WEB Griffin - Korpus 01 - Semper Fi!.rtf

(989 KB) Pobierz
W

W.E.B. Griffin

Semper Fi!

 

Od Wydawcy

 

Oddajemy dziś w Państwa ręce pierwszy tom cyklu powieściowego KORPUS W.E.B. Griffina. Autor prowadzi w nim swoich czytelników na pola walki i za kulisy zmagań Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych z Japończykami w czasie II wojny światowej.

Griffin, sam weteran walk Korpusu w Korei, opisuje na kartach tych książek nie tylko bohaterskie czyny i historyczne zdarzenia wplecione w koleje losów swych bohaterów, ale także życie codzienne żołnierzy i cywilów wielu narodowości, z różnych warstw społecznych, oddane z wielką troską o bardzo nawet drobne szczegóły.


 

Przedmowa

 

 

W 1900 roku, za przyzwoleniem Cesarzowej Wdowy, chińskie stowarzyszenie I Ho Chuan (co oznacza po mandaryńsku Pięść Sprawiedliwej Harmonii, stąd nazwa Bokserzy) rozpoczęło rozruchy pod hasłem: „Bronić kraju, wypędzić cudzoziemców”. Zaczęto zabijać zarówno obcokrajowców, jak i chińskich chrześcijan. Zamordowano między innymi niemieckiego ambasadora w Pekinie i tysiące chińskich chrześcijan na terenie całych Chin. Bokserzy obiegli też dzielnicę ambasad. Przerażeni obcokrajowcy schronili się w budynku angielskiego poselstwa i przygotowali do obrony.

Wielkie mocarstwa wysłały do Pekinu ekspedycję ratunkową. Trwające 90 dni oblężenie Pekinu zakończyło się 14 sierpnia 1900 roku. W jego przerwaniu brały udział oddziały rosyjskie, francuskie, japońskie, włoskie, austro–węgierskie, niemieckie, angielskie i amerykańskie.

Dwór cesarski uciekł z Pekinu i schronił się w Sian. Co prawda nie wypowiedziano Chinom wojny, jednak wielkie mocarstwa rozpoczęły okupację kraju. Protokół z 1901 roku przewidywał, poza ukaraniem przywódców powstania Bokserów, fortyfikację dzielnicy ambasad w Pekinie, która miała być obsadzona oddziałami wojskowymi mocarstw, a także utrzymywanie eksterytorialnych szlaków komunikacyjnych pomiędzy Pekinem, a wybrzeżem morskim.

Amerykanie rozlokowali oddziały armii i piechoty morskiej w Szanghaju, Pekinie i w kilku innych miejscach, poza tym zorganizowali służbę patrolową na rzece Jangcy. Marynarka uzbroiła kilka niewielkich płaskodennych parowców i rozpoczęła stałe rejsy po rzece.

Rosja po druzgocącej klęsce w wojnie japońsko - rosyjskiej w 1905 roku utraciła na rzecz Japonii praktycznie wszystkie swoje interesy w Chinach. Po zakończeniu i wojny światowej w następstwie Traktatu Wersalskiego, który określał zasady współistnienia między Mocarstwami Centralnymi a aliantami, Japonia otrzymała prawo do chińskiej prowincji Szantung.

Tak więc w roku 1941 karty II wojny światowej były już dawno rozdane. Nie pozostawało dla nikogo sekretem, że głównym celem polityki japońskiej będzie zagarnięcie możliwie największego obszaru Chin i utworzenie na tym terytorium „Wielkiej Japońskiej Strefy Dobrobytu”. Było też jasne, że Japończycy będą starali się przy najbliższej okazji wyrzucić z Chin Brytyjczyków, Francuzów i Amerykanów; Włosi utrzymywali z Japończykami o wiele lepsze stosunki.

Hipokryzja oficjalnej polityki mocarstw polegała na tym, że w dalszym ciągu wszystkie wojska okupacyjne na terenie Chin w teorii pozostawały sojusznikami, tak jak było to w momencie stłumienia powstania Bokserów.

W dalszym ciągu także utrzymywano, że wojska, które zdobyły Pekin, nie znajdują się w Chinach jako okupanci i nie występują zbrojnie przeciwko Cesarstwu Chińskiemu, lecz bronią interesów swoich obywateli, którzy w bestialski sposób zostali zaatakowani przez Chińczyków.

Oficjalna polityka japońska traktowała obecność swoich wojsk w Chinach 1941 roku jako kontynuację działań, które w 1900 roku podjęła interweniująca koalicja wielkich mocarstw. Japończycy byli więc w Chinach oficjalnie tylko po to, aby chronić obywateli wielkich mocarstw i ich interesy przed chińskim barbarzyństwem, i oczekiwali od Francuzów, Włochów i Amerykanów, że uznają ich status sprzymierzeńców.

Tak więc z oficjalnego punktu widzenia ani Amerykanie, ani inne państwa nie miały podstaw do protestowania przeciwko coraz większej liczbie czołgów i dział japońskich w Chinach, ponieważ trafiały one tam dla ich „ochrony”.

Japończycy bardzo wystrzegali się jakichkolwiek zbrojnych incydentów między swoimi wojskami a oddziałami wielkich mocarstw. Ciągle też powoływali się na międzynarodowe konwencje i układy. Bo przecież to na ich podstawie uznano prawo Japonii do zajęcia prowincji Szantung. W razie gdyby wiadomość o jakichś incydentach zbrojnych pojawiła się na forum Ligi Narodów, japońska Armia Cesarska nie mogła być w te incydenty zamieszana, a tym bardziej być stroną prowokującą.

Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę, że Japończycy wolą na razie nie mówić Lidze Narodów, żeby poszła do diabła, chociaż mają na to wielką ochotę i zapewne w przyszłości to zrobią. Jak długo jednak nikt ich do tego nie zmusi, będą starali się zachować pozory.

W styczniu 1941 roku siły zbrojne Stanów Zjednoczonych w Chinach składały się ze Służby Patrolowej Jangcy, jednostki miniaturowych okrętów podwodnych, 4. pułku piechoty morskiej (stacjonujących w Szanghaju), oraz z oddziałów piechoty morskiej w Pekinie.


I

1
Kompania D, 4. pułk piechoty morskiej,
Szanghaj, Chiny
2 stycznia 1941 roku

Starszy szeregowy Kenneth J. McCoy z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych stał bez ruchu, wpatrując się z uwagą w szafkę stojącą u wezgłowia jego łóżka; pozostawał w tej pozycji od dłuższego czasu. Nie dlatego, że przedmiot, w który się wpatrywał, miał jakieś specjalne znaczenie. Po prostu musiał podjąć decyzję. McCoy miał dwadzieścia jeden lat, mierzył 179 centymetrów i ważył nieco ponad 70 kilogramów. Był dobrze zbudowany, chociaż raczej żylasty niż muskularny. Rysy miał regularne, włosy jasnokasztanowe krótko przystrzyżone, a karnację jasną. Miał piwne, błyszczące oczy i gdy zamyślał się głęboko, tak jak w tej chwili, unosił w górę jedną brew, a wargi wykrzywiał w półuśmiechu, zupełnie jakby problem, który zaprzątał jego umysł, zarazem wywoływał rozbawienie Kiedyś, dawno temu, był ministrantem w kościele pod wezwaniem św. Róży z Limy w Norristown w Pensylwanii. Może i teraz dałoby się odnaleźć w jego ascetycznej powierzchowności czy starannie obciętych włosach jakieś ślady uduchowienia, jednak pod tą zewnętrzną powłoką kryło się jego rogate drugie ja, które czyniło go skłonnym do działań i czynów całkowicie nieprzewidywalnych, i z reguły gwałtownych.

Był dzień po Nowym Roku i McCoy otrzymał przepustkę. Poza tym dwa dni temu dostał żołd i w tej chwili w jego kieszeni znajdował się starannie odliczony „fundusz hazardowy”. Wszystko więc wskazywało na to, że pójdzie spróbować szczęścia przy stoliku. To było oczywiste. Jedynym zagadnieniem, które w tym momencie zaprzątało jego umysł było to, czy powinien wychodzić z koszar bez broni czy też uzbrojony, a jeśli - to w jaki rodzaj broni.

Przyczyną tego rodzaju rozważań było zdarzenie, które miało miejsce w Wigilię. Polem przewidywanej przez wielu bitwy stała się sala taneczna „Little Club”, gdzie doszło do bójki pomiędzy żołnierzami piechoty morskiej USA i członkami włoskich oddziałów desantowych wysłanych do Szanghaju przez króla Wiktora Emmanuela jako część Międzynarodowych Sił Zbrojnych. Oczywiście miało to miejsce nie po raz pierwszy, ale tym razem święta wojna między Amerykanami i Włochami przybrała bardzo dramatyczny obrót.

McCoy dowiedział się, że w wyniku zajścia aż osiemnastu Włochów straciło życie, a ośmiu żołnierzy piechoty morskiej wylądowało w szpitalu, z tego dwóch w stanie krytycznym.

Mówiło się - i McCoy wierzył tym pogłoskom - że grupy Włochów krążą po mieście i szukają żołnierzy piechoty morskiej w celu wyrównania rachunków. Oficerowie także w to nie wątpili i dlatego zezwolono żołnierzom na zabranie ze sobą na przepustki pasów z ładownicami (przy których noszono opatrunek osobisty) i bagnetów. Bagnet noszono w solidnej metalowej pochwie, a używany w tej formie stawał się bardzo poręczną pałką. Bagnet wyjęty z pochwy stawał się, wedle zgodnych opinii fachowców, doskonałą bronią do walki wręcz. Ale w pochwie, czy bez - bagnet nie mógł równać się z karabinem choćby i nie załadowanym.

McCoy nie był w Boże Narodzenie w „Little Club”, głównie dlatego, że przyjął od żołnierzy, którzy chcieli w tym dniu świętować (to znaczy upić się), trzy dolary w zamian za zastępstwo na służbie. Stawka, jaką zaproponował początkowo McCoy, wynosiła piątkę, ale po targach w końcu ustąpił. Nawet gdyby nie doszło do tej transakcji, McCoy nie miał zamiaru świętować Bożego Narodzenia w „Little Club”. Wiedział z doświadczenia, że było to cholernie smutne miejsce i zawsze przypłacał depresją to, że się tam upił. Zwykle też kończyło się to bójką pomiędzy jego kolegami a Włochami lub szkockimi góralami. Albo też - dla odmiany - między żołnierzami piechoty morskiej a francuską Legią Cudzoziemską.

Uważał, że udział w rozróbie tego typu nie jest dobrą rozrywką.

Granatową bluzę McCoya na lewym rękawie zdobiły dwie nowe złociste naszywki. Pojedynczy szewron oznaczał starszego szeregowego, ukośny złoty pasek wskazywał na ukończenie czteroletniego okresu służby w piechocie morskiej. Właśnie niedawno zaciągnął się na drugą turę, dzięki czemu otrzymał ten awans. Posiadanie tego stopnia dawało także możność przystąpienia do egzaminu na stopień kaprala.

Z góry też było wiadomo, że kiedy stanie przed komisją egzaminacyjną, uzyska doskonałe wyniki i dużą liczbę punktów. Będą chcieli dać mu ten stopień choćby ze względu na to, że wyniki jego testów reprezentowały wyższy poziom, niż wyniki pozostałych kandydatów.

Dadzą mu go, ponieważ egzamin ustny w przeważającej części dotyczy tego, co nazwane jest „inżynierią wojskową”, a co w istocie jest matematyką. McCoy miał smykałkę do matematyki i był pewien, że nie będzie takiego pytania, na które nie odpowie.

Wiedział również, że kiedy kolegium promocyjne zasiada do sporządzania listy kandydatów na kaprali w koszarach piechoty morskiej w Waszyngtonie, zwraca szczególną uwagę na punkt, który nazywa się „kwalifikacje dodatkowe”.

Podczas uważnej lektury regulaminu awansów odkrył, że punkt ten kryje o wiele więcej, niż można było na pierwszy rzut oka zakładać. Nie chodziło tam tylko o osiągnięcia typu Ekspert*[1] w kategorii pistoletu wzór 1911, czy karabinu Springfield.

Można było zdobyć punkty i to całkiem sporo za umiejętność pisania na maszynie z szybkością sześćdziesiąt słów na minutę lub powyżej. Jego wynik zbliżał się do siedemdziesięciu pięciu słów. McCoy nie wspomniał o tej umiejętności przy drugim zaciągu. Nie po to szedł do piechoty morskiej, żeby pracować w kancelarii.

Jego podstawowy atut stanowiła jednak „znajomość języków obcych”. Właśnie to zapewni mu awans, zanim jakikolwiek inny starszy szeregowy z 4. pułku piechoty morskiej zdąży pomyśleć o naszywkach kaprala. Jego matka była Francuzką i jeszcze jako dziecko nauczył się od niej tego języka. Potem w parafialnej szkole pod wezwaniem św. Róży z Limy uczył się łaciny, zgodnie z wymogami szkoły, a także włoskiego, z wyboru, gdyż nie stanowiło to dla niego zbyt dużej trudności.

Kiedy znalazł się w Szanghaju, nie był wcale zdziwiony, że może rozmawiać po francusku z legionistami. Zdziwił go jednak fakt, że potrafi czytać włoskie dokumenty i gazety, a włoscy żołnierze rozumieją, co do nich mówi.

Podobnie jak większość innych żołnierzy piechoty morskiej, McCoy wkrótce po przybyciu do Szanghaju wynajął małe mieszkanie w mieście, które kosztowało go połowę miesięcznego żołdu, ale była w nim także chińska dziewczyna, żeby sypiać z nim w nocy, zajmować się praniem, kuchnią i innymi sprawami. Mai Sing umiała czytać i pisać, co nie było bynajmniej powszechne wśród chińskich dziewcząt.

Dzięki temu McCoy zaczął mówić po chińsku. W końcu jednak uznał, że nie zamierza mieć w domu ani żony, ani żadnej innej kobiety, i odesłał Mai Sing z dwustoma dolarami w kieszeni do zakazanej dziury, skąd przyjechała, aby tam kupiła sobie odpowiedniego męża. Ale zanim się to stało, Mai nauczyła go nie tylko mówić szanghajską wersją dialektu kantońskiego, ale także czytać i pisać całkiem sporą liczbę ideogramów. Poznał także podstawy japońskiego.

Kiedy więc stanął do obowiązkowego egzaminu państwowego z języka angielskiego, który przeprowadzano w miejscowym konsulacie, zdał nie tylko ten egzamin, ale przy okazji otrzymał notę „biegły w mowie i piśmie” z francuskiego, „poprawna znajomość” z włoskiego, a z kantońskiego notę „75/55”, co znaczyło, że potrafił przeczytać 75% ideogramów z tekstu, i że udało mu się napisać poprawnie ponad połowę z zadanych.

Urzędnika konsulatu do tego stopnia zaskoczyła jego znajomość chińskiego, że zaczął poważną rozmowę z McCoyem, namawiając go, żeby przeniósł się do plutonu ochrony konsulatu. Obiecywał, że załatwi mu natychmiastowe przeniesienie, a poza tym, jak znajdzie się już w służbie wartowniczej, wcale nie będzie musiał stać na warcie, bo konsulat pilnie potrzebował urzędników mówiących i piszących po chińsku.

Ale McCoy odrzucił i tę propozycję - nie po to wstępował do Korpusu, żeby zostać skrybą.

Lista awansów miała być ogłoszona lada dzień. McCoy był pewien, że jego nazwisko znajdzie się bardzo blisko jej początku i postanowił nie dopuścić do niczego, co mogłoby pozbawić go awansu. A czymś takim była na pewno rozróba z Włochami.

Zdecydowanie nie do przyjęcia byłoby zabranie ze sobą pasa z ładownicami i bagnetu. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, tam gdzie szedł, w takim rynsztunku wyszedłby na kretyna. Po drugie - jeśli miałby na sobie pas i bagnet, to każda napotkana grupa Włochów wiedziałaby od razu, że szuka zwady.

Po dojrzałym namyśle McCoy sięgnął pod stos uprasowanych koszul mundurowych i z samego dna szafki wydobył Małego Fairbarna. Kupił go od pewnego Anglika z policji miejskiej, z którym grywał w pokera. Wyłożył za niego sto juanów, gotówką na stół.

Bruce Fairbarn, oficer policji miejskiej w Szanghaju wynalazł naprawdę przerażający nóż. Był to właściwie rodzaj sztyletu. Próbował sprzedać go każdemu. Dotarł nawet do generała Smedleya Butlera, który dowodził siłami Korpusu w Chinach i zrobił mu prawdziwy pokaz promocyjny. Butler podobno chciał zakupić większą partię tego towaru, ale dowództwo piechoty morskiej odmówiło funduszy na ten cel.

Nóż McCoya nie był tak długi, można go było spokojnie przy - pasać w pochwie do przedramienia i wtedy rękojeść sięgała nadgarstka, a całość doskonale kryła się w rękawie.

McCoy zdjął bluzę, przypasał Małego Fairbarna do lewego przedramienia i ponownie się ubrał. Potem przejrzał się w dużym lustrze, wiszącym na drzwiach, otworzył drzwi i wyszedł.

Ich kwatery - bardzo wygodne - stanowiły kwartał jednopiętrowych domów, które zostały zakupione przez 4. pułk, gdy w 1927 roku znalazł się ponownie w Chinach. Wokół całej dzielnicy wybudowano betonowy mur. Obecnie na jego szczycie rozwinięte były zwoje kolczastego drutu. Przy bramie znajdował się obłożony workami z piaskiem, dwuosobowy posterunek warty. Kiedy McCoy wychodził, jeden z wartowników, starszy szeregowy, ostrzegł go, że Wopsy - jak nazywano włoskich desantowców - zaatakowali kilku żołnierzy piechoty morskiej i dwóch z nich wylądowało w szpitalu. Dodał, że gdyby był na miejscu McCoya, nie ruszałby się poza koszary bez pasa i bagnetu.

- Nie zbliżę się nawet do „Little Club” - odpowiedział McCoy. I dorzucił: - Nie szukam zaczepki.

Szybszy z dwóch rikszarzy, którzy mieli postój przy bramie koszar, podbiegł i opuścił dyszle.

- Zawieź mnie do hotelu „Cathay” - powiedział do niego po chińsku McCoy i rozparł się na siedzeniu.

Wartownik zrozumiał, że chodzi o „Cathay Mansions Hotel”, krzyknął więc:

- McCoy, co będziesz robić w takim szykownym miejscu?

- Mają tam bardzo miłe podwieczorki taneczne - odpowiedział McCoy. Riksiarz ruszył truchtem ulicą Ferry Road w kierunku Strandu. Kiedy podjechali pod hotel, McCoy polecił mu, żeby jechał dalej i skręcił za najbliższy róg. Tam kazał stanąć, zapłacił i ruszył pod markizą hotelowej kawiarni do wąskiej uliczki wychodzącej na tyły budynku. Zbiegł w dół po kilku schodkach i, stanąwszy przed stalowymi drzwiami do suteren, zapukał.

Mały wizjer w drzwiach otworzył się natychmiast i ukazały się w nim skośne oczy. McCoy został dokładnie obejrzany, następnie drzwi stanęły otworem. Szedł długim korytarzem, schylając głowę pod rurami kanalizacyjnymi i wodociągowymi, zawieszonymi pod sufitem. Wreszcie doszedł do drugich metalowych drzwi z napisem MAGAZYN B–6. Zapukał ponownie i drzwi się otworzyły.

Żołnierze piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych Ameryki nie byli wpuszczani do pomieszczeń recepcyjnych „Cathay Mansions Hotel” na parterze, wyłożonych puszystymi, wspaniałymi dywanami i wytworną boazerią. Widocznie często głoszona wdzięczność zamieszkałych w Enklawie Międzynarodowej Europejczyków wobec amerykańskiej piechoty morskiej, która chroniła Szanghaj przed Japończykami i przed siłami Kuomintangu Czang Kai–szeka, nie wystarczała do tego, aby żołnierzy amerykańskich uznać za równych sobie.

Niemniej tu, w suterenie, starszy szeregowy McCoy został powitany przychylnie. Magazynem B–6 władał pewien bardzo postawny Biały Rosjanin, który był głównym portierem hotelu. Odbywało się to za milczącą zgodą sir Viktora Sassoona, właściciela „Cathay”. W magazynie stał wielki ośmioboczny stół pokryty zielonym suknem, wokół którego ustawiono krzesła. Pomieszczenie było mroczne. Zawieszona nisko duża lampa oświetlała jedynie stół i ręce rozdającego karty, światło nie sięgało jednak oczu graczy.

McCoy był mile widzianym gościem, ponieważ zawsze gdy zasiadał do gry, kładł na stół pięćdziesiąt amerykańskich dolarów, a czasem nieco więcej. I był gotów je przegrać bez żadnych scen, a nawet z pewnym wdziękiem.

W ciągu tych prawie czterech lat, gdy stacjonował w Chinach, McCoy stworzył system gry w pokera, którego owocem było prawie dwa tysiące dolarów zdeponowanych na koncie Barclays Bank. Traktował je jako swój fundusz emerytalny.

Każdego miesiąca rozpoczynał grę z pięćdziesięcioma dolarami, z czego dwadzieścia pięć pochodziło z żołdu (z którego po odjęciu tej sumy zostawało prawie 50 dolarów) do czego dorzucał dwadzieścia pięć dolarów podejmowanych z funduszu emerytalnego. Zawsze kończył grę, gdy przewidziany fundusz został przegrany. Natomiast gdy wygrywał, nigdy nie przekraczał sumy podstawowej plus połowa wygranej. W Barclays deponował zawsze podstawowe pięćdziesiąt oraz połowę wygranej, druga połowa wchodziła jako podwyższenie sumy wyjściowej w następnej grze. Bywały miesiące, kiedy spłukiwał się do czysta. Ale nigdy nie siadał do gry wcześniej, niż po następnej wypłacie żołdu. Były jednak takie miesiące, gdy mógł odprowadzić na konto o wiele więcej niż 25 dolarów wyjętych z konta na grę. A zdarzało się - niezbyt często - że depozyt bankowy zwiększał się po rozgrywce o 60, 70 dolarów. Jego absolutnym rekordem było 140 dolarów 90 centów złożonych do banku jako połowa wygranej.

McCoy podszedł do ludzi, którzy siedzieli już przy stole. Lampa oświetlała tylko stół, karty i ręce graczy; twarze niknęły w mroku. Jednak z wolna jego oczy zaczęły rozróżniać ich rysy.

Przy stole siedział Biały Rosjanin, który przedstawiał się jako pułkownik 7. Piotrogrodzkiego Gwardyjskiego Pułku Kawalerii Jego Cesarskiej Mości Imperatora Rosji. Nazywał się Piotr Piotrowicz Muller (powiedział kiedyś McCoyowi, że jego niemieckie nazwisko pochodzi od przodka, wiedeńczyka, który pracował przy rozbudowie pałacu kremlowskiego).

Na widok wchodzącego McCoya skinął z namaszczeniem głową, wskazując wytwornym gestem puste krzesło przy stole.

Był tam także drugi Rosjanin, którego porewolucyjne koleje losu rzuciły w szeregi Legii Cudzoziemskiej, a także Sikh w mundurze sierżanta policji miejskiej. Obok siedział drugi policjant, sierżant–detektyw Lester Chatworth, również z policji miejskiej. Podniósł twarz znad kart i powiedział do McCoya: - Myślałem, że latasz po ulicach, polując na Włochów. - Ten gość podobał się McCoyowi. Miał sumiaste wąsy i nosową wymowę z Liverpoolu.

- Myślałem o tym, ale doszedłem do wniosku, że przydadzą mi się twoje pieniądze.

- Czemu nie? Wszyscy mają szansę - odpowiedział sierżant–detektyw Chatworth, uśmiechając się pod wąsem.

Mężczyzn siedzących przy tym stole nie łączyło nic poza jednym: wszyscy przyjęli i zaakceptowali sztywne zasady gry w uczciwego pokera. Każdy grał więc przeciw każdemu i każdy w swoim czasie zostawił na stole niezłą sumę pieniędzy - bez pretensji do nikogo. Starszy szeregowy McCoy był najmłodszy przy stole. Od innych dzielił go dystans co najmniej dziesięciu lat. A w przypadku Mullera było to ćwierć wieku. Poza grą McCoy nie spotykał żadnego z około czterdziestki rezydentów szanghajskich, których Muller zaakceptował jako członków swojego klubu w suterenie hotelu „Cathay”, i do żadnego z nich nie czuł też jakiejś specjalnej sympatii.

Dlatego nikt nie mrugnął, ani nie okazał zdziwienia, widząc Małego Fairbarna w pochwie zamocowanej na lewym przedramieniu McCoya, kiedy ten zdjął bluzę i powiesił ją na oparciu krzesła. Choć formalnie było to zakazane, każdy rozsądny człowiek zabierał ze sobą broń, kiedy wychodził nocą na ulice Szanghaju.

McCoy usiadł, odpasał pochwę od przedramienia i włożył nóż do kieszeni bluzy. Potem położył przed sobą na stole pieniądze przeznaczone do gry. Pięćdziesiąt dolarów amerykańskich, co po obecnym kursie dawało trochę więcej niż czterysta juanów. Leżały przed nim cztery banknoty po sto juanów każdy, drukowane w Anglii w kolorach białym i jasnozielonym o formacie kartki z zeszytu szkolnego, czyli takiego, jaki miały angielskie banknoty pięcio - funtowe. Poza tym trochę drobnych i kilka banknotów dolarowych. Rozsiadł się wygodnie i zaczął się przyglądać dobiegającej końca rozgrywce. Gdy było po wszystkim, Muller skinął w jego kierunku głową, a McCoy sięgnął po nową talię kart, rozdarł banderolę, rozłożył karty przed sobą, wyszukał i odłożył zbędne jokery. Następnie zebrał talię i przesunął po stole tak, żeby inni gracze ją sprawdzili. Zebrał talię, przełożył, i rozdał karty.

Trzy godziny później przed McCoyem leżało ponad dwadzieścia biało–lawendowych stujuanówek. Sikh i legionista spasowali już dość dawno temu i teraz gra toczyła się pomiędzy McCoyem, Piotrem Piotrowiczem Mullerem i sierżantem–detektywem Chathworthem. Pół godziny potem Muller spojrzał na dwie karty, które dobrał, potem rzucił karty na stół i odchylił się w tył na krześle.

W grze pozostali tylko McCoy oraz sierżant–detektyw. Nie grywam w pokera we dwóch - oświadczył McCoy.

- Ja też mam dość - powiedział Chatworth, zebrał dopiero co rozdaną talię i wrzucił ją do kosza na śmieci, gdzie leżało już dwanaście poprzednich.

McCoy wstał z krzesła i przeciągnął się, zdrętwiały od trzygodzinnego bezruchu. Przypasał Małego Fairbarna do przedramienia, założył bluzę i wraz z innymi wyszedł z sutereny.

Kiedy znalazł się znów na ulicy poczuł, że ma ochotę na kobietę. Ostatni raz był z dziewczyną tydzień temu, sprawa była więc nagląca. Mimo to jednak zdecydował, że tego nie zrobi. Z prostego powodu: miał przy sobie za dużo pieniędzy. Nie przeliczył wszystkiego do ostatniego juana, ale była tego kupa - licząc powiedzmy 12 dolarów za 100 juanów musiało być tego ponad 250 dolarów. Stanowczo za dużo pieniędzy, kiedy się idzie do burdelu. 1 to nawet wtedy, kiedy w pobliżu nie ma włoskiej piechoty morskiej.

Najlepszym rozwiązaniem był powrót na kwaterę. Podniósł rękę i przywołał rikszarza. Wsiadł i kazał się zawieźć na Feny Road.

Od ogrodzenia dzielnicy koszarowej dzieliło go jeszcze cztery przecznice, kiedy spostrzegł Włochów, którzy kryli się w ciemnej alejce. Było ich czterech. Ich mundury stanowiły mieszaninę ubiorów piechoty i marynarki. Spodnie piechoty i do tego bluzy marynarki.

To nie moja sprawa, pomyślał McCoy, nie mam bagnetu i nie byłem w „Little Club”. Przy odrobinie szczęścia pozwolą mi przejechać.

Kiedy riksza mijała alejkę i okazało się, że pasażerem jest żołnierz amerykańskiej piechoty morskiej, Włosi nie odezwali się słowem. Przez moment pomyślał, że mu się uda, że tamci czekają na żołnierzy szukających zwady.

I wtedy jeden z Włochów pchnął rikszę. McCoy wypadł i potoczył się po jezdni. Cały mundur miał ubłocony. Usiadł i zaczął rozglądać się wokół: nie miał szans na ucieczkę.

Może pogadam z nimi, powiem im prawdę: że nie byłem w „Little Club”, i że nie ja się z nimi biłem.

Zobaczył, że jeden z Włochów zbliża się do niego, wymachując łańcuchem rowerowym. McCoy poczuł, że się boi i że ma dziwny smak w ustach, jakby miał zwymiotować.

- Nie wiem kogo szukacie - powiedział po włosku. - Ale na pewno nie mnie.

Włoch odparł na to, że pies jebał wszystkich jankesów, w związku z czym zaraz mu urwie jaja.

McCoy przetoczył się po jezdni na bok. Łańcuch rowerowy z przeraźliwym świstem uderzył w asfalt, zahaczając po drodze o nogawkę spodni McCoya, zostawiając na niej ślad błota. McCoy zrobił jeszcze jeden obrót i wyciągnął równocześnie Małego Fairbarna z pochwy. Gdy zerwał się na nogi, miał nóż w ręce.

Włoch zaczął się zbliżać mówiąc, że siostra McCoya ciągnie druta Grekom i że on zaraz odbierze mu ten nóż, i wsadzi go mu w dupę.

McCoy wyczuł raczej, niż zobaczył dwóch innych Włochów, którzy zachodzili go z tyłu.

Zrozumiał, że kiedy złapią go od tyłu i unieruchomią, ten z łańcuchem go załatwi. Musiał za wszelką cenę pozbyć się sukinsyna z łańcuchem rowerowym.

Zamarkował atak nożem i Włoch odskoczył do tyłu.

Wykonał jeszcze jeden zwód, a potem zaatakował, dając susa do przodu i wydając najbardziej przerażający ryk, na jaki mógł się zdobyć. W tym momencie włoski żołnierz uchylał się właśnie przed poprzednim atakiem McCoya, odskakując dokładnie tam, gdzie czekał na niego sztych Małego Fairbarna. Nóż wszedł w ciało na granicy dolnego żebra. McCoy usłyszał chrobot stali o kość.

Zaraz jednak odskoczył i zasłonił się bokserską gardą, czekając na atak pozostałych. Nóż utkwił tak mocno, że gdy Włoch osuwał się, jego rękojeść wyślizgnęła się z dłoni McCoya.

Mężczyzna osunął się na ziemię, wydając z siebie dziki pomruk bólu i przerażenia. Obie dłonie zaciskał na rękojeści Fairbarna, starając się wyrwać nóż, tkwiący po jelec w brzuchu. Z wielkim wysiłkiem wyciągnął go, chwilę potem szeroki strumień krwi trysnął z jego wykrzywionych w grymasie ust. Włoch rozejrzał się wokół siebie ze zdziwioną miną, potem upadł, obrócił się na bok i znieruchomiał.

Jezu, zabiłem go!

Jeden z trzech żołnierzy włoskiej piechoty morskiej przeżegnał się i uciekł. Dwaj pozostali jednak zaczęli zbliżać się w kierunku McCoya. Jeden z nich wyszarpnął z kieszeni mały pistolet.

Nie można uciec przed pociskiem.

McCoy podniósł Małego Fairbarna z ziemi i ruszył w ich kierunku. Rzucił się na Włocha z pistoletem, próbując wyrwać mu broń lub przynajmniej wytrącić ją z ręki. Został jednak zaatakowany z boku. Ostrze noża przejechało po twarzy żołnierza, ale to go bynajmniej nie powstrzymało. Dopadł McCoya, objął go ramieniem i unieruchomił uzbrojoną rękę Amerykanina, potem zaczął zaciskać niedźwiedzi uścisk. Tymczasem człowiek z małym pistoletem szykował się do strzału.

McCoy przypomniał sobie, jak ktoś mu mówił, że pocisk 0,22 czy 0,25 cala zabija równie skutecznie jak pocisk z czterdziestkipiątki, tyle tylko, że trwa to o wiele dłużej, około tygodnia…

Z siłą, która go samego zaskoczyła, wyrwał prawe ramię z uścisku i zadał cios w tył. Poczuł, że nóż coś tnie i coś stawia mu opór, nie tak zdecydowany jak żebra, jednak opór. Uścisk nieco zelżał, ale McCoy w dalszym ciągu nie mógł się wyrwać, żeby uskoczyć z linii strzału. Nagle żołnierz za nim puścił go i padł na ziemię. Uwolniony McCoy, skoczył w kierunku żołnierza z pistoletem. Usłyszał suchy wystrzał i poczuł uderzenie w nogę, jakby go ktoś mocno kopnął w udo. Jednak nie zatrzymał się, dopadł tamtego i wytrącił mu broń z ręki.

Pistolet stuknął o bruk i McCoy zanurkował za nim. Podniósł i wycelował broń we włoskiego żołnierza.

Okazało się, że gdy na ślepo wbił nóż w usiłującego zatrzymać go człowieka, klinga ugodziła przeciwnika w podbrzusze. Teraz tamten stał i obiema rękami trzymał rękojeść noża sterczącego z rozporka. Jęczał, a po twarzy ciekły mu łzy.

Z głębi ulicy dobiegł go odgłos ręcznie napędzanej syreny w koszarach.

Szlag trafił mój awans, pomyślał. Cholerni Włosi.

2

Kapitan Edward J. Banning, z 4. pułku piechoty morskiej USA, był S–2, czyli pełnił funkcję oficera wywiadu pułku. Miał trzydzieści sześć lat, był szczupły, wysoki i zaczynał łysieć.

Służył w piechocie morskiej od czasu ukończenia Citadel, wyższej szkoły wojskowej w Południowej Karolinie. Przez trzy lata od ukończenia szkoły był podporucznikiem, następne pięć przesłużył w randze porucznika. Od czterech lat nosił srebrne podwójne belki, tzw. szyny, kapitana. Pułk miał czterech oficerów sztabowych. S–l (sprawy personalne) i S–4 (zaopatrzenie), byli oficerami w stopniu majora, S–3 (planowanie i wyszkolenie) - podpułkownika. Wynika z tego, że Banning był najniższy stopniem wśród oficerów sztabowych. Zwalniało go to jednak z większości obowiązków zwykłych oficerów. Oczywiście i na niego co jakiś czas przychodziła kolej pełnienia funkcji oficera dyżurnego. Oficjalnie był oficerem bez przydziału służbowego, oddelegowanym do intendentury w celu kontroli księgowości wszystkich klubów oficerów marynarki. W razie potrzeby, kiedy odkryte przez niego nadużycia kwalifikowały się do otwarcia przewodu przed sądem wojskowym, mógł pełnić funkcję oficera dochodzeniowego. Dowódca pułku uznał jednak, że przeciążanie go dodatkowymi zajęciami nie jest rzeczą rozsądną.

Dlatego też Banning był wyraźnie zaskoczony, kiedy tenże pułkownik wezwał go i polecił pełnić obowiązki obrońcy podczas rozprawy przed sądem wojennym w sprawie Stany Zjednoczone Ameryki kontra starszy szeregowy Kenneth J. McCoy, piechota morska. Banning był oficerem piechoty morskiej, a gdy oficer tej formacji dostaje rozkaz, odpowiada „tak jest, sir” i zaczyna wykonywać rozkaz.

- Tym razem nie będzie można tego zatuszować, Banning - powiedział pułkownik. - Sprawy zaszły za daleko. Istnieje zapis w księdze raportów i cała sprawa ma zostać wyjaśniona i załatwiona zgodnie ze wszystkimi wymogami prawa, w najdrobniejszych szczegółach.

- Rozumiem, panie pułkowniku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin