Prus Bolesław - KONKURS ŻNIWIAREK.pdf

(70 KB) Pobierz
KONKURS ŻNIWIAREK
KONKURS ŻNIWIAREK
Już bardzo żółty i we cztery bardzo wysokie konie zaprzężony omnibus wyminął
Kopernika, już zatłuszczony furman po raz trzeci usiłował wystrzelić z bardzo
długiego bata, kiedy nagle brzęknął dzwonek, stuknęły głowy pasażerów i
uciekające ku Zygmuntowi kamienice Krakowskiego Przedmieścia zatrzymały się.
— Stój! stój!...— wołano z ulicy. — A czy to do Rakowca?...
— Do Rakowca, panie! niech pan siada — odpowiedział przylepiony do tyłu
powozu konduktor.
Jednocześnie otworzyły się drzwiczki i ukazał się w nich spotniały, zadyszany,
przynajmniej dziesięciopudowy wańtuch z ludzką powierzchownością, z nosem
przypominającym tegoroczną drożyznę buraków i z dwoma fularami w rękach.
Pod jego kolosalną nogą zgrzytnął stopień i wygięły się resory powozu.
— A pfu!... otom się zmachał... Panowie do Rakowca?... i ja też do Rakowca, na
konkurs... z moim parobkiem. Czterdzieści mil drogi jak orzech zgryzł, dwa dni i
trzy noce bez snu i dobrego jadła, a wszystko, ażeby stanąć na czas... Józiek,
bałwanie!... siadaj mi tu zaraz, bo ci kości na nic pogruchoczę...
Na to uprzejme wezwanie, jakby z pod ziemi zjawił się opalony wiejski młodzian,
w dość starannie połatanej sukmance i dość obficie dziegciem wysmarowanych
butach. Ledwie jednak oparł rękę na antabie wehikułu, z zamiarem wejścia do
środka, kiedy popędliwy pan jego huknął znowu:
— To tu twoje miejsce, kanaljo? a na kozioł nie łaska. Ja ci!...
Skonfundowany młodzieniec zniknął, omnibus za chwilę ruszył, a otyły przybysz
ciągnął dalej znacznie już spokojniejszym głosem:
— Jestem Walenty... obywatel ziemski i umyślnie o czterdzieści mil przyjechałem
na konkurs z moim parobkiem, ażeby przyjąć udział w ceremonji, obchodzącej
rolnictwo krajowe... Dwa dni i trzy noce nie spałem i jestem jak zbity... To też
pozwolicie, panowie... że się chwilkę zdrzem...
Nim dokończył, już żółty fular z lewej ręki leżał na ławce, ponsowy fular z prawej
na podłodze, słomiany kapelusz na nosie, a krótko ostrzyżona i krzaczastemi
wąsami ozdobiona głowa miłośnika krajowego rolnictwa z gorączkowym
pośpiechem zaczęła wybijać takty na ścianach omnibusu. Teraz dopiero reszta
podróżnych przekonała się, że nowy członekamator konkursu dźwiga na sobie
płócienną otwartą marynarkę, płócienną otwartą kamizelkę i parę innych również
płóciennych i otwartych szczegółów, i że wielka ilość spowijających go tkanin
nasuwa pytanie: czy właściciel ich przyjechał tylko oglądać żniwiarki, czy też
zareklamować fabrykę płótna, z której jego garnitur pochodził?
— Już śpi... co za szczęśliwe usposobienie! — westchnął jakiś warszawiak, którego
najwydatniejsze przymioty osobiste koncentrowały się w jedwabnym cylindrze i
śnieżnej białości muszkieterach.
— A hem!... a hum!... — odkaszlnęli w odpowiedzi dwaj siedzący naprzeciw siebie
obywatele ziemscy, jeden w wypłowiałej czapce i przenicowanym surducie, drugi
zaś w wypłowiałym surducie, a przenicowanej czapce.
— Jakież urodzaje?... — ciągnął wykwintny mieszczuch.
— Nędzne wogóle — odparł jeden.
— W ogólności niezłe — odpowiedział drugi.
— Panowie zapewne nie z jednych stron?... — spytał jedwabny cylinder.
— Ja jestem z Lubelskiego — mruknęła czapka przenicowana.
— A ja jestem... z Lubelskiego — objaśniła czapka wypłowiała.
Starannie ubrany warszawiak, przypuszczając, że dwaj jego czuwający towarzysze
muszą się z sobą procesować, umilkł i zatonął w głębokich i powikłanych
kombinacjach intelektualnych. Z łatwością, cechującą wszystkie umysły bystre,
zauważył on, że baszta straży ogniowej na Nowym Świecie jest wyższą zbliska niż
zdaleka, że aleja Jerozolimska jest dłuższą niż się wydaje z pod werendy
Semadeniego, i że po jednej stronie przebywanej drogi jest bardzo wiele wagonów
niewiadomo z jakiej racji pomalowanych na ciemno-czerwony kolor. Wyjechawszy
za rogatki miasta z szybkością dziesięciu kłapnięć zębami na jedną sekundę, bez
trudu odgadł, że szosa jest haniebna, że długi szereg drewnianych i obrzydliwych
budynków stanowi przedmieście Warszawy, i że istnieje pewien związek między
szczególnym zapachem tutejszych pól, a gęsto napotykanemi po drodze aparatami
Bergera.
Wyznać jednak należy, że ta nużąca praca umysłowa, podsycana upałem,
zaprawiona kurzem, milczeniem towarzyszów czuwających, chrapaniem śpiącego i
turkotem omnibusu, — wyczerpała jego siły duchowe. Nie dziw zatem, że
olśniewającej białości muszkietery poczęły przybierać kolor jasno-szary, szary,
ciemno-szary i już przechodziły w czarny, gdy nagłe zatrzymanie powozu
rozbudziło strudzoną, choć warszawską świadomość, która w jednej chwili
dostrzegła jedwabny cylinder pod nogami płóciennego garnituru i kilka
urzędowych fizjognomij w otwartem oknie omnibusu.
— Co to jest?... Józiek, barania głowo!... — wrzeszczał wańtuch.
Silna woń smarowidła zdradziła obecność wiernego sługi przy drzwiczkach.
— Co to znaczy?... czego oni stanęli?... — pytał zaniepokojony właściciel ładnej
tuszy i opalonego Józka.
— Bilety!... bilety!... — objaśniał konduktor. — Niech pan kupi bilety dla siebie i
dla służącego.
— Aha!... Cóż się należy?...
— Czterdzieści kopiejek — po dwadzieścia kopiejek od sztuki...
— Co?... co?... — huknął z gniewem płócienny garnitur. — Za mój bilet tyle, co i
za jego?... To nie może być!... za niego nie dam więcej jak dziesięć kopiejek!...
— To też — uspakajał konduktor — niech pan za dwa bilety da czterdzieści
kopiejek, a w tem będzie trzydzieści za pana i dziesięć za niego...
— No, tak to rozumiem!... Masz tu...
— A teraz, niech pan zapłaci pół rubla za jazdę, to w tem będzie czterdzieści
kopiejek od pana, a dziesięć od parobka...
— Bardzo dobrze, mój człowieku!... Masz twoje pół rubla i na piwo...
Omnibus ruszył.
— A może to już po konkursie?... — znowu zaczął rozbudzony tłuścioch.
— Gdzież tam! — uspokoił go warszawiak — dopiero jutro się skończy.
— Bardzo słusznie! bo i po jakiego djabła tłukłbym się czterdzieści mil drogi, nie
śpiąc i nie jedząc przez dwa dni i trzy noce zrzędu?...
Wehikuł stanął znowu, tym razem już u celu.
— Słuchaj-no, kochanku — spytał gruby pan Walenty konduktora, wskazując na
gromadę ludzi i powozów — a co to za zbiegowisko?...
— To, proszę łaski pana, patrzą, jak się kosi żniwiarkami...
— Baranie głowy! a wszakże to już i mój Józek zna takie rzeczy... Przecież
widziałeś, gapiu, jak tnie żniwiarka?
— Juści ze widziałem u pono Hamajdowico — potwierdził Józek.
— Znaczy, że jeszcze za wcześnie — mruknął pan Walenty. — Nim zaczną
konkurs, rozejrzę się tymczasem po polu. Chodź tu, ośla głowo!
Po półgodzinnem pracowitem przebieraniu nogami pan Walenty, w towarzystwie
nieodstępnego Józka i jego wonnych butów, znalazł się na otwartem polu, zdala od
ludzi i powozów, i mógł już przystąpić do swoich ciekawych obserwacyj.
Zwróciwszy oczy w stronę północno-wschodnią, pan Walenty dostrzegł zdaleka
kilka budynków z wysokiemi kominami, lecz zato w stronie północno-zachodniej
parę budynków z wysokiemi i kilka z niskiemi kominami. W stronie południowo-
zachodniej zauważył wiatrak, kilka budynków z niskiemi kominami, kilka drzew,
płócienny namiot formy przewróconego nabok koryta i sznur ludzi,
przypatrujących się robocie żniwiarek. W tej samej pozycji miał on po prawej ręce
ciągnącą się od północy ku południowi drogę, którą przyjechał, a pod nogami
ciągnącą się od zachodu ku wschodowi drogę, na której stał obecnie i skąd widział
przed sobą ogromny łan żółtej pszenicy. Prócz tego z niemałem ukontentowaniem
poznał, że otaczające go pole ma formę olbrzymiego koła, które ze wszech stron
zamykają drzewa, i którego matematyczny środek zajmuje on, pan Walenty,
obywatel ziemski, miłujący rolnictwo krajowe, przykryty z wierzchu niezmiernem
sklepieniem niebieskiem, przez które dobrze urodzeni mieszkańcy innych planet
będą mogli bezpłatnie podziwiać jego udział w konkursie, jego płócienny garnitur i
fularowe chustki.
— Hola, gapiu! — przerwał milczenie pan Walenty — a jakie tam żniwiarki?
— Cerwone!... rychtyg jak u pono Hamajdowico — odparł Józek.
— Widzisz, że szczekasz, bo są i niebieskie...
— Juści, ze prowdo!... ale ony tak machają, jak i te cerwone, a chłop tyz pogienia z
boku...
— Aha!... Ależ, gamoniu jakiś, wszakże tam są i żółte?!
— Woceiście, ze som, ale tyz takie jak wiotrok...
— Nic osobliwego!... — mruknął do siebie pan Walenty — trzeba czekać na
konkurs. A ty, gapiu — dodał głośno — ruszaj po gałąź na muchy i przyjdź do
mnie, bo się zdrzemnę trochę w pszenicy. Machaj!...
Józek machnął, a oglądając się, zauważył, że pan jego kołysze się ku środkowi
łanu, później staje, skraca swoją postać o trzecią część... o połowę, a wreszcie...
zupełnie niknie między falami gęstej pszenicy.
Mimo to, konkurs, na wyniki którego obie półkule oczekiwały z biciem serca, był
już w pełnym rozwoju.
Nad polem, ozdobionem tablicami z „upraszaniem o nieprzekraczanie granic",
znęcało się sześć żniwiarek, każda w asekuracji trzech biegłych, dwóch koni,
jednego furmana i jednego dozorcy. Szerzące dzieło zniszczenia machiny
zachowywały się jak wietrzne młyny, których skrzydła przy każdym obrocie
doświadczają gwałtownych kurczów; huśtający się na żelaznych koziołkach
woźnice gorliwie pracowali batami, ich dozorcy darli się jak opętani, podczas gdy
biegli na piersiach i kapeluszach piastowali różowe i białe kokardy, z powagą ludzi,
czuwających w obliczu Europy nad długim łańcuchem interesów, których
pierwszem ogniwem jest obywatel ziemski, a ostatniem piekarz.
Tymczasem szanowna publiczność, która z wysokości zabudowań folwarcznych
bardzo podobną musiała być do szarańczy, publiczność, złożona z dam i
mężczyzn, patrzyła, podziwiała, paliła papierosy i właziła w szkodę, wypowiadając
przytem mnóstwo uwag, mających bliższy lub dalszy związek z rolnictwem wogóle
i konkursem w szczególności.
Grupa I. — Dużo cię też kosztuje ten parasol?
— Sześć rubli — ale ma podszewkę!
— A prawda! No, i rączka jest doić gustowna.
Grupa II. — Spóźniasz się pan!...
— Co pan chcesz?... jemu dali najlepsze konie i furmana, któryby mógł w cyrku
pokazywać, a mnie chabety... Niesprawiedliwość i koniec!...
Grupa III. — Więc żeni się z tą zezowatą?
— Cóż ma robić?... Stary nie daje ani gronia, a tu posucha, drogi robotnik,
zaległości...
Grupa IV. — Jakże Warszawianka?
— Wierutne paskudztwo, blaga...
— O mój panie!... przepraszam, że się wtrącę, ale trzeba być kpem, żeby tak mówić
o wyrobach krajowych...
— Ja... ja... nic!... Ja tylko słyszałem, że się strasznie rozgrzewa przy robocie...
— I panbyś się rozgrzał, gdybyś robił!
— Właśnie... właśnie!... Ja to samo mówiłem, ale... No, zawsze Warszawianka ma
przyszłość przed sobą.
Poza ruchomym szeregiem publiki umieścił się jakiś zakład dobroczynny, darmo
częstujący głodnych i spragnionych przekąskami i piwem.
Ten ciemno-bursztynowy napój dziwnie rozjaśnił umysły dwu dorożkarzy, którzy
po pierwszym kuflu jednomyślnie zaopinjowali, że żniwiarka Wooda zupełnie nie
męczy koni, a po drugim gotowi już byli przysiąc, że nietylko ich nie męczy, ale
nawet popycha naprzód.
Grupa V. — Więc nie pijesz?... Pamiętaj jednak, że tu przedewszystkiem są dobre
chęci.
— Przyznaję to, choć z drugiej strony chęci te miałyby nierównie większą
doniosłość, gdyby pobierano opłatę naprzykład na pogorzelców.
Grupa VI. — Niech mi kto będzie łaskaw wytłomaczyć, na czem u licha polegają
te stopnie, dawane przez sędziów żniwiarkom?
— Na wewnętrznem przeświadczeniu sędziów...
— No dobrze, ale skąd oni naprzykład wiedzą, komu dać sześć, a komu osiem?...
— O skąd! Naturalnie, że z wewnętrznego przeświadczenia.
Grupa VII. — Jaki massif chłop ten Anglik! Wiesz, że gdyby tak usiadł na
koziołku, toby chyba żniwiarkę i konie do góry nogami przewrócił.
— A jak pije!... Na jedynastym zakręcie wysuszył butelkę wiśniaku.
— To tak z gorąca!...
Chór. — Warszawianka klapła!...
— Coś się zepsuło!...
— Coś jej pękło!...
Na to hasło trzydziestu sześciu znawców, miłośników rolnictwa i protektorów
rzeczy krajowych podskoczyło do machiny przyszłości, trzydzieści sześć par rąk i
prawie tyleż oczów poczęło śledzić najskrytsze jej tajniki, i trzydzieści sześć więcej i
mniej głośnych inteligencyj poczęło rozmyślać nad przyczyną wypadku, nad
trudnością żniwa mechanicznego, nad sposobami poprawienia żniwiarek, nad
sposobami usunięcia pauperyzmu, nad wpływem księcia kanclerza niemieckiego na
tegoroczną suszę i nad mnóstwem innych rzeczy. Ale choć języki trzydziestu
sześciu miłośników rolnictwa obracały się szybciej niż skrzydła pięciu pozostałych
żniwiarek, niż ogony dwunastu koni, niż baty sześciu furmanów, choć z trzydziestu
sześciu głów wysypało się więcej prawd naukowych, niż otrąb z trzydziestu sześciu
pytlów, — mimo to Warszawianka stała,. Warszawianka nie żęła, Warszawianka
musiała odejść na stronę. Talerz jej pękł i koniec! Odlew był kiepski i basta!
Grupa VIII. — A co? czy nie mówiłem, że to blaga? czy nie mówiłem, że to
wyzyskiwanie?
— Ja to samo! Ta żniwiarka jest zbudowana wbrew zasadom mechaniki...
— Naturalnie!... Wężownica w bębnie jest zanadto spiczasta...
— Słowem: nic z niej nie będzie!...
— Panowie, pozwólcie... panowie!... Po co się tu rzucać, poco besztać?
Wszakżeście ją sami najgłośniej reklamowali, a dziś najgłośniej potępiacie! Że
wykonanie jest złe, że może za wcześnie podjęli się obstalunków, na to zgoda; ależ
nie zapominajcie, że poza obstalunkiem i wykonaniem jest jeszcze pomysł dobry.
Dajcież mu się czas rozwinąć...
— No, co tam!... Najważniejsza rzecz w obecnej chwili jest ta, że nas proszą na
śniadanie. Ruszajmy więc!
Po konkursie żniwiarek, nastąpił konkurs biegłych, w którym przy trzech stołach
sędziowie, wystawcy, a nawet Bogu ducha winni amatorowie, z niesłychaną
szybkością, prostotą i dokładnością zdobywali po dziesięć punktów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin