Bidwell George - 3 - Trylogia irlandzka - Portret Pat.rtf

(1901 KB) Pobierz

3

George Bidwell

Urodził się 3 maja 1905 w Reading w Wielkiej Brytanii. W latach trzy­dziestych pracował jako dziennikarz, a następnie urzędnik bankowy. Podczas drugiej wojny światowej dowodził kompanią w Ósmej Armii marszałka Montgomery'ego od Alamein do Tunisu. W roku 1946 przy­jechał do Polski jako dyrektor British Council. Dwa lata później poślubił Annę Wirszyłło, późniejszą tłumaczkę swoich książek, przyjął oby­watelstwo polskie i na stałe tu osiadł. Opublikował w Polsce ponad sześćdziesiąt książek, w większości zbeletryzowanych biografii wielkich postaci angielskiej historii. Zmarł w Warszawie 20 czerwca 1989 roku.


George Bidwell

Portret Pat


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I

W gabinecie Petera Wintera w jego dublińskim mieszka­niu półki z książkami zapełniały od góry do dołu dwie dłuższe ściany. Pod krótszymi ścianami stały kanapy, a nad jedną z nich, w pobliżu drzwi, wisiał naturalnej wielkości portret starej kobiety. Pędzel artysty odtworzył postać wyprostowa­ną, głowę uniesioną do góry, włosy siwe, ale oczy błyszczące, a wyraz twarzy stanowczy, autorytatywny. Strój był w kroju i stylu skromny. Gdy zgodziła się wreszcie pozować do por­tretu — za który zapłacił jej syn Denis, pisarz cieszący się sporadycznie okresami powodzenia — Patrycja Winterowa, podówczas siedemdziesięcioletnia, uparła się, aby namalo­wać ją w zwykłej sukni, jaką nosiła codziennie w swoim mieszkaniu w robotniczej dzielnicy Dublina. Nieznoszącym sprzeciwu tonem poleciła również, aby malarz nie pozwalał sobie na żadne pochlebstwa. Na szczęście artysta miał dość talentu, by uchwycić i odtworzyć na płótnie silną indywidual­ność tej dostojnej matrony.

W tym więc gabinecie w Niedzielę Wielkanocną roku 1916 zebrali się trzej synowie Patrycji — Peter, Denis i William — z żonami i rodzinami do trzeciego pokolenia włącznie. Już od lat weszło w zwyczaj, że ci z Winterów, którzy mieszkali w Dublinie, spotykali się tutaj w dzień Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Peter, głowa rodziny, siedział u szczytu owal­nego stołu o lśniącym mahoniowym blacie, naprzeciwko swej żony Dafne, której drobne niegdyś kształty zaokrągliły się


z upływem lat, chociaż świeża wypielęgnowana cera i błysz­czące ciemne oczy zdawały się przeczyć jej wiekowi. Reszta towarzystwa, razem piętnaście osób, zajęła miejsce po obu stronach stołu lub też rozsiadła się na kanapie, fotelach i poduszkach na podłodze przed kominkiem. Mijało już południe, gdyż z rozpoczęciem familijnej narady czekano na Williama i jego najbliższych, którzy dopiero przed chwilą wrócili z nabożeństwa w katedrze.

W jednym z foteli zagłębił się Denis: silnie zbudowany i wysokiego wzrostu, chociaż już niemłody, o twarzy ogorza­łej i zaczerwienionej — ale chyba nie z powodu promieni ską­pego słońca Irlandii — niedbale ubrany w zieloną welwetową marynarkę i spodnie w szkocką kratę, dobrze już podniszczo­ne. Rozpytywał o wiadomości, pokpiwając szyderczo:

              Irlandzcy Ochotnicy i tak zwana Armia Obywatelska
mieli na dzisiaj wyznaczone manewry. W ubiegły czwartek
nasz wszechmocny wódz, Eoin MacNeill, odwołał manewry.
W piątek ogłosił, że owe manewry mają się jednak odbyć.
Rozeszły się pogłoski o jakimś projektowanym zamachu sta­
nu. Teraz MacNeill znowu zarządził, aby to, co miało się
odbyć, nie odbyło się. Rozkazy, odwołania, bałagan. O co tu
właściwie chodzi? Czy ktoś z was, bojowców, może rzucić
nieco światła na tę tajemniczą gmatwaninę?

Zwracał się zwłaszcza do Seana, najstarszego syna pana domu, niewysokiego, ale muskularnego, który siedział obok matki.

         Na MacNeillu skóra ścierpła ze strachu, drogi stryju — odpowiedział Sean — ponieważ Anglicy przechwycili sta­tek z ładunkiem przeznaczonej dla nas broni. To nie tajemni­ca. Ale ścierpnięcie skóry nie jest zaraźliwe. Teraz już nie­ważne, co mówi MacNeill. Padraic Pearse i James Connolly wydają rozkazy...

         Więc jakie są rozkazy, Seanie? — spytał William. — Na pewno wiesz, jesteś z tymi ludźmi w bliskich stosunkach.

         Rozkazy są takie, jakie wydano — odparł trochę szorst­ko Sean, zerkając znacząco na swego syna Ernesta. — Prze­praszam, ale sam wiesz, jak z tym jest...


              Musi nam wystarczyć, że chodzą słuchy o powstaniu
— wmieszał się Peter, chcąc pokierować rozmową. — Otóż
powinniśmy zdecydować, jaki będzie nasz, jako rodziny, sto­
sunek do powstania, jeśli ono wybuchnie.

Peter był szczupły, średniego wzrostu, trzymał się jak na swoje lata doskonale, siwizna zaledwie przyprószyła jego włosy. Miał na sobie nieskazitelny czarny surdut i popielate spodnie.

         Polityk chciałby przedstawić rację stanu i przemówić głosem rozsądku — zakpił Denis, a Dafne odparowała ostro:

         A ty byś tego nigdy nie potrafił! Założę się o mój nowy kapelusz!

Od trzydziestu lat Peter posłował do angielskiego parla­mentu w Westminsterze, reprezentując irlandzkie hrabstwo Kerry. Urodzony i wychowany w tym południowo-zachod-nim zakątku Irlandii, ożenił się z córką właściciela flotylli rybackich kutrów. Pod jego umiejętnym kierownictwem przed­siębiorstwo rozwinęło się, przynosząc znaczne dochody. Peter, zaangażował do pomocy młodszego wspólnika, który zajął się połowami, a sam przeniósł się do Dublina, gdzie zakupił kilka sklepów, obsadził je dobrymi kierownikami, a później powierzył ogólny nadzór swemu drugiemu z kolei synowi, Jamesowi. Za młodych lat bohater irlandzkiego ru­chu niepodległościowego, w rezultacie swej działalności parlamentarnej zmienił poglądy na bardziej konwencjonalne. Przyjmował zaproszenia do domów mieszkających w Dubli­nie Anglików, a w dzień królewskich urodzin bywał nawet na uroczystych przyjęciach wydawanych przez wicekróla na Zamku Dublińskim.

Ze swego miejsca na kanapie naprzeciwko drzwi William podniósł ramię do góry — z wolna, z rozwagą, jak zwykle niewidomi — i wskazał ręką przed siebie. Z zamiłowania muzyk, dla zarobku prowadził oberżę na pojezierzu Killar-ney. Nie mógł widzieć tego, co wskazywał w tej chwili, ale znał dokładnie rozkład pokoju. W ślad za ruchem jego ręki wszystkie oczy zwróciły się ku portretowi Patrycji Winterowej. William powiedział:


              Wiemy wszyscy, czego ona by chciała... — Uśmiech nął się z serdeczną czułością. — I jak rozprawiłaby się
z każdym, kto by się jej sprzeciwił. Ona nas wszystkich, młod­
szych i starszych, nawet pewno mnie — parsknął krótkim
śmiechem, dotykając swoich ciemnych okularów — zapędzi­
łaby do powstania, abyśmy się bili tak, jak ona sama się biła
w ostatnim powstaniu... jak ty, Peterze... i ty, Denisie, chociaż
miałeś wtedy ledwie piętnaście lat!

Jego żona przytaknęła posłusznie. Skądinąd samodzielna i inteligentna, uważała Williama za wyrocznię.

Zapadło krótkie milczenie. Niektórzy z Winterów kręcili się niespokojnie w fotelach albo bębnili palcami o blat stołu.

Irlandzki ruch niepodległościowy od ponad dwudziestu lat nie miał wodza, który by potrafił wszystkich za sobą po­ciągnąć. Poszczególne ugrupowania — politycy, intelektuali­ści, mieszkańcy wsi, robotnicy miejscy — zmierzały do tego samego celu, ale każde własną drogą. Na tych różnych dro­gach znaleźli się członkowie rodziny Winterów. Bywało, że ktoś próbował niejednej drogi, a czasem starał się iść dwoma naraz. Było to objawem braku orientacji w całym narodzie, a także wzajemnego zaufania. Jednak wbrew tym różnicom, niekiedy wybuchającym ostrą kłótnią zwłaszcza za życia nie uznającej kompromisów Pat, Winterowie pozostali rodzi­ną o silnym poczuciu więzów krwi. W chwilach kryzysu skłonni byli zbierać się razem, jakby potrzebowali siebie nawzajem, ostatecznie jednoczeni nieodpartym wpływem silnej indywidualności kobiety, która teraz patrzyła na nich z portretu.

Milczenie przerwał Denis, pochylając się do kominka i patrząc w płomienie:

              Twoje upomnienia i przypomnienia, Williamie, nie
zmienią faktu, że nie jesteśmy dziećmi, nawet najmłodsi z nas
tutaj... — spojrzał na osiemnastoletniego Paula, syna Jamesa.

Ale Peter wmieszał się znowu, próbując taktyki obiektyw­nej rzeczowości:

              Wiele się zmieniło od roku sześćdziesiątego siódmego...


         Sytuacja się nie zmieniła, tylko niektórzy ludzie — powiedział spokojnie Sean. — Tacy dawni bojownicy jak stryj Denis, skryli się w skorupie sztucznego cynizmu. Inni... jak ty, ojcze... uwierzyli w walory moralnej perswazji, ocze­kując, że angielski parlament poda nam jak na tacy wolną ojczyznę. Nikogo nie zdziwi, jeśli powiem, że według mnie twoja droga prowadzi donikąd. I nie jestem w tym przekona­niu odosobniony. — Mówiąc, bawił się kawałkiem papieru, który składał i rozkładał. Słuchano go z uwagą. — Narody uciśnione nie zdobywają wolności wygłaszaniem mów do swych panów ani powtarzaniem dawnych legend, ani poje­dynczymi strzałami do znienawidzonych dziedziców, jak ci wieśniacy, z którymi stryj William się pokumał... chociaż on widzi dalej i lepiej od nich. Robotnicy w fabrykach, tramwa­jarze i ci, których reprezentujemy ja i Ernest, wiedzą dobrze, że aby Irlandia zdobyła wolność, musimy rozżarzyć powszech­ny zapał, taki, który napełnia ulice uzbrojonymi tłumami i przemienia kelnera i urzędniczynę — w bohaterów.

         Nasz mąż stanu, czyli twój ojciec, nie potrafiłby wy­głosić lepiej skonstruowanego przemówienia — zauważył Denis, a wbrew zamierzonemu szyderstwu do głosu jego wkra­dła się nuta podziwu. — Może i jestem cynikiem, ale doce­niam wartość argumentacji.

Peter spróbował przedstawić swój punkt widzenia:

              Głosem narodu jest Irlandzkie Stronnictwo Parlamentarne. Według niego...

Tym razem Ernest przerwał dziadkowi z bezceremonialnością młodych lat:

              Jedynym głosem narodu zrozumiałym dla Anglików
są armaty. Nic, co tak zwane Irlandzkie Stronnictwo Parlamentarne mogłoby powiedzieć, nie będzie brzmiało równie przekonująco!

—- A ja przypominam, że nawet w zapale dyskusji należy przestrzegać zasad dobrego wychowania — upomniała wnu­ka Dafne. — I rzecz wiadoma, że gdyby do powstania na­prawdę doszło, ty, Peterze, zrobiłbyś wszystko, czego można oczekiwać od mężczyzny w twoim wieku. Prawda, Peter?


Dafne zawsze lojalnie popierała polityczne aspiracje męża. Sprawiało jej zresztą przyjemność związane z polityką życie towarzyskie, przyjęcia i stroje, ale w sercu pozostała żarliwą patriotką. Była nieodrodną córą swoich rodziców, którzy no­sili czczone w historii Irlandii nazwisko — 0'Neillów.

              Nie będę się przeciwstawiał decyzji całej rodziny

              powiedział Peter. — Do podjęcia takiej wspólnej decyzji
chciałbym właśnie doprowadzić. Ale muszę zapytać, czy
Anglia, zajęta wojną europejską, mogłaby — niezależnie od
ewentualnej insurekcji i jej wyniku — nadać nam niepodległość teraz, w obecnej chwili, gdy takie posunięcie spowoduje wycofanie się dziesiątków tysięcy Irlandczyków z szeregów walczącej armii brytyjskiej?

              Dziadku, czy wiesz, co o pogłoskach w sprawie
powstania sądzi przywódca twego stronnictwa, Redmond?

              To pytanie padło z ust Joyce, młodziutkiej żony Ernesta.

         Redmond uważa, że do powstania nie dojdzie, w każ­dym razie nie teraz, dopóki trwa wojna. I tak miał powiedzieć premierowi...

         Co tylko dowodzi, że Redmond się w niczym nie orien­tuje — wtrącił znowu Ernest, ale Peter, nie zwracając na niego uwagi, mówił dalej:

         ...A po zakończeniu działań wojennych przyrzeczono nam autonomiczne rządy krajowe. Wiecie wszyscy, że autonomia jest już uchwalona, tylko w zawieszeniu do końca wojny.

         Niepoprawny optymista z ciebie, Peter! — żachnął się niecierpliwie William. — Co dla nas Irlandczyków są warte angielskie obietnice?

Sean ponownie wystąpił z perorą:

              Anglicy mają za sobą setki lat doświadczeń w wyzy­
skiwaniu i wykorzystywaniu czarnych Afrykanów, brązowych
Hindusów i białych Irlandczyków, każą więc nam walczyć za
siebie i będą tak robić nadal, dopóki naszą siłą, naszą zbrojną
siłą nie zmusimy ich, by się wycofali. Niechaj się wreszcie
dowiedzą, że ich prawa muszą ustąpić wobec pragnienia wolności!


         Ten ostatni kawałek ściągnąłeś z Pearse'a — wytknął mu Denis. — A to emocjonalny poeta. I on, i inni jego pokro­ju cierpią na jakieś pożądanie śmierci, marzą o męczeństwie. Wydaje się im, że eksterminacja to najwspanialszy los. Jakby cnota nie zawierała się w kochaniu, pracowaniu, tworzeniu, ale w umieraniu. Gotów jestem kopnąć sam siebie, gdy pomy­ślę, że niektóre z moich książek mogły służyć za pokarm takim właśnie cmentarnym ideologiom.

         Nie było pożądania śmierci w tym, co zrobiłeś w sześć­dziesiątym siódmym — odpowiedziała Dafne. — Wtedy gdy z narażeniem życia własnymi rękoma podpaliłeś dom zajęty przez angielskich żołnierzy — twój rodzinny dom. Dzięki tobie, dzięki Peterowi i waszej matce cała południowa Irlan­dia chlubiła się imieniem Winterów.

         Szczeniacka zabawa! — zakpił Denis. — Tyle że bar­dziej podniecająca od tego, cośmy sami wymyślali.

         Ale to nie była szczeniacka zabawa dla niej — powie­dział William, znowu wskazując na portret.

Uwaga jakby złagodziła szydercze nastroje Denisa.

              Ach, matka była nieuleczalną romantyczką — za­
uważył spokojniej. — Irlandka z krwi i kości. Może to wła­
śnie podziwialiśmy w niej nade wszystko? Moja Fanny to
też szczera Irlandka! — I Denis uśmiechnął się do żony poro­
zumiewawczo. Fanny była młodsza od męża o blisko dwa­
dzieścia lat, raczej nieładna, ale pełna niezwykłego uroku,
o oczach błyszczących nadnaturalnym blaskiem, jakby się
wywodziła od baśniowych czarodziejek z irlandzkich lasów.
— Ale romantyczką czy nie, matka potrafiła strzelać! — De­
nis zachichotał. — Jej kula trafiła tego angielskiego majora
w samo czoło, a...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin