odprowadzono do drugiej. Zdążyła jeszcze krzyknąć do Gabrielle:

- Tylko pamiętaj, w brzuch!

- Dokąd ją zabieracie?! - protestowała Gabrielle.

- Za służącą nie mamy co się spodziewać okupu - z szyderczym uśmiechem wyjaśnił pirat, popychając Ga¬brielle w kierunku głównego budynku. - Owszem, wypuścimy ją razem z tobą, ale dopiero wtedy, kiedy kapi¬tan otrzyma to, czego żąda. Ty przedstawiasz większą wartość, więc tu będzie cię łatwiej upilnować, żeby któ¬ryś z majtków w niczym nam nie nabruździł!

Mówiąc to, mrugnął obleśnie, na co Gabrielle wzdryg¬nęła się z obrzydzenia.

Wewnątrz budynku pirat eskortujący Gabrielle wpro¬wadził ją do wielkiej sali i posadził na krześle przy dłu¬gim stole. Tam ją zostawił; po chwili kucharka przynio¬sła misę z jakimś jedzeniem i zagadnęła przyjaźnie:

_ Mam nadzieję, kochanie, że masz kogoś, kto cię wy¬kupi. Ja musiałam w końcu się przyznać, że nie mam żadnej rodziny, i dlatego tu jestem.

Kucharka, kobieta w średnim wieku, przedstawiła się jako Dora i przysiadła na chwilę obok Gabrielle, chcąc z nią pogadać. Z jej słów wynikało, że pozwolono jej zo¬stać na wyspie, aby odpracowała swój okup. Gotowała więc dla piratów, a także świadczyła im inne usługi, o czym mówiła zupełnie bezceremonialnie. Po dwulet¬nim pobycie wśród korsarzy uważała się już za jedną z nich.

_ To nie to, co kiedyś, kiedy o piratach opowiadano legendy - rozwodziła się. - Teraz nasi ludzie często zmie¬niają nazwiska, statki i ich nazwy, działają w przebraniu, bo chcą przede wszystkim się obłowić, a nie trafić na szu¬bienicę. Nawet bazy wypadowe zmieniają co kilka lat!

- Czy to też jest ich baza wypadowa? - zaciekawiła się Gabrielle.

_ Tak, ta wysepka jest tak mała, że nawet nie ma nazwy. Tylko że za ładna jak na kryjówkę, bo raz czy drugi trzeba było wystraszyć innych chętnych do osiedlenia się tutaj.

- A kto tu dowodzi?

_ Nikt, kapitanowie mają równe prawa, a władzę mo¬gą sprawować jedynie nad swoimi załogami. W sprawach, które dotyczą wszystkich, decyzje podejmuje się przez głosowanie.

- Ilu kapitanów korzysta z tej bazy? - dopytywała się Gabrielle ..

- W tej chwili pięciu. Był jeszcze szósty, ale w zeszłym roku zmarł śmiercią naturalną, a jego załoga zaciągnęła się na inne statki.

Gabrielle zdziwiła się, że tylko tylu. Taka wielka osada z pewnością pomieściłaby więcej załóg.

- Nie chcemy, żeby tu kręciło się za dużo ludzi - wy¬jaśniła Dora. - Im więcej załóg, tym większe prawdopo¬dobieństwo, że znajdzie się wśród nich jakiś drań, który zdradzi położenie bazy.

Wystarczyło jednak, żeby w budynku pojawił się kapi¬tan Brillaird, by kobieta natychmiast znikła. Gabrielle nie poznała jego prawdziwego nazwiska i nie zanosiło się na to, że je kiedykolwiek pozna. Zmieniał nazwiska bardzo często, więc podwładni tytułowali go po prostu kapita¬nem, i tak zwracała się do niego Gabrielle. On zaś ledwo ją zauważał - i to zarówno do końca tego dnia, jak i przez wszystkie następne.

Minęło pięć dni, a kapitan nadal jej nie pytał, do ko¬go ma się zwrócić w sprawie okupu. Miała czas, aby się zastanowić, jak mu wyjaśnić, iż wprawdzie dla jej ojca zdobycie potrzebnej sumy nie byłoby problemem, tyl¬ko że chwilowo nie ma pojęcia, gdzie mógłby przeby¬wać. Nie przypuszczała, że kapitan uwierzy w takie tłumaczenie, ale nie mogła przewidzieć, co z nią zrobi, jeśli nie uwierzy. Według słów Dory, kapitan na razie o nic jej nie pytał, gdyż te informacje nie były mu po¬trzebne, dopóki nie zamierzał wypłynąć w kolejny rejs, a kiedy to miało nastąpić - nikt nie miał najmniejszego pojęcia. Rzecz w tym, że na wyspie mieszkała także żo¬na kapitana, której przez ostatnie dwa miesiące nie od¬wiedzał.

Tymczasem piraci jedli, spali, popijali mocne trunki, grali w karty i kości, bili się między sobą, opowiadali ka¬wały lub ciekawe historie. Dla Gabrielle przeznaczono mały pokoik na zapleczu głównego budynku. W dzień pozwolono jej przebywać w wielkiej sali, toteż nie mogła skarżyć się na nudę, choć oczywiście każdy upływający dzień szarpał nerwy. Codziennie na dwie godziny przy¬prowadzano do niej Margery; Gabrielle z ulgą stwierdzi¬ła, że jej dawna gospodyni dobrze znosiła niewolę. Na¬rzekała tylko, że kazano jej spać na cienkim sienniku i podawano posiłki kiepskiej jakości.

W szóstym dniu pobytu Gabrielle na wyspie przybiły do brzegu dwa nowe statki. Ich załogi wypełniły wielką salę, zrobiło się więc ciasno, a i atmosfera stała się trudniejsza do zniesienia, gdyż przybysze zachowywali się agresywnie. Niektórzy mrozili ją samym spojrzeniem, szczególnie je¬den z dwóch kapitanów przyglądał się dziewczynie tak uporczywie, że nie wróżyło to nic dobrego.

Był wysoki i mocno zbudowany, na oko mógł mieć około trzydziestu kilku lub nawet czterdziestu lat, ale do¬kładne określenie wieku utrudniała gęsta czarna broda, tak zmierzwiona, że chyba nigdy nie tknął jej grzebień. Jego ludzie nazywali go Pierre Lacross, choć nie musiał być rodowitym Francuzem, bo piraci często podawali się za kogoś innego i używali przybranych nazwisk. Ga¬brieIle oceniła jednak, że był Francuzem, bo zdradzał go akcent. Byłby nawet przystojny, gdyby jego niebieskich oczu nie szpecił błysk okrucieństwa.

Nie tylko ona wyczuwała w tym człowieku pierwiast¬ki zła. Także inni piraci starali się schodzić mu z drogi i nie zwracać na siebie jego uwagi. On jednak wlepiał lo¬dowate spojrzenie bladoniebieskich oczu tylko w Ga¬brielle, przyprawiając ją o drżenie ze strachu.

Wyjeżdżając z Anglii, nie miała pojęcia o męskich za¬chciankach. Matka nigdy jej nie wyjaśniła, na czym pole-

gają "obowiązki małżeńskie". Przypuszczalnie zamierza¬ła wprowadzić córkę w arkana tej wiedzy przed jej de¬biutem na londyńskich salonach. Zanim do tego doszło ¬sama najpierw zaangażowała się w romans z Albertem, a potem 'rozchorowała się z żalu, gdy odszedł do innej. O sprawach męsko-damskich Gabriel1e dowiedziała się więc głównie od piratów, którzy w jej obecności nie po¬wściągali swoich języków, a najbardziej lubili chwalić się podbojami miłosnymi. Na skutek tego bez trudu odgad¬ła znaczenie słów diabolicznego kapitana Pierre' a La¬crossa, kiedy któregoś dnia nachylił się nad nią i szepnął:

- Odkupię cię od mojego przyjaciela, a wtedy będę mógł zrobić z tobą, co zechcę!

Oczywiście dobrze zrozumiała, co miał na myśli, choć wolałaby nie rozumieć. Przecież kapitanowi Brillairdo¬wi chodziło o pieniądze i nie robiło mu różnicy, od ko¬go je otrzyma. A czy ona odważyłaby się zaryzykować i obiecać mu sumę większą niż Pierre mógłby zapłacić? Uważała, że w ten sposób mogłaby uniknąć dostania się w jego ręce. Uciec nie miała dokąd, bo nawet gdyby wy¬mknęła się z budynku, to jak wydostałaby się z wyspy? Zatem kapitan Brillaird mógł ją uratować, i to bynaj¬mniej nie z dobrego serca, lecz wyłącznie dla pieniędzy. Zresztą o jakiej dobroci serca można tu było mówić? Przecież to pirat, więc interesowała go przede wszyst¬kim zdobycz.

Instynkt jej podpowiadał, że w rękach Pierre' a nie spotkałoby jej nic dobrego. Tym bardZiiej że widziała, na co go stać. Pechowo bowiem znalazła się w pobliżu, gdy w wielkiej sali wymierzał karę chłosty jednemu ze swo¬ich marynarzy. Posługiwał się przy tym nie zwyczajnym batem, lecz dyscypliną z dziewięciu rzemieni, które prze¬cinały skórę nie gorzej niż noże. Wyraz oczu Pierre'a podczas tej "egzekucji" nie pozostawiał wątpliwości, że czerpie z tego sadystyczną rozkosz.

Nie ukrywał też, że nie może się doczekać kapitana, aby z nim sfinalizować "transakcję"• Przysiadł się do Ga¬briel1e i rozmyślnie prowokował ją opowieściami, jakie to ma wobec niej zamiary.

_ Czemu unikasz mego wzroku, chirie? Taka z ciebie niedotykalska dama? Zobaczymy, ile pozostanie z tej du¬my/ kiedy ja się tobą zajmę! No, spojrzyj na mnie!

Nie usłuchała, bo od dnia, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy, nie podnosiła na niego oczu.

_ Proszę, niech pan mnie zostawi w spokoju ... - wykrztusiła.

_ Cóż za dystyngowana panienka! - zaszydził. - Ciekawym, jak długo wytrzymasz w tej roli, kiedy znaj¬dziesz się już pod moim dachem. Będziesz posłuszna, la¬leczko, czy zmusisz mnie, żebym cię często karał? Widziałaś, jak to robię, ale nie bój się, nie uszkodzę two¬jej pięknej, delikatnej skórki. Są inne sposoby, żeby na¬uczyć posłuszeństwa taką laleczkę, jak ty ...

Straszył, lecz nawet jej nie dotknął, najwyraźniej wo¬lał nie robić tego przy świadkach. Nie mógł jednak ukryć, że tego pragnął; tłumienie pożądania przyprawia¬ło go o taką frustrację, że co wieczór upijał się na umór. Dora podpatrzyła, że z wielkim trudem wytaczał się z budynku, po czym zasypiał gdzieś na dworze, a przy¬tomność odzyskiwał dopiero po południu następnego dnia.

Gabrielle miała szczęście, że kapitan Brillaird wiele czasu spędzał z żoną i w siedzibie swojej załogi pojawił się dopiero wtedy, gdy na wyspę zawitał piąty kapitan. Któregoś ranka przyszedł z nim do bazy. Akurat opowia¬dali sobie dowcipy, zaśmiewając się serdecznie, gdy przybysz zauważył Gabriel1e. Zatrzymał się na chwilę, by jej się przyjrzeć, potem wziął Brillairda pod ramię, od¬prowadził na stronę i zaproponował, że ją kupi. Dobrze, że nie było przy tym Pierre' a, który odsypiał wczorajsze pijaństwo, gdyż z pewnością upomniałby się o prawo pierwszeństwa i mogłaby się wywiązać bójka. Kapitano¬wi bowiem, jak Gabrielle przypuszczała, było obojętne, kto mu zapłaci okup. Wzruszył tylko ramionami i zaraz obaj panowie przybili dłońmi transakcję, po czym z rąk do rąk przeszedł worek pieniędzy.

Gabrielle była przerażona, że tak szybko to się stało.

Dopiero później się dowiedziała, że nowo przybyły ka¬pitan nie od dziś pełnił z powodzeniem rolę pośrednika. Wykupywał jeńców z rąk piratów i za wysoki haracz od ich rodzin zwracał im wolność. Ten proceder satysfak¬cjonował obie strony, bo pozostali kapitanowie mogli prędzej wracać do pirackiego rzemiosła, nie troszcząc się o przeprowadzanie operacji finansowych. Ich towa¬rzysz miał dobrą głowę do interesów. Występował w różnych przebraniach, toteż Gabrielle nie od razu go poznała ...

- Gabby, co ty tu robisz, do stu tysięcy fur beczek? I gdzie zgubiłaś matkę?

Nie czekając na odpowiedź, pociągnął ją na zewnątrz i szybko poprowadził wydeptaną ścieżką w stronę zato¬ki. Większość jego załogi zajmowała się jeszcze zakotwi¬czaniem statku. Gdy jednak na ścieżce napotkał dwóch swoich marynarzy - natychmiast odesłał ich z powrotem na pokład. Gabrielle zaparła się w miejscu, oświadczając, że nie ruszy się ani na krok, dopóki jej służąca również nie odzyska wolności. Kapitan rozkazał któremuś z ma¬rynarzy przyprowadzić MargelY.

Gabrielle chciała zarzucić go mnóstwem pytań, które jednak zaraz wyleciały jej z pa!fiięci, bo słowa ojca przy¬pomniały, z jakiego powodu się tu znalazła.

- Tatusiu, mama nie żyje! Dlatego wyjechałam z kra¬ju, żeby cię odnaleźć i zamieszkać z tobą! - wykrzyknęła z płaczem, ale zaraz dodała pod nosem: - Tylko nie na tej wyspie, jeżeli ci to nie robi różnicy.

 

3

Ojciec Gabrielle znalazł się tego dnia w niezręcznej sy¬tuacji, przez wszyst...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin