Bidwell George - 1 - Trylogia irlandzka - Michał i Pat.rtf

(1874 KB) Pobierz

1

George Bidwell

Michał i Pat


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1

Ksiądz Piotr O'Leary podszedł do rozsłonecznionego okna i podniósł napełnioną do połowy szklaneczkę. Bogaty bursztynowy kolor trunku przypominał promienie, które w wiejskim kościółku sączyły się przez witraże, przezjasno-brunatny płaszcz strażnika niebieskich kluczy.

— Pozwól mi na tę słabostkę — usprawiedliwiał się półgłosem ojciec O’Leary przed swoim świętym patronem. — To nie będzie majówka dziś po południu, a iść muszę.

Przechylił głęboko szklaneczkę, wypił z satysfakcją. Jeszcze raz przełknął, smakując ostatnie krople, ostatnie tchnie­nie woni, wszelkie zalety i wszystek czar trunku. Mięsistą dużą dłonią pogładził się po piersiach i po brzuchu — który zaczynał się wyraźnie rysować, za wyraźnie jak na trzydzie­stoletniego mężczyznę — śledząc drogę błogiego wewnętrz­nego ciepła. Dla ojca O’Leary'ego, jak dla większości Irland­czyków z krwi i kości, whisky była nie tylko trunkiem, była duchowym przeżyciem. A uciekał się do niej częściej niż do innych pociech.

Ksiądz podszedł do okna. Zaledwie wczoraj objął w posia­danie kościół i plebanię, położone obok siebie. Zaledwie tego ranka odprawił swoją pierwszą mszę jako proboszcz parafii Kilegad w hrabstwie Meath. Nazwa Kilegad oznaczała „ko­ściół białych" i nawiązywała do białych sutann cystersów, którzy tu niegdyś mieli swój zakon. Wieś leżała mniej więcej w połowie drogi między miasteczkami Trim i Navan, nad

5


rzeką Boyne wpadającą do Morza Irlandzkiego koło Drog-hedy. Na wschód, za rzeką, widniał spłaszczony szczyt Tary, przedwiecznej siedziby irlandzkich królów. Budynki kościel­ne, które miały obsługiwać prawie tysiąc parafian w różnym wieku, były w opłakanym stanie, jak się przekonał ojciec O'Leary: drzwi i ramy okien prosiły się o farbę, dziury w dachu załatano tymczasowo słomą, niegdyś okalające cmen­tarz ogrodzenie reprezentowały teraz tylko z rzadka sterczące słupy, nagrobki były poprzewracane, groby zdeptane przez nieuważnych ludzi i żarłoczne wieprzki. Całość mieściła się na końcu wiejskiej drogi, przed zakrętem.

Ale to nie parafian z Kilegad należało winić za żałosny stan ich kościoła. Wtłoczeni między młyńskie kamienie chciwego dziedzica i obecnego rządu, z trudem zmagali się z nędzą. Ojcu O'Leary'emu nikt nie potrzebował mówić — gdyż położenie wieśniaków niewiele się różniło w po­szczególnych hrabstwach Irlandii — że jego parafian prze­ważnie nie można było nazwać samowystarczalnymi gospo­darzami. Egzystowali poniżej najskromniejszych europejskich wymogów. Uprawiali tak mało roli, że na opłacenie wygóro­wanego czynszu i dziesięciny szły zbiory zbóż w całości i w całości masło, które wytwarzali, i w całości bydło, które zdołali odchować. Chleb i mięso pojawiały się na ich wła­snych stołach tylko na Wielkanoc i Boże Narodzenie — chy­ba że kradli albo zajmowali się kłusownictwem. Żywili się ziemniakami i maślanką. Ile pieniędzy mógł ich proboszcz znaleźć na tacy po niedzielnej mszy?

Jedna z przyczyn niedoli wieśniaków — i proboszcza tak­że — widniała na drugim końcu wiejskiej ulicy, jeśli można było nazwać ulicą ten trakt, gdzie się po kostki grzęzło w błocie albo dla odmiany w pyle unoszącym się tumanami. Ojciec O'Leary mógł dostrzec nawet z daleka, że ten drugi kościół był świetnie utrzymany — tynki w idealnym stanie, sztachety niedawno naprawione, brama świeżo pomalowana. Ku większej chwale boskiej? Raczej ku hańbie zaborców Irlandii. Kościół protestancki w Irlandii służył ledwie jednej dwudziestej mieszkańców, a z tych jeszcze mniejszej propor-

6


cjonalnie liczbie wieśniaków. Ale ten właśnie kościół meto­dycznie i bezwzględnie, nie uznając żadnych wymówek, eks­mitując opieszałych płatników z ich domostw i gospodarstw bez troski o to, czy mają się dokąd udać czy nie, ściągał dziesięcinę od każdego wieśniaka niezależnie od jego wyzna­nia. Oprócz dziesięciny pobierano datki na utrzymanie lokal­nych protestanckich budynków sakralnych. A na dokładkę jeszcze komisja z asesorem protestanckim na czele decydo­wała, ile kto ma zapłacić. Tak świątynie władzy zaborczej służyły najzamożniejszym — Anglikom i tym spośród Irlandczyków, którzy interes własny przedkładali nad prze­konania religijne i tradycję narodową.

              Nonsens! — burknął ksiądz do wtóru własnym rozmy­
ślaniom. — Do wielkiej własności ziemskiej, znajdującej się
w obcych rękach, doczepić obcą religię. Zrobiono z katolicy­
zmu patriotyczną cnotę!

Dostatek i wygody dla protestanckiego pastora. A dla tych, których kosztem on porastał w pierze? Ojciec O’Leary ogar­nął wzrokiem ulicę nad swoim oknem: sklep, karczma, chaty parobków zatrudnionych w majątku Boyne House. Nieco w tyle, każda na własnym najwyżej jedno- lub dwuhektaro­wym gruncie, stały gospodarki o budynkach drewnianych, krytych strzechą z gnojowiskiem zwykle tak blisko drzwi, iż domowe naczynia można było wypróżniać, nie opuszczając podcieni. Jeszcze dalej od ulicy, z wąskimi dojazdami wśród opłotków, wznosiły się z rzadka budynki z kamienia, o da­chach łupkowych, dumnie spoglądające na własne trzy lub cztery hektary: to fermy i domostwa tak zwanych zamożnych wieśniaków, którzy w pewnych okresach mogli sobie pozwo­lić na luksus wypiekania własnego chleba co drugi tydzień, a nawet kosztowania mięsa raz lub dwa w miesiącu.

Ksiądz westchnął.

              Nie przywykłem do tego.

Mieszkał ostatnio w Corku, podówczas największym po Dublinie mieście w Irlandii, znanym pod mianem „buntowni­czego Corku", gdyż w ciągu stuleci wielokrotnie w radzie miejskiej i na barykadach odtrącało autorytet obcej władzy.

7


Tam uważano księdza O'Leary'ego, jednego z kapelanów w biskupim pałacu, za obiecującego młodego kleryka. Żył wygodnie, jadł smacznie, nie umartwiał nadto swej doczesnej powłoki. Jego znajomość ubóstwa, walki o egzystencję miała charakter raczej teoretyczny i nie dotyczyła nędzy wiejskiej, ale miejskiej. To wygodne życie...

              ...mogło być nadal moim udziałem! — nie mógł się
powstrzymać od narzekania. — Gdyby spowiednik nie wy­
ciągnął od niego mojego nazwiska i gdyby nie poleciał z tym
zaraz do dziekana... bo sam chciał zająć moje miejsce...

Brat księdza O'Leary'ego musiał wyposażyć dziewczynę, aby jakiś ubogi młodzieniec przymknął oczy i nie widział przedwczesnego pogrubienia kształtów swej młodej mał­żonki.

              Trzeba się uczyć na własnych błędach — mruknął do
siebie ksiądz O'Leary. — Nigdy więcej dziewcząt! Tylko
mężatki...

Tu, w Kilegad, życie zapowiadało się zupełnie inaczej. Nic apetycznego nie było widać na stole, nic pociągającego w kształtach starej gospodyni. Co prawda ksiądz O'Leary, potomek długiej linii drobnych ziemian irlandzkich w odle­głym ubogim hrabstwie Connemara, nigdy właściwie nie pasował do biskupiego pałacu. Przyjmował wygody, dostatki i pochlebstwa tego życia, nie pozwalając im stępić wrodzone­go ostrego języka. A chociaż pokusy cielesne zdradziły go, wygnały z tej miejskiej cieplarni, postanowił:

              Nie będę czołgać się na kolanach przed jakimś prze­
klętym protestanckim dziedzicem albo intendentem, szlachci­
cem czy pastorem, choćbym musiał i najskromniej jadać!

Wyjął spod sutanny duży srebrny zegarek.

              Czas iść. O godzinie trzeciej, mówił zakrystian,
O'Donovan z mojej parafii, który odmówił zapłacenia
dziesięciny... No, niech mnie moi wierni obejrzą... Gniew ich
tam z pewnością sprowadzi...

Było to w pełni tak zwanej Irlandzkiej Wojny o Dziesięci­ny, rok 1833. Skargi do angielskich sędziów w Irlandii prze­ciw obliczaniu dziesięcin albo nakazom eksmisji były tak

8


regularnie i pogardliwie odrzucane, że mawiano, iż „lepiej iść po prawo do samego diabła, który odprawia swe sądy w pie­kle". Więc wieśniacy stosowali bardziej bezpośrednią metodę i po prostu odmawiali płacenia, co się niejednokrotnie koń­czyło eksmisją i zamieszkami.

Ojciec O’Leary z gołą głową, świecąc tonsurą wśród kę­dzierzawych brunatnych włosów, wyszedł na ulicę. Wieprzki chrząkały i węszyły w rowach. Kundle poszukiwały pcheł, drapały się i czochrały w ciepłym lipcowym słońcu. Tu i ówdzie kobieta w obszernej fałdzistej, połatanej spódnicy, wywieszając ubogą bieliznę na sznurach nad krzewami, od­wracała się, by wrzaskliwym głosem skarcić dziecko doku­czające kotnej kozie albo żeby zatknąwszy jedną dziurkę od nosa, wysmarkać się energicznie przez drugą.

Młoda kobieta, postawiwszy na ziemi dwa kubły z wodą, odpoczywała chwilę. Schludnie odziana, chociaż w grubym samodziale, o rudych włosach i ciemnych oczach, aż lśniła świeżą czystością, kontrastującą ze znużoną szarzyzną kobiet.

Potrzeba by jej pożywnego jadła, by się trochę wypełniła

              ocenił ojciec O’Leary — ale...
Uśmiechnął się do niej.

              Za ciężkie te wiadra. Daleko masz do domu? Pomogę
ci...

Dygnęła nisko.

         Ojciec bardzo uprzejmy. Ale duchowny...

         Jest mężczyzną — przerwał jej stanowczo, a zerknię­cie na jej bujne piersi potwierdziło prawdę jego słów. — 1 nie może spokojnie patrzeć, jak kobieta, zwłaszcza taka ładna, dźwiga ciężary!

Zarumieniła się, a ksiądz podniósł wiadra.

         Nasz dawniejszy proboszcz... to był wuj mego męża... „Ach, więc jest mężatką..." — pomyślał ojciec O’Leary.

         ...jego to by się nigdy nie zobaczyło z wiadrem w ręku

              mówiła młoda kobieta.

              Był już starszym człowiekiem— zauważył taktownie
ojciec O'Leary. Ale jego rozmówczyni nie dbała o takt.

9


         Mało kto płakał, gdy umarł — rzekła bez ogródek.

         W takim razie muszę popróbować odmiennych sposo­bów zachęcania parafian do służby Bożej. Może...

Ojciec O’Leary, wprawdzie zbyt tęgi, mógł się jeszcze wydawać urodziwym mężczyzną. Wysoki, o gęstych brwiach, stanowczej wydatnej szczęce, prostym nosie, czerwonych zmysłowych wargach. A spojrzenie jego orzechowych oczu, gdy rozmawiał z ponętną kobietą, słało wezwania, które wy­rażone słowami, źle by pasowały do sutanny.

         A co do ciebie, moje dziecko — ciągnął ksiądz. — Moja gospodyni jest już stara i nie nadaje się do... — króciu-sienka przerwa, zaledwie schwytanie oddechu — niektórych wysiłków. Czy twój mąż pozwoliłby ci od czasu do czasu...? Wyglądasz na silną, a może parę szylingów...?

         Zapytam go, ojcze. Mój mąż nie jest młody. Tutaj mężczyźni nie mają na to, by się młodo żenić. — Jej oczy również mówiły wiele. — Teraz już sobie poradzę. To mój dom. Dziękuję ojcu. — Znowu dygnęła.

Idąc dalej wiejską ulicą ojciec O'Leary pogwizdywał we­sołą melodyjkę, próbując dopasować do niej słowa:

„Bywało gorzej! Nigdy więcej dziewcząt!"

Z przeciwnej strony nadjeżdżała podskakując na wybo­jach dwukołówka: specyficzny irlandzki ekwipaż, którym pa­sażerowie jadą siedząc plecami do siebie na szerokiej desce między dwoma kołami. Na jednym z tych siedzeń, samotnie, cokolwiek nadwyrężając chwiejną równowagę dwukółki, jechał mężczyzna o arystokratycznym obliczu: pod szerokim płaskim kapeluszem siwiejące włosy — Jakieś czterdzieści pięć latek mniej więcej!" — pod długim szarym płaszczem biała koloratka zdradzająca duchownego. Ojciec O'Leary wyprostował swoją okazałą postać.

„Mój konkurent. Trzeba z nim od początku tak zacząć, jak zamierzam postępować dalej."

Woźnica zgarbił się nad lejcami i zapatrzył daleko za dachy domów.

„Pewno jeden z moich parafian, który się wstydzi swego zajęcia" — pomyślał ksiądz. „Biedaczysko! Wcale go nie

10


winię. Nie można wymagać zbyt ścisłej lojalności od głod­nych ludzi."

              Dzień dobry! — zabrzmiał tubalny bas, jak z ambony.
— Mój nowy kolega w przeciwieństwach losu, jak sądzę.
Pozwoli pan, że się przedstawię: jestem wielebny Horacy
Ffolliott, wikary z Kilegad, kanonik katedry w Trim, irlandz­
kiego kościoła państwowego. Hej, ty zakuty łbie, stań!

Ojciec O’Leary spostrzegł, że stopy pastora ledwie sięgają podłogi dwukółki.

Protestant i papista uścisnęli sobie ręce, mierząc się wzro­kiem. Jeden myślał:

„Czy będzie mi bardzo przeszkadzał?"

A drugi:

„Najgłupszego w rodzinie przeznaczają na pastora!"

Ale głośno mówili:

         Moim obowiązkiem, przyjemnym obowiązkiem, bę­dzie służyć informacjami o położeniu...

         Moim czy pańskim?

         Takie samo jest dla nas obydwóch.

         Niezupełnie. Chociaż obaj bez wątpienia będziemy pil­nowali przestrzegania religijnych obowiązków: wy, Anglicy, uczt, a my, Irlandczycy, postów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin