Raymond Khoury - Znak.doc

(2055 KB) Pobierz

Raymond Khoury

 

 

 

Znak

 

 

 

 

 

Tę książkę dedykuję Suellen

 

 

 

 

 

 

 

 

Ideę, by religia i polityka nie mieszały się ze sobą,

podsunął chrześcijanom Szatan, żeby nie zrujnowali własnego kraju.

Jerry Falwell

 

 

 

 

 

 

Królestwo moje nie jest z tego świata.

Jezus Chrystus (J, 18:36)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wybrzeże Szkieletowe, Namibia - dwa lata temu

 

Dno wąwozu nagle ruszyło pędem Danny'emu Sherwoodowi na spotkanie, a śmigający wokół niego wysuszony skalisty krajobraz w cudowny sposób jakby zatrzymał się i zaczął poruszać w zwolnionym tempie. Tego dodatkowego czasu Danny nie przywitał jednak z wdzięcznością. Dzięki niemu w jego poturbowanym umyśle mogła się tylko utrwalić świadomość tego, co miało za chwilę nastąpić. Przerażająca, dręcząca myśl, że bez cienia wątpliwości za kilka sekund będzie martwy. A przecież dzień zaczął się tak obiecująco.

Po prawie trzech latach on i reszta zespołu wreszcie zakończyli pracę nad projektem. Już wkrótce, myślał sobie, powstrzymując radosny uśmiech, będzie mógł cieszyć się jej owocami.

Miał za sobą ciężką harówkę. Projekt sam w sobie był dosyć nieciekawy, w każdym razie z naukowego punktu widzenia. Warunki pracy - krótki termin, rygorystyczne środki bezpieczeństwa, praktycznie całkowite odcięcie od rodziny i przyjaciół przez długie samotne miesiące - jeszcze gorsze. Tego dnia jednak, gdy spoglądał w idealnie błękitne niebo i wciągał w płuca suche, zapylone powietrze owego zapomnianego przez Boga zakątka planety, wydawało mu się, że warto było.

Nie planowano sprzedaży produktu na wolnym rynku, to było jasne od samego początku. Żaden Microsoft czy Google nie miał zapłacić fury dolców za tę technologię. Nad projektem, jak mu powiedziano, pracowali na potrzeby armii. Mimo to każdemu członkowi zespołu obiecano sowitą, uzależnioną od sukcesu premię. W jego wypadku powinna wystarczyć, by zabezpieczyć pod względem finansowym przyszłość jemu, jego rodzicom oraz potencjalnej przyszłej, niezbyt rozrzutnej, jak miał nadzieję, żonie, która będzie mogła kiedyś mieć tyle dzieci, ile tylko on sobie zamarzy - rzecz jasna pod warunkiem, że wreszcie się wokół tego zakręci. Co zresztą miał zamiar zrobić, oczywiście za kilka lat, kiedy już zdąży się wyszaleć i wykorzystać możliwości, jakie daje mu jego praca. W każdym razie w tym momencie nie uważał tego za palącą sprawę. W końcu miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat.

Tak, cicha i spokojna przyszłość, jaka go czekała, była czymś krańcowo odmiennym od surowych dni dzieciństwa, które spędził w Worcesterze w stanie Massachusetts. Gdy tak szedł przez spieczoną pustynną ziemię, zbliżając się do namiotu kierownika projektu i mijając inny, służący za mesę, oraz lądowisko, na którym właśnie załadowywano czekający na ich odjazd helikopter, myślał o swojej karierze - od pracy w laboratorium po uczestnictwo w różnego rodzaju testach w warunkach bojowych, czego kulminacją był ten właśnie projekt, prowadzony na tym zapomnianym pustkowiu.

Danny żałował, że nie mógł się podzielić wrażeniami z pracy z kimkolwiek niebiorącym udziału w przedsięwzięciu. Przede wszystkim chciałby o nim porozmawiać z rodzicami. Wyobrażał sobie, jak byliby zdumieni, dumni. Ich syn spełnił nadzieje, jakie w nim pokładali, wysokie oczekiwania, które zostały mu narzucone od dnia - no cóż - narodzin.

Jego myśli powędrowały do starszego brata, Matta. Ten to dopiero by się podniecił. Prawdopodobnie próbowałby przekonać Danny'ego, by sfinansował któryś z jego podejrzanych, idiotycznych, balansujących na granicy prawa pomysłów, ale w sumie co tam - pieniędzy by wystarczyło. Jeszcze przed kilkoma zarozumiałymi dupkami z branży z rozkoszą pochełpiłby się tym wszystkim, gdyby tylko miał taką możliwość. Zdawał sobie jednak sprawę, że rozmowy z kimkolwiek spoza zespołu są surowo - surowo - zabronione. To również zostało jasno wyłuszczone już na samym początku. Projekt był tajny. Stawką było narodowe bezpieczeństwo. Padło nawet słowo: zdrada. Trzymał zatem buzię na kłódkę, co zresztą nie wymagało od niego specjalnego wysiłku. Zdążył się przyzwyczaić. W jego wysoce konkurencyjnej branży konspiracja była chlebem powszednim. Gra często toczyła się o setki milionów dolarów. A wybór między ośmiocyfrową sumą na koncie bankowym a obskurną celą w więzieniu federalnym o zaostrzonym rygorze był dosyć oczywisty.

Miał już zapukać do drzwi namiotu - dużego, półsztywnego i klimatyzowanego, wyposażonego w solidne drzwi i szklane okna - gdy nagle coś kazało mu cofnąć dłoń. Podniesione głosy. Nie tyle podniesione, co gniewne. Właściwie wściekłe.

Podszedł bliżej.

- Powinieneś był mi powiedzieć! To mój projekt, do jasnej cholery! - zawołał męski głos. - Powinieneś był mi powiedzieć na samym początku!

Danny znał go doskonale: należał do Dominica Reece'a, jego mentora i szefa naukowego projektu, jego PI, principal investigator. Reece, profesor inżynierii i nauk informatycznych w Massachusetts Institute of Technology, w oczach Danny'ego był niemal świętym. To on był wykładowcą na jego kilku pierwszych kursach i to on śledził jego postępy jako doktoranta, a potem, wiele miesięcy temu, zaprosił do zespołu pracującego nad aktualnym projektem. Była to ogromna szansa - oraz wyróżnienie - i Danny nie mógł jej stracić. I chociaż zdawał sobie sprawę, że profesor ma w zwyczaju wyrażać opinie w sposób znacznie bardziej zaciekły i hałaśliwy niż większość znanych mu osób, w głosie naukowca wyczuł coś nowego. Poczucie krzywdy, oburzenie, jakiego Danny jeszcze nigdy u niego nie słyszał.

- Jak byś wtedy zareagował?

Drugi głos, którego Danny nie rozpoznawał, był równie wzburzony.

- Tak samo - odparł dobitnie Reece.

- Daj spokój i zastanów się nad tym przez sekundę. Pomyśl, czego możemy razem dokonać. Co możemy osiągnąć.

Profesor ciągle był wściekły.

- Nie mogę ci na to pozwolić. Nie mogę brać w tym udziału.

- Dom, proszę...

- Nie.

- Pomyśl, czego możemy...

- Nie - przerwał mu Reece. - Zapomnij o tym. Nie ma mowy.

W jego słowach można było wyczuć jednoznaczną stanowczość. Za drzwiami na kilka sekund zaległa grobowa cisza, a potem Danny usłyszał głos drugiego mężczyzny:

- Miałem nadzieję, że zareagujesz inaczej.

- Co to, do diabła, miało znaczyć? - odparował Reece.

Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Po chwili zabrzmiał znowu głos profesora, nagle zaprawiony niepokojem.

- A co z pozostałymi? Nie powiedziałeś im jeszcze?

Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

- Nie.

- A kiedy miałeś zamiar zapoznać ich z poprawioną wersją swojej misji korporacyjnej?

- Nie byłem pewien. Najpierw musiałem poznać twoją odpowiedź. Miałem nadzieję, że pomożesz mi ich przekonać. Przekonać do uczestnictwa w tym.

- Cóż, moja odpowiedź brzmi: nie! - warknął wściekle Reece. - Właściwie to powinienem ich wszystkich jak najszybciej stąd zabrać.

- Nie mogę ci na to pozwolić, Dom.

Wydawało się, że profesor, słysząc te słowa, zamarł.

- Co masz na myśli? Jak to, nie możesz? - rzucił wyzywającym tonem.

Odpowiedziała mu wymowna cisza. Danny niemal widział, jak Reece powoli zdaje sobie sprawę, co to oznacza.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie masz zamiaru... - Profesor zamilkł na chwilę, a kiedy znowu się odezwał, w jego głosie zabrzmiała nagle panika wywołana świadomością tego, z czego właśnie zdał sobie sprawę. - O Jezu. Czyś ty zupełnie postradał rozum?

Oburzenie, jakim emanowały słowa naukowca, sprawiło, że Danny poczuł na plecach ciarki. Usłyszał głos Reece'a: Ty sukinsynu!, zbliżający się w jego kierunku, w stronę drzwi, a potem dudniące odgłosy kroków, głos drugiego mężczyzny wołającego do Reece'a: Dom, nie!, oraz jeszcze jednego, ostrzegający: Nie rób tego, Reece!.

Danny znał ten głos; był to szorstki głos człowieka, który przerażał młodego naukowca od chwili, gdy go usłyszał po raz pierwszy. Należał do Maddoxa, ogolonego na zero szefa ochrony projektu, mężczyzny o kamiennej twarzy i bez jednego ucha, po którym została mu tylko blizna oparzeniowa w kształcie gwiazdy, nazywanego przez jego równie odrażających kamratów ksywką: Pocisk.

Danny usłyszał, jak Reece ciska: Idź do diabła!, a potem otworzyły się drzwi i profesor stanął w nich, ze zdumieniem wpatrując się w swego protegowanego. Danny'ego dobiegło charakterystyczne metaliczne podwójne kliknięcie, dźwięk, który słyszał na niezliczonych filmach, ale nigdy w prawdziwym życiu - przerażająco znajomy odgłos przeładowywanej broni. I wtedy drugi mężczyzna, ten, który przez cały czas kłócił się z Reece'em i którego Danny nagle rozpoznał, odwrócił się do Pociska i krzyknął: Nie!, a dokładnie w tej samej chwili za plecami profesora rozbrzmiało najpierw jedno stłumione piskliwe kaszlnięcie, a potem drugie, i naukowiec rzucił się do przodu z twarzą wykrzywioną bólem. Ugięły się pod nim nogi i padł prosto w ramiona Danny'ego.

Ten zachwiał się. Wszystko działo się tak szybko, że poczuł się zupełnie obezwładniony. Spróbował osłabić upadek Reece'a, nie pozwolić, by wylądował na ziemi, podtrzymać go, ale nagle poczuł na dłoniach coś ciepłego i lepkiego - gęsty ciemny płyn wytryskujący z ciała naukowca, przesiąkający jemu samemu przez ubranie i osiadający na rękach.

Nie mógł utrzymać biedaka. Reece upadł ciężko na ziemię, odsłaniając wnętrze namiotu, w którym stał przerażony i zszokowany drugi mężczyzna, tuż obok Pociska trzymającego w ręku pistolet. Lufa broni była wycelowana prosto w Danny'ego. Naukowiec dał nura w bok, unikając kul, które świsnęły w powietrzu dokładnie w miejscu, gdzie chwilę wcześniej stał, po czym puścił się biegiem przed siebie ile sił w nogach, oddalając się od namiotu i leżącego na ziemi profesora.

Dopiero po kilku metrach odważył się spojrzeć przez ramię i zobaczył Maddoxa wyskakującego z namiotu z nadajnikiem radiowym w jednej dłoni i pistoletem w drugiej. Pocisk wbił w naukowca przypominający laser wzrok i rzucił się za nim biegiem. Danny poczuł, że serce podchodzi mu do gardła; ruszył pędem przez prowizoryczny obóz, na który składało się kilka mniejszych namiotów przeznaczonych dla pozostałych badaczy, podobnie jak on zwerbowanych do uczestnictwa w projekcie. Niemalże staranował dwóch z nich - najświetniejsze umysły najlepszych uniwersytetów w kraju - którzy wyłonili się z jednego z namiotów, gdy przebiegał obok.

- Zabili Reece'a! - krzyknął, zatrzymując się na chwilę i rozpaczliwie machając w stronę głównego namiotu. - Zabili go!

Spojrzał za siebie i stwierdziwszy, że Maddox nieubłaganie się zbliża, pędząc tak, jakby u stóp wyrosły mu skrzydła, ruszył znowu przed siebie, rzucając jedynie okiem na kolegów, którzy z zaskoczonymi minami odwracali się do biegnącego mężczyzny. Nagle z ich piersi wytrysnęły szkarłatne wstęgi - to Maddox, nawet nie zwolniwszy, oddał w ich kierunku kilka strzałów z pistoletu.

Danny rzucił się w bok, chowając za namiotem mesy; dyszał ciężko, bolały go mięśnie nóg i rozpaczliwie analizował w myślach różne możliwości ucieczki, gdy nagle zauważał za swoimi plecami dwa stare dżipy, będące na wyposażeniu obozu, zaparkowane pod prowizoryczną szopą. Błyskawicznie otworzył drzwi pierwszego z nich, przekręcił kluczyk, wrzucił bieg i wcisnął gaz do dechy. Wystrzelił w chmurze piachu i kurzu spod namiotu dok...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin