Prus Bolesław - Wieża paryska.pdf

(63 KB) Pobierz
Bolesław Prus
Bolesław Prus
Wieża paryska *
Wiadomo, że w roku 1889 ma odbyć się wystawa
powszechna w Paryżu. Celem zaś zwabienia największej
ilości widzów, których już przestały zaciekawiać zwykłe
wystawy, Francuzi wymyślili szczególnego rodzaju przynętę,
mianowicie wieżę - aż na 300 metrów wysoką.
Wieża będzie zbudowana ze sztab żelaznych w taki mniej
więcej sposób, jak kratowe mosty na Wiśle. Będzie też
najwyższym budynkiem, jaki kiedykolwiek dźwignęła ludzka
ręka. Cud świata - olbrzymie piramidy egipskie wyglądać
mają obok niej jak stado cieląt obok słonia.
Dosyć powiedzieć, że gdyby owa wieża, po wybudowaniu
jej w Paryżu, przewróciła się w Warszawie, zajęłaby prawie
całą długość Saskiego placu od ulicy Wierzbowej do
Królewskiej, a może i dalej.
Dbała o zadowolenie czytelników redakcja uprosiła swego
naczelnego korespondenta w Paryżu, ażeby nadesłał bliższe
szczegóły dotyczące 300-metrowej wieży. Wieży jeszcze nie
ma, nawet fundamentów pod nią nie wykopano i w ogóle na
pewno nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie na świecie.
Niemniej jednak nasz naczelny korespondent rozesłał swoich
oficjalistów po całym Paryżu, z surowym rozkazem, ażeby
300-metrową wieżę koniecznie znaleźli, a przynajmniej
ażeby dokładnie opisali wszystko, co z niej widać.
No, i wieża znalazła się; jeden z naszych reporterów był
na niej i oto co zobaczył:
Jest nas trzech na szczycie: ja, naczelny architekt i
wartownik uzbrojony w potężną lunetę, przez którą widać nie
tylko cały glob ziemski, ale jeszcze wszystko to, co się na
nim działo i dziać może.
Zaiste, obszerny widnokrąg do obserwacji. Na zachód
pienią się z głuchym szumem fale Atlantyku, na południe
błyszczy spokojnie zwierciadło Morza Śródziemnego, a za
nim czernieją wybrzeża Afryki, wreszcie od północy i
wschodu rozciąga się europejski półwysep, przyrośnięty do
Azji jak olbrzymia huba do dębu.
Wicher dmie wściekły i w różne strony chwieje
wierzchołkiem 300-metrowej wieży. To przypomina mi owe
szczęśliwe lata, kiedy w parku łazienkowskim wdrapywałem
się na szczyty drzew wybierać młode wrony. Ponieważ było
bardzo zimno, skosztowaliśmy więc (z naczelnym
architektem) po kropelce koniaku.
- Co pan tu robisz? - zapytałem patrzącego w lunetę
wartownika.
- Śledzę, czy Niemcy nie przekraczają francuskiej granicy
- odparł wartownik.
Prosiłem go, ażeby mi pozwolił popatrzeć w czarodziejską
lunetę. Wartownik obrzucił mnie groźnym spojrzeniem i
odpowiedział, że - jako czuwający nad bezpieczeństwem
kraju, jako pojmujący swe obowiązki żołnierz i obywatel,
wreszcie jako człowiek honorowy, za żadne skarby świata
uczynić tego nie może. Musieliśmy aż dwa razy przepić do
niego koniakiem i jeszcze ofiarować mu nie zaczętą butelkę,
zanim o tyle się udobruchał, że stłumiwszy donośny głos
obowiązku, pozwolił mi używać lunety w sposób, jaki mi się
podoba, byłem jej tylko nie połknął.
Wicher jeszcze mocniej zakołysał szczytem wieży, a nam
zrobiło się zimno. Skosztowaliśmy więc po odrobinie
koniaku: ja, architekt i wartownik. Architekt zamyślił się,
wartownik jednym okiem patrzył w niebo, drugim w Ocean
Atlantycki, a mnie - ogarnęła wielka rzewność.
- Pokażże mi pan moich ukochanych ziomków, kiedy już
mamy taką cudowną lunetę - rzekłem do architekta.
Nastawił szkła i skierował czarodziejskie narzędzie na plac
wystawowy.
Zobaczyłem tam trzy pracujące grupy ludzi: 100
Francuzów, 100 Niemców i 100 nadwiślańczyków. Każda z
tych grup miała wznieść osobny budynek z dużych brył
ciosowych, za których ustawienie płacono im franka od
sztuki.
Niemcy i Francuzi natychmiast wybrali sobie po pięciu
dyrektorów i wzięli się do roboty. Polacy z początku wszyscy
chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli.
Dopiero gdy im głód dokuczył, zeszli się znowu, i zapytawszy
o radę Francuzów, Niemców, przechodniów lub gapiów,
wybrali sobie dyrektorów ledwie wówczas, gdy pod
francuskim i niemieckim budynkiem już stały fundamenty.
Ułożono się też o system wynagrodzenia.
W grupie francuskiej i niemieckiej każde 100 franków
zarobionych dzielono w następny sposób:
Na utrzymanie dyrekcji szło 25 fr., na oszczędność 25 fr.,
a pozostałe 50 fr. dzielono między wszystkich - po 25
centymów na osobę.
W grupie polskiej również płacono po 25 cent. jednej
osobie. Ta jednak była oryginalność, że dyrektorowie brali 50
fr., a na oszczędność nie odkładano nic.
Pracowano też bardzo rozmaicie w tych grupach. Mocne i
flegmatyczne Niemcy przenosiły od razu po 12 kamieni,
robiąc na godzinę pięć obrotów. Drobni, ale ruchliwi Francuzi
dźwigali tylko po 6 kamieni, ale robili na godzinę po dziesięć
obrotów. Polacy zaś wygłodzeni przez poprzednią awanturę,
nosili tylko po 8 kamieni i robili po sześć obrotów na godzinę.
W końcu 10 godzin interes tak się przedstawiał:
Każdy Francuz i Niemiec zarobił po 3 franki; prócz tego
każdy dyrektor dostał 30 franków i na każdą grupę
przypadało po 150 fr. oszczędności. Polacy zaś zarobili na
osobę po 2 fr. 40 cent., a oszczędności nie mieli żadnych, ale
ich dyrektorzy otrzymali po 46 fr. na osobę.
W czasie wypoczynku Niemcy za oszczędzone pieniądze
kupili grochowych kiszek, beczkę piwa i nasycili się tak, że
każdemu z nich przybyło po pięć funtów wagi. Francuzi
wypili wina, zakąsili czekoladą i sprowadzili sobie teatr, który
mocno podtrzymywał wrodzoną żywość ich ducha. Polacy zaś
nie bardzo syci poszli spać, ale za to dyrektorowie ich
wyprawili sobie bal polski, który podziwiano w całym Paryżu.
Na drugi dzień jeden z dyrektorów francuskich, wracając z
maskarady, wpadł na myśl zbudowania maszyny, która
zastępowała pracę 100 ludzi. Współcześnie pięciu dyrektorów
niemieckich, przestudiowawszy Euklidesa i Archimedesa,
wysmażyli plan machiny, która zastępowała pracę 90 ludzi.
Ale dyrektorowie Polacy, zmęczeni tańcem, spali coś do
południa i dopiero ku wieczorowi jeden z nich wynalazł nową
figurę mazura, a drugi bardzo misterne łóżko składane, z
którego można było zrobić karabin i fortepian, bez możności
jednak grania na fortepianie, strzelania z karabinu i sypiania
na łóżku.
Toteż w ciągu następnych dni zarobki Francuzów podwoiły
się, Niemców prawie że się podwoiły, a Polaków zostały te
same. W miesiąc później gmach budowany przez Francuzów
jaśniał pięknością, Niemców imponował siłą i niezgrabnością,
a polski ledwie zaczęty począł się rozwalać. Pracujący
bowiem, straciwszy chęć do roboty, wymyślali dyrektorom, a
dyrektorzy, wiedząc, że na budownictwie już nic nie zyskają,
utworzyli balet i postanowili objeżdżać Europę...
Widok ten - pisze nasz paryski korespondent - napełnił
mnie wielkim żalem. Odepchnąłem precz lunetę; a że wicher
dął coraz mocniej, chwiejąc na wszystkie strony wieżą, i
mróz ściskał coraz dokuczliwszy, wypiliśmy więc po kropelce
koniaku: ja, naczelny architekt i wartownik.
Żal mój przemienił się teraz w gniew.
- Niech diabli porwą pańską lunetę - krzyknąłem do
wartownika. - Pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe!...
- Przecież nie ona temu winna. - odparł coraz
pochmurniejszy architekt.
Wartownik nie odpowiedział nic; zajęty był śpiewaniem
Marsylianki.
- Wiem - mówiłem do architekta - że moi rodacy,
osobliwie rzuceni na obczyznę, nie mogą dorównać ani wam,
ani Niemcom. Każdy z was nie byłby lepszy w podobnym
położeniu. Za to w domu, u siebie, robią co mogą i chyba nie
gorzej od was.
- Wątła to ludność - rzekł architekt - i powinna by dużo
pracować nad swoją higieną i dietetyką.
- Bądź pan o to spokojny - odparłem. - Mamy w
Warszawie tylu lekarzy, że już tworzy się u nas lekarski
proletariat, a młodzi medycy wyjeżdżają za guwernerów.
- Zobaczmy jednak, jaki ci ludzie mają wpływ na wasz
ogół - rzekł architekt i począł kierować lunetę ku Warszawie.
Ze smutkiem wyznać muszę, że towarzysz mój nie od
razu znalazł Warszawę. Szukał jej kolejno w Turcji,
Węgrzech i w Niemczech i dopiero przypomniawszy sobie ze
Strabona * czy innego starożytnego geografa, kierunek Wisły
- z wielką biedą trafił akurat za wolskie rogatki.
Spojrzałem w okular i - włosy stanęły mi na głowie.
Zobaczyłem bowiem nad zamarzniętą glinianką jakiegoś
człowieka, który wyrąbawszy lód unurzał kilka razy w
przerębli towarzyszącą mu kobietę... Blada twarz i mdłe
ruchy unurzonej nasunęły mi myśl, że musi to być osoba
chora.
- Wariat czy morderca?... - spytałem przerażony, tym
bardziej gdym spostrzegł, że wykąpana kobieta upadła na
ziemię, a z jej przymkniętych oczu i nagle zmienionych
rysów można było poznać, iż umarła.
Tajemnicę tej łaźni wyjaśnił mi w kilku dni wasz "Kurier".
Z rubryki policyjnych wypadków dowiedziałem się, że pewien
mąż, z porady znachorki, dla przywrócenia sił chorej żonie
wykąpał ją w gliniance...
Współczucie moje dla biednej kobiety było tak wielkie,
żem trząsł się z zimna. A ponieważ wicher coraz
gwałtowniejszy trząsł wieżą, wypiliśmy więc po odrobinie
koniaku: ja i architekt. Wartownikowi, który już gadał coś
przez sen, musieliśmy gwałtem otwierać usta i przez
zaciśnięte zęby wlewać płyn rozgrzewający.
- Jestem pewny, żeś pan w Warszawie nie zobaczył nic
pocieszającego - rzekł architekt.
- Diabła warta pańska luneta!... - mruknąłem.
- Ależ ona pokazuje tylko to, co jest...
Kroniki tygodniowe. "Kurier Warszawski", 28 lutego 1887r.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin