Mój - Gillian Middleton.rtf

(198 KB) Pobierz
Mój – część pierwsza

Mój – część pierwsza

Gillian Middleton


Link: http://www.fanfiction.net/s/1963825/1/
Ostrzeżenia: K (czyli wg fanfiction.net dozwolone od 5 lat), AU, severitius
tłumaczenie: eveandlisa
Długość: 2 części, razem 9 rozdziałów, są jeszcze 3 sequele (Snape’s Vocation, The Owl and the Puppydog, The Absence of Unhappy)

Prolog

- Ma twoje oczy, moja droga.

Lily uśmiechnęła się z dumą.
- Wiem. Ale całą resztę ma po Jamesie.

Albus Dumbledore spojrzał na nią miło.
- Tak by się mogło wydawać.

Lily mrugnęła. Czy ta niedbale rzucona uwaga miała jakieś ukryte znaczenie? Niezwykle trudno było odkryć, co się dzieje w umyśle starego, potężnego czarodzieja.
- Eee, James wkrótce wróci. Chciałby pan na niego zaczekać?

Dumbledore oderwał wzrok od twarzy ziewającego Harry’ego.
- Obawiam się, że nie ma czasu na czekanie – powiedział ze smutkiem. – Widzisz, istnieje pewna przepowiednia.

Lily poczuła jak krew krzepnie jej w żyłach i kurczowo zacisnęła palce na trzymanych w ręku malutkich skarpetkach, opadając na miękką, starą sofę.
- Przepowiednia – powtórzyła w odrętwieniu.

- Obawiam się, że tak – Dumbledore wyciągnął długi palec i uśmiechnął się, gdy Harry uchwycił go, machając piąstką i próbował włożyć go sobie do buzi. – I wiesz dobrze, że to nigdy nie wróży nic dobrego.

- Ona mówi o Harrym, tak?

Dumbledore ponownie uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Przytaknął.
- Z tego powodu znam prawdę o jego ojcu – kontynuował ze spokojem.- Widzisz, dwoje dzieci pasowało do przepowiedni. Dwoje nowonarodzonych. Ale gdy rzuciłem Zaklęcie Paternitus i okazało się, że ojcem Harry’ego jest…

- Po co w ogóle rzucał pan to zaklęcie? – wykrztusiła Lily bez tchu.

- Musisz mi zaufać, Lily – odparł łagodnie Albus. – Nie mogę wyjawić ci szczegółów przepowiedni.

Lily przytaknęła, desperacko pragnąc, żeby był przy niej James.
- Ale ktoś wie, tak?

Dumbledore ponownie potaknął, a oczy mu posmutniały. Harry zagruchał radośnie i oboje odwrócili się w jego stronę, patrząc na jego kochaną, drobną, różową twarzyczkę. Lily podeszła do niego i stary czarodziej delikatnie przekazał dziecko w ramiona matki.

- I jego pochodzenie ma z tym coś wspólnego? – Lily przytuliła swojego małego syna, przymykając oczy, gdy Dyrektor przytaknął jeszcze raz. – O, nie – powiedziała drżącym głosem. – Wtedy wszystko wydawało się takie proste, takie jasne. James nie mógł dać mi dziecka i wspomniałam o mugolskiej metodzie zapłodnienia, jaką stosuje się w takich okolicznościach. – Otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo do Dyrektora. – Wie pan, jaki on jest, gdy wpadnie na jakiś pomysł. Nie zaznał spokoju dopóki nie wymyślił nowego zaklęcia.
Nazwał je Zastępczością.

- I dlaczego właściwie to nowe zaklęcie zostało rzucone na Severusa?

Lily potrząsnęła głową.
- Nie, Profesorze – wyznała. – To Severus rzucił zaklęcie na Jamesa. W ten sposób przetransportował swoje żywe nasienie do ciała Jamesa. – Pocałowała z miłością głowę niczego nieświadomego Harry’ego. – Mój mąż dał mi Harry’ego. Z całą swoją miłością.

Dumbledore zwęził oczy, przyjmując do wiadomości informacje i przetwarzając je w swoim bystrym umyśle.
- Do tak potężnego zaklęcia mogło być potrzebne wsparcie pokrewieństwa krwi – cicho wysunął przypuszczenie. – A Severus i James to kuzyni, są spokrewnieni w podobny sposób jak wiele innych starych rodzin czystej krwi. – Przyglądał się obrazkowi jaki tworzyła Lily i drzemiące na jej ramieniu dziecko. – Teraz wiem czemu on wyglądem bardziej przypomina przybranego ojca niż tego prawdziwego.

Lily przekrzywiła głowę w zaciekawieniu. Sama bardzo często się nad tym zastanawiała.

Dumbledore pogładził się po długiej, białej brodzie, a oczy mu błyszczały.
- Miłość ma potężną moc, moja droga.

Rozdział pierwszy

Pięć lat później.

- Przepowiednia – powtórzył w odrętwieniu Severus Snape. – Więc dlatego, Czarny Pan ich poszukiwał.

- I dlatego tamtego dnia, po usłyszeniu twojego ostrzeżenia, które nadeszło w samą porę, udałem się do Lily i Jamesa. Aby szybko ich ukryć.

- I tak nie na wiele to się zdało – odpowiedział Severus, utrzymując suchy ton głosu. Stare rany już nie były w stanie zadać mu więcej bólu. Albo tylko mu się tak zdawało, do chwili gdy Dumbledore wypowiedział następne słowa.

- Wiem, że gdy powiedziałeś mi, iż Voldemort szuka Potterów twój syn był w niebezpieczeństwie.

Severus miał wrażenie, że serce mu stanęło.
- Co?

Dumbledore złączył palce i popatrzył na niego z miłym wyrazem twarzy.
- Nie mam do ciebie żadnych pretensji, Severusie. Miałem tylko nadzieję, że przyjdziesz do mnie wcześniej z tym problemem.

- Nie ma żadnego problemu – powiedział Snape, wstając ze zbyt miękkiego fotela. Ze ścian byli dyrektorzy i dyrektorki wpatrywali się w niego z ciekawością. Zawsze nienawidził gabinetu Dumbledore’a z powodu tych wszystkich ciekawskich oczu.

- Dałem ci pięć lat – kontynuował nieubłagalnie Dumbledore. – Pięć lat na zaleczenie ran i odbudowanie na nowo życia. Ale czas płynie, a ty stoisz w miejscu, wciąż nie masz swojego miejsca na ziemi, wciąż sam siebie skazujesz na wygnanie.

- Jak śmiesz – wydyszał Snape, okrywając się godnością niczym płaszczem. – Nasz niegdysiejszy związek pana i jego szpiega nie daje ci prawa do prawienia mi kazań na temat mojego życia!

- A moja rola opiekuna twojego syna?

- Nie nazywaj go moim synem! – Snape niemal wykrzyczał te słowa, ale powstrzymał się, przygryzając usta, aby zapobiec wydostaniu się reszty jadowitych uwag. – Nie nazywaj go moim synem – wyszeptał zachrypniętym głosem.

- Zaprzeczasz, że urodził się on z twojego nasienia?

Snape potrzasnął głową , ale nie z powodu słów, tylko wspomnień jakie one wywołały. Lily, z wielki oczami i wyciągniętą ręką. James, opalony i małomówny, opierający się o drzwi w ten swój niedbały sposób, z oczami zasnutymi cieniem. Ile musiało go kosztować takie błaganie o nasienie znienawidzonego kuzyna.

- Nie zaprzeczam, że wyświadczyłem im tę przysługę – Snape zdołał powiedzieć przez zaciśnięte zęby.

- Może któregoś dnia wyjawisz mi, dlaczego to zrobiłeś – odparł łagodnie Dumbledore. – Ale jak na razie muszę nazywać małego Harry’ego twoim synem, bo nim jest. Ty natomiast jesteś wszystkim, co mu pozostało.

- W takim razie nie ma nic – zabrzmiała nieugięta odpowiedź Snape’a. – Powiedziałem im to, co teraz mówię tobie. Nie chcę i nie potrzebuję żadnego dziecka. Moja rola zakończyła się w chwili wypowiedzenia zaklęcia. Jedyne, co mnie obchodziło, to żeby już nigdy w życiu nie widzieć na oczy żadnego z nich.

- Zrozumiałem, że nie przyszedłeś do mnie po śmierci Jamesa i Lily, aby nie narazić chłopca na niebezpieczeństwo. Ale teraz, gdy obaj znamy prawdę, możesz mnie zapytać. Możesz mnie zapytać o Harry’ego.

- Harry nic mnie nie obchodzi – odrzekł Snape, pozwalając, aby szczera prawda zmierzyła się ze złudzeniami starego czarodzieja. Odwrócił się na pięcie z zamiarem strząśnięcia ze stop kurzu tego starego, znienawidzonego przez niego zamku. Miał jedynie kilka dobrych wspomnień z tego miejsca.

- On mieszka z Mugolami – powiedział bez ogródek Dumbledore i Snape wbrew swojej woli zatrzymał się w pół kroku. – Widzisz, Lily miała siostrę, która poślubiła Mugola i wiedzie mugolskie życie.

- Mugole – powtórzył Snape, próbując to zaakceptować. Potem zmarszczył czoło i wzruszył ramionami z irytacją. – No i co z tego? – rzucił przez ramię. – To nie moja sprawa.

- Jeśli to nie twoja sprawa, to niby czyja? – spytał stojący tuz obok niego Dumbledore i Snape odwrócił się, trzymając rękę na swoim dziko walącym sercu. Zawsze nienawidził, gdy stary czarodziej tak robił.

- Nie muszę już dłużej słuchać twoich rozkazów – przypomniał mu Snape.

- Rozkazów? – zapytał stary czarodziej, wznosząc brwi w komicznym zdziwieniu. – Mój drogi, ależ oczywiście, że nie. Jakbym mógł ci rozkazywać! To bardziej prośba. Przysługa, jeśli wolisz.

- Przysługa? – powtórzył młodszy mężczyzna podejrzliwie.

- Bardzo niewielka – prędko podchwycił Dumbledore. – Maleńka. Właściwie mikroskopijna.

Snape parsknął niecierpliwie.
- Czy jestem ci winien jakąś przysługę?

- Zawsze wydawałeś mi się honorowym mężczyzną, Severusie. Na swój własny sposób – Dumbledore przeszedł na drugą stronę pokoju, wkładając rękę do kieszeni i wyjmując z niej jakiś smakołyk dla swojego absurdalnie kolorowego ptaka. – Jak uważasz?

Snape nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Na swoje nieszczęście zdawał sobie sprawę, że jest winny Dumbledore’owi wiele przysług. Nie potrzebował, żeby stary szaleniec mu o tym przypominał i to w dodatku tak dobitnie.

- Więc co to za przysługa? – w końcu zapytał z niechęcią.

- Chłopiec przebywa w bezpiecznym ukryciu, starożytna magia chroni go, jeśli nazywa domem miejsce, gdzie żyje krew jego matki. – Ostre spojrzenie zatrzymało Snape’a na miejscu. – Zdajesz sobie sprawę z potęgi tego typu krwi.

Mężczyzna krótko przytaknął, z nienawiścią stwierdzając, że czuje się jak nastolatek wezwany do tego dziwacznego gabinetu za jakiś głupi wybryk.

- Ja nie mam takiej ochrony i jestem nieustannie uważnie obserwowany. Ty z kolei możesz się swobodnie włóczyć i wybacz mi te słowa, ale nikogo nie obchodzi, gdzie się udajesz.

- Ciężko pracowałem na taki stan rzeczy – odgryzł się Snape, po czym przeklął się w duchu za połknięcie przynęty.

Dumbledore uśmiechał się przyjaźnie, prawdopodobnie rozradowany z powodu ponownego sprowokowania go do jakiejś reakcji. Naprawdę, pomyślał Snape, stary drań czasami zachowywał się jak typowy Ślizgon.

- Czy możesz przejść do rzeczy? – zapytał ostro.

- Otrzymuję niepokojące wieści od obserwujących go osób. Mugole traktują go coraz gorzej, w miarę jak robi się coraz starszy. Ostatni raport był tak poważny, że mnie zaniepokoił.

- Traktują? – powtórzył Snape, zaciekawiony wbrew sobie. – Zdawało mi się, ze powiedziałeś, że ta … rodzina go wychowuje.

- Miałem nadzieję, że on znajdzie tam rodzinę – odpowiedział ostrożnie Dumbledore, spuszczając wzrok. Snape zmarszczył brwi, to było bardziej niepokojące niż jakiekolwiek słowa. Co takiego zrobił ten stary dureń, że nawet nie patrzy mu teraz w oczy?

- Ale tak się nie stało?

Dumbledore westchnął i wzruszył ramionami, wpatrując się w swoje długie palce, głaszczące obity zieloną skórą blat biurka.
- Rozumiesz chyba, dlaczego chcę, żebyś tam poszedł, zobaczył tych ludzi, ten dom. Żebyś się upewnił, że jest dobrze traktowany.

Wzbudził się w nim instynktowny protest. Zobaczyć chłopca? To była ostatnia rzecz, jakiej pragnął.

- Na pewno możesz zaufać komuś innemu i … - zaczął, ale dyrektor potrząsnął głową.

- Tylko Hagrid i Profesor McGonagall wiedzą, gdzie on mieszka.

Snape wydął wąskie usta. Mógł zrozumieć, czemu nie Hagrid, olbrzymi niedołęga zbyt zwracałby za siebie uwagę.
- Czemu więc nie McGonagall?

- Profesor McGonagall – Dumbledore poprawił go dobitnie, jakby był zuchwałym pierwszorocznym. – Obawiam się, że Minerwa jest lekko… niechętna temu tematowi. Od początku nie chciała, abym zostawiał go z tymi Mugolami.

- Może powinieneś jej posłuchać – wymruczał Snape.

- To musi być ktoś, komu ufam bez zastrzeżeń, ze wzglądów bezpieczeństwa – powiedział ostrożnie Dumbledore. – Jak sam dobrze wiesz wszędzie wałęsają się bezkarni Śmierciożercy…

Kolejny cios, tym razem raniący do krwi. Kolejne subtelne przypomnienie co i komu zawdzięcza.

- A poza tym – kontynuował Dumbledore, bawiąc się piórem i kałamarzem – jak sam stwierdziłeś, chłopiec nic dla ciebie nie znaczy. Co złego może się więc stać, jeśli sprawdzisz jak mu się wiedzie?

- W istocie – zgodził się Snape. Spojrzał przez okno na padający śnieg. – W tej chwili? – zapytał sucho. – W Wigilię?
Niewinne oczy rozszerzyły się.
- Przepraszam. Masz inne plany?

- Jakbym miał jakiekolwiek – wymamrotał Snape. Domyślił się w co dyrektor chce go wmanewrować. Spójrz na pełną ciepła rodzinę, nawet mugolską. Daj się porwać domowym przyjemnościom i zabierz dzieciaka, aby zbudować z nim własny dom.

Żałosne.

Dumbledore zbliżał się do niego z różdżką w dłoni.
- Musze umieścić to miejsce w twojej głowie. – Uniósł różdżkę i uśmiechnął się. – I Severusie? Wesołych świąt.

 

Rozdział drugi

Aportacja do umieszczonego mu w głowie miejsca była najłatwiejszą częścią zadania. Zmierzch nadchodził szybko o tej porze roku i obserwacja domu z wygodnego ukrycia w cieniu nie nastręczała żadnych trudności, pomimo konieczności mrużenia oczu w marznącym deszczu. Snape potrząsnął głową z niesmakiem. Zadawał sobie sprawę, że jest ich wiele, ale bez przesady! Czy koniecznie muszą tak mieszkać? Domy leżały w rzędzie jak grobowce, jeden identyczny z drugim. Maleńkie trawniczki miały wyznaczone co do cala położenie, wszelkie przejawy życia i spontaniczności brutalnie wycięto w pień.

- Mugole – wyszeptał, odczuwając współczucie do jakiegokolwiek magicznego dziecka, które zmuszono do życia w takiej sterylności. Magia do przetrwania potrzebowała nieporządku i chaosu, przypomniał sobie Snape, ignorując fakt, że była to jedna z rzeczy, jakich nienawidził w swoim świecie. To właśnie popchnęło go do eliksirów, gdzie liczyła się dokładność i precyzja, nawet u czarodzieja.

Z lekkim szarpnięciem wyciągnął z kieszeni delikatny materiał peleryny niewidki, ktorą pożyczył mu Dumbledore.

- Przechowuję ją dla przyjaciela – powiedział dyrektor z błyskiem w oku. – Nie sądzę, żeby miał coś przeciwko użyciu jej w dobrej sprawie.

Snape narzucił ją na siebie po czym z różdżką w dłoni otworzył drzwi i wszedł do pudełkowego domu. Najpierw poczuł gorąco, sztucznie wytworzone i nieprzyjemnie oblepiające skórę, co w niewygodny sposób przypomniało mu o jego ciężkim, grubym płaszczu. Wyrzucił z myśli tę drobną niewygodę i ruszył w stronę korytarza i schodów. Na ścianie wisiały fotografie i poczuł jak głęboko w środku coś mu się ściska.

A więc. Oto on.

Zdjęcia na ścianach ukazywały przebieg jego krótkiego życia, najpierw okrągły dzieciaczek w dzierganych śpioszkach, potem berbeć o gniewnym spojrzeniu, pucołowatej twarzy i delikatnych, jasnych włosach. Pierwszy dzień w szkole, tornister na plecach, miękkie blond włosy bezwzględnie przygładzone żelem, a wciąż okrągła twarz ponura i zmarszczona w gniewnym grymasie.

Jasne włosy?

Snape zmarszczył brwi wpatrując się w zawieszone w rządku fotografie, pragnąc, żeby Mugole umieli zmusić te cholerstwa do choć odrobiny ruchu. Ciężką sprawę stanowiło wyczytanie czegokolwiek z twarzy, gdy były one takie woskowe i nieruchome Nikt inny nie został uwieczniony na tych ścianach, podobnie jak w innym pokoju, który można by uznać za rodzaj salonu. Wszędzie okrągła twarz, jasne włosy, blade, niebieskie oczy.

Oczekiwałem oczu Lily, pomyślał Snape. Czemu oczekiwałem oczu Lily?

I wtedy sobie coś uświadomił. Blizna, sławna w całym czarodziejskim świecie. W kształcie błyskawicy, czy jak tam ją głupio określano. A ten blond budyń, którego zdjęcia walały się całymi tabunami w tym zagraconym domu, nie miał takiego znaku.

Więc to nie Harry.

Poczuł niemal ulgę, gdy wtem otworzyły się za nim drzwi i kiedy się odwrócił dostrzegł to wszystko, czego oczekiwał, stojące przed nim.

Oczy Lily. Blada, czerwona blizna. I… coś w brzuchu Snape’a znów się ścisnęło. Włosy tak czarne jak jego własne układające się w miękkie, nieporządne fale.

Chłopiec rozejrzał się ostrożnie i wyszedł z czegoś, co jak uprzytomnił sobie Snape było komórką pod schodami. Wciągając głęboko powietrze dziecko szybko przebiegło drobnymi kroczkami pokój i stanęło dokładnie naprzeciw Snape’a, wpatrując się w górę przez swoje wielkie okulary. Z mocno bijącym sercem czarodziej zastanawiał się jak do diabła chłopiec dojrzał go poprzez potężną magię peleryny, po czym uświadomił sobie, że uwaga dziecka koncentrowała się na czymś za nim, a nie na nim. Odsunął się i lekko odwrócił zdając sobie sprawę, że przedmiotem tak uważnej obserwacji było jasno oświetlona choinka.

Piętrzyły się pod nią prezenty, opakowane w lśniący papier udekorowane kokardami i wstążkami. Harry wyciągnął rękę i z podziwem dotknął lśniącego, czerwonego obiektu, najwyraźniej jakiegoś mugolskiego środka transportu.

Chudziutka rączka pogłaskała błyszczący metal i natychmiast cofnęła się, gdy coś zadudniło na schodach i z głuchym odgłosem przewaliło się przez korytarz.

- Lepiej, żebyś nie dotykał mojego roweru, Harry – wydarło się blond tornado. Była to gwiazda uwieczniona każdym zdjęciu w tym domu, a jego nieprzyjemny grymas znajdował się na swoim miejscu.

- Tylko patrzyłem – odpowiedział buntowniczo Harry, trzymając ręce za plecami.

- Lepiej dla ciebie, żeby tak było –powiedział chłopak z nutą groźby. Chwilę potem Snape podskoczył, gdy dzieciak otworzył usta i zawrzeszczał jeszcze głośniej niż przedtem, choć czarodziej mógłby przysiąc jeszcze przed momentem, że to niemożliwe.

- Mamo! Czy mogę już otworzyć prezenty?

- Och, Dudziaczku. – Z innego pokoju wyłoniła się kobieta, wycierając ręce w fartuch, który potem zawiesiła sobie na chudych biodrach. – Wiesz, że tatuś lubi, kiedy otwierasz je wszystkie w świąteczny poranek.

- Ale tylko mój rower, proszę, mamo – skamlał chłopak. Snape czuł jak swędzi go ręka z przemożnej ochoty zdzielenia dzieciaka w ucho. Tłusty chłopak rzucił Harremu jadowite spojrzenie. – Boję się, że Harry będzie próbował jeździć na nim w nocy i nie chcę, żeby mi go zepsuł.

- Wcale nie chcę jeździć na twoim głupim rowerze – wymamrotał Harry, a ciemnowłosa kobieta gniewnie na niego spojrzała.

- Lepiej, żeby tak było – powiedziała ostro. – Och, dobrze, moje ty słodkości. Ale tylko tam i z powrotem po korytarzu. Wkrótce przyjdzie tatuś i zjemy sobie pyszną wigilijną kolację.

- Dlaczego Harry nie otworzy jednego ze swoich? – zapytał chłopiec złośliwie. Po czym rozszerzył swoje świńskie oczka. – Och, racja! On nie dostanie żadnych prezentów. Nie ma mamusi ani tatusia, którzy by mu je kupili.

- Oczywiście, że on dostanie prezent – powiedziała z irytacją kobieta.

Harry spojrzał w górę z zaskoczeniem malującym się na jego małej, szczupłej buzi. Zbyt wielkie okulary zsunęły mu się z nosa i musiał włożyć je z powrotem.
– Dostanę prezent? – zapytał bez tchu.

- W torbie – odparła kobieta wskazując na papierową torbę leżącą za choinką. – Och! Moje ziemniaki! – Wybiegła z pokoju, a Snape ze zmrużonymi oczami obserwował jak Harry sięga trzęsącymi się rękoma po torbę. A więc o to chodziło Dumbledore’owi. Ci absurdalni Mugole faworyzowali swojego nędznego potomka względem podrzuconej im sieroty. Naprawdę go to nie zaskoczyło.

Dudley zaśmiewał się, podczas gdy Harremu drżały lekko wargi, dopóki ich nie przygryzł.

- Stare ubrania – większy chłopak piał ze śmiechu. – Moje stare ubrania! I tak by ci je dała.

- Zamknij się – powiedział Harry bezsilnie, ze zwieszonymi wąskimi ramionami.

Dudley odwiązał kokardę ze swojego roweru i pogładził skórzane siodełko.
- Jeśli będziesz dla mnie niegrzeczny, to nie pozwolę ci się przejechać na moim rowerze – powiedział ze złośliwym uśmiechem.

- Kto by tam chciał jeździć na twoim głupim rowerze! – krzyknął Harry. – Dostanę lepszy prezent, zobaczysz! Jutro, w Boże Narodzenie.

- Taaa, taaa – Dudley znowu złośliwie się uśmiechnął, przekładając nogę nad ramą trzykołowego rowerka i siadając na siodełku. – To samo mówiłeś w zeszłym roku. Tylko, że wtedy jak jakiś głupi dzieciuch wierzyłeś, że pojawi się Mikołaj. Niby który, durniu? Ten ze sklepu na High Street, czy ten, który żebra o datki na rogu? – Z tymi słowami nacisnął na pedały swoimi małymi, tłustymi nóżkami i pomknął w dół korytarza przeraźliwie dzwoniąc lśniącym dzwonkiem.

Harry ponownie spoglądał na choinkę, ale tym razem na jego twarzy nie było już śladu poprzedniego zachwytu. Snape zmusił się do oderwania od tego widoku i ruszył w ślad za rozwydrzonym bachorem w korytarzu. Krótkie spojrzenie potwierdziło jego podejrzenia, nierówny, stary materac na podłodze i pudełko znoszonych ubrań wskazywało, ze w tym miejscu chłopiec śpi. Westchnął i potrząsnął głową. Dlaczego ludzie zastanawiali się nad powodem, dla którego torturował Mugoli dla sportu? Te odrażające stworzenia nie potrafiły się zdobyć na odrobinę przyzwoitości wobec osieroconego dziecka, które mają pod opieką.

No, cóż, powiedział do siebie wychodząc z przegrzanego domu i wdychając z wdzięcznością zimne, wilgotne powietrze na zewnątrz. Chłopiec nie jest bity ani głodzony. Ma ciepłe miejsce do spania i jedzenie na stole. Jedyne, czego potrzeba tym głupim Mugolom, to niewielkie przypomnienie, kogo mają pod opieką i jakie są w związku z tym ich obowiązki.

W końcu to, że on sam nie chce tego chłopaka nie daje nikomu innemu prawa do znęcania się nad nim.

***



Sklep z zabawkami na ulicy Pokątnej był otwarty w Wigilię do późna i robił na tym świetny interes. Snape minął lalki – wróżki o uśmiechające się idiotycznie i śpiewające denerwująco wysokimi głosikami (akcesoria sprzedawane oddzielnie) oraz małe, makabryczne figurki, które wyły nieludzko z bólu, przemieniając się w wilkołaki (w komplecie z ociekającymi śliną kłami).

- Ekstra – powiedział bez tchu jakiś dzieciak, któremu z przyklejonego do szyby wystawowej nosa ciekły smarki. Za nim sprzedawca załatwiał interesy z napastliwą klientką.

- Nie, madam, nie mamy już na składzie samobębniących bębenków. Z powodu klątw rodziców dzieci, które je otrzymały, madam. W zeszłym roku większość stycznia spędziłem z pałeczkami od bębenka w uszach.

- Przepraszam – powiedział Snape tak uprzejmie jak się dało w poprzez to całe śpiewanie i krzyki. - Potrzebuję zabawki.

Sprzedawca rzucił mu spojrzenie jakiego nie powstydziłby się bazyliszek i z widoczną trudnością przełknął jakąś nieuprzejmą uwagę
- Dla chłopca czy dziewczynki?

- Dla chłopca. Ale nie chcę magicznej.

Sprzedawca otworzył usta, po czym znowu je zamknął.
- Co? – wydusił w końcu.

Snape rozejrzał się wokół z irytacją.
- Wszystko tutaj wydaje się coś robić. Ja chce zabawkę, która nic nie robi.

- Zabawkę, która nic nie robi – powtórzył sprzedawca w średnim wieku. – To dla mnie coś nowego. Ktoś mógłby spytać sir, dlaczego on chce zabawki, która nic nie robi?

- Ktoś mógłby spytać – odparł Snape, po czym zamknął usta i wpatrywał się w mężczyznę, jawnie nie zamierzając mówić nic więcej

Sprzedawczyni, która z zainteresowaniem przysłuchiwała się tej wymianie zdań, oparła się o kontuar.
- Czy to prezent dla dziecka z mugolskiej rodziny? – zapytała pomocnie, po czym trąciła łokciem drugiego sprzedawcę. – Wiesz, Bingley, czasami ludziska chcą kupić zabawki dla maleństw, które mieszkają z Mugolami.

- W takim wypadku powinni je kupować w mugolskich sklepach - wymamrotał mężczyzna. – Widzi pan, przykro mi, ale zabawki, które nic nie robią nie są obecnie popularne. – Machnął ręką na sklep, gdzie maluchy podskakiwały na koniach na biegunach, które rzucały głowami i rżały przekonująco, a klocki same układały się w imponujące budowle i chowały do pudełka, chichocząc dziko. – Jeśli coś nie lata, nie śpiewa, ani się nie przemienia, to dzieciaki po prostu nie są tym zainteresowane.

Snape przełknął ze złością przekleństwo, przeklinając się w duchu za ten szalony pomysł. Wtedy zmienił się wyraz twarzy sprzedawcy i przygryzł on palec w zamyśleniu.
- Wpadło mi coś do głowy – powiedział niepewnie. Przepchnął się przez tłum, aż na drugi koniec sklepu, a Snape ruszył za nim, mówiąc sobie, że musi być na to jakiś łatwiejszy sposób.

- To musi tu być tak długo jak ja tu pracuję – powiedział mężczyzna, zdejmując stare, wyblakłe pudełko z górnej półki. Jego powierzchnia musiała być kiedyś pokryta zdobieniami, ale teraz zblakła pod wpływem wieku, wyszukanych ślimacznic i zawijasów niemal nie dało się dostrzec pod kurzem. Zdmuchnąwszy go mężczyzna podniósł pokrywę i Snape sięgnął do środka, wyjmując zabawkę.

- Lalka? – powiedział powątpiewająco, ale jego palce już głaskały bogaty aksamit i złote hafty.

- Figurka! – poprawił oburzony sprzedawca. – To jest Merlin, ot co.

W istocie był to Merlin, ubrany w mieniącą się czarną pelerynę ze złotymi gwiazdami. Trzymał różdżkę zakończoną przezroczystym kryształem, a jego spiczasty kapelusz miał na czubku srebrny półksiężyc.

- Nie jestem pewny, co on kiedyś robił – przyznał sprzedawca. – Zaklęcia już dawno się zużyły. Ale jest on bardzo pięknie wykonany. Niech pan tylko spojrzy…

- Wezmę go – zadecydował Snape. Nie miał pojęcia, czy chłopiec w wieku pięciu i pół roku doceni taki prezent, ale był pewny, że nic lepszego tu nie znajdzie. Poza tym, ta lalka coś w sobie miała, coś było w tej białej, spokojnej, mądrej, porcelanowej twarzy, białych włosach i miękkiej jak piórko brodzie.

To się nada.

Sprzedawca był tak szczęśliwy, że pozbywa się kłopotliwego klienta i zalegającego w magazynie rupiecia, że na szczęście już nic nie mówił, nie dodając hałasu do i tak denerwujących dźwięków w sklepie. Nawet dał gratis grubą, białą kartkę do podpisania prezentu i kokardę.

***



Harry obudził się, gdy Dudley z rumorem zbiegł po schodach, ale pozostał w swojej komórce przez kolejne półtorej godziny, z tępym bólem w piersi wysłuchując głośnych okrzyków radości, jakie wydawał drugi chłopak nad swoimi zdobyczami. Przeplatały się one z taką samą ilością narzekań na kolor, rozmiar i nie wiadomo co jeszcze, do czego Harry już przywykł. On nie dostał nic i oczekiwano od niego, że będzie z tego powodu zadowolony. Dudley miał wszystko, ale nikt nie wydawał się zaskoczony, że wciąż mu było mało. Tak było od zawsze, ale w takich chwilach jak te Harry zastanawiał się nad tego przyczyną.

Zanim po raz pierwszy poszedł do szkoły kilka miesięcy temu, wydawało mu się, że wszyscy żyją w ten sposób. Że byli dobrzy ludzie, którzy dostawali wszystko na co tylko mieli ochotę i źli ludzie, którzy nie dostawali nic. Po szkolnych doświadczeniach doszedł do wniosku, że dobrych ludzi było o wiele więcej niż tych złych, może po prostu poszli oni do innej szkoły, myślał, takiej, gdzie wszyscy noszą znoszone, niedopasowane ubrania i wciąż się o coś potykają, bo nie mają okularów.

Ale potem zrozumiał, że tak naprawdę i w tym przypadku przyczyną jego nieszczęścia było jego przeznaczenie. Każdy miał kogoś, kto go kochał, tylko on nie.

Śniadanie pięknie pachniało, więc Harry wstał i ubrał się, wiedząc, że ciotka Petunia nie zostawi nic dla niego, jeśli się spóźni. No i z całą pewnością Dudley pochłonie cały bekon i grzanki.

Zadzwonił dzwonek i głos wuja Vernona rozniósł się po korytarzu.
- Otwórz drzwi, chłopcze! Kto może się dobijać o tej porze w bożonarodzeniowy poranek?

Modląc się, żeby nie okazało się, że to ciotka Marge, która postanowiła przybyć sześć godzin wcześniej, Harry poprawił okulary i zaczął biedzić się z otwieraniem zamków na olbrzymich drzwiach. Gdy w końcu mu się to udało, zauważył, ze za drzwiami leży jedynie pudełko z dziwną, purpurową kokardą, umocowaną chwiejnie na górze.

Harry podniósł je z westchnieniem. Świetnie, następny prezent dla Dudleya.

- Prezent – zakwiczał Dudley, gdy Harry położył pudełko na pustym krześle, zupełnie, jakby przed kilkoma minutami nie otworzył dwudziestu innych prezentów. – Od kogo on może być? Auuu!

Odskoczył od pudełka ssąc palce.
- To mnie ugryzło! – poskarżył się, wskazując na paczkę płacząc krokodylimi łzami.

- Uszczypnęło cię w paluszki, Dudziaczku? – wuj Vernon zachichotał przysunął się bliżej i dotknął wieczka. – Do diabła!

- Język, Vernonie – ciotka Petunia automatycznie zwróciła mu uwagę. Sięgnęła po białą, kwadratową karteczkę, przyczepioną do nierównej kokardy. – Co się stało?

- To cholerstwo musi mieć ostry brzeg, jak mi się wydaje – wymamrotał niewyraźnie Vernon, ssąc palce. – To pewnie jakiś z tych japońskich śmieci, ludzie powinni przestać kupować ten zagraniczny chłam…

- Vernon – głos ciotki Petunii był głuchy, jej oczy zdawały się pochłaniać całą twarz. – Spójrz na to.

Vernon rzucił na nią okiem i wziął z niezwykłą ostrożnością kartkę. W jednej chwili jego czerwona twarz zbladła. – Wyrzuć to! – wyskrzeczał. – Wywal to całe świństwo.

- Co tam jest napisane? – zapytał zaciekawiony Harry, cofając się o krok pod wpływem wściekłego spojrzenia wuja.

- To wszystko twoja wina, ty mały, wynaturzony żebraku. Ja…

- Vernonie! – Petunia zacisnęła kurczowo dłonie. – Pamiętaj, co tam jest napisane – wysyczała. – Oni nas obserwują.

Dwoje dorosłych popatrzyło na siebie, po czym rozejrzało się po pokoju z wytrzeszczonymi oczami. Harry zerknął na Dudleya, który wzruszył ramionami i również zaczął się rozglądać, wodząc oczami po każdym zakamarku czystej do bólu kuchni.

- Echem, no cóż – powiedział Vernon, przebierając palcami z irytacją, zupełnie, jakby chciał zacisnąć je na szyi Harry’ego. – Myślę Petunio, że eeee… lepiej będzie pozwolić mu to zatrzymać.

- Co zatrzymać? – spytał Harry, po czym zamrugał. – Masz na myśli prezent? On jest dla mnie?

- Ale mamo! – zawył Dudley. Matka go uciszyła.

- Na kartce jest napisane… - jej głos drżał. – Eee… nie rozumiem tego do końca, ale tam jest napisane, że to od twojego ojca.

Harry stracił oddech i intensywnie wpatrzył się w pudełko, nie ukrywając zdziwienia.
- Powiedzieliście, ze mój ojciec nie żyje – wyszeptał.

- Bo tak jest! – głośno oznajmił Vernon.

- Ja, ja myślę, że musiał komuś polecić wysłanie ci tego – powiedziała Petunia z obrzydliwie wymuszonym uśmiechem. – Zanim umarł. No dalej, eee… otwórz go.

- Mam nadzieję, że cię pogryzie – powiedział Dudley obrażonym tonem, wydymając usta. Nie był przyzwyczajony, żeby matka go uciszała.

Ale Harry wiedział, że on go nie ugryzie, nie prezent od jego ojca, od jego taty. Z łatwością uniósł pokrywę, docierając do masy pożółkłej krepiny. Odsunął ją i wstrzymał oddech na widok gładkiej, białej twarzy.

- Lalka – pogardliwie parsknął Dudley, ale Harry ledwo co go słyszał. Nigdy w życiu nie widział takiej lalki, ubranej w bogatszy strój niż kiedykolwiek zobaczył na prawdziwej osobie, z taką gładką, czarną peleryną na ramionach i z takim niezwykłym, szpiczastym kapeluszem na głowie.

- To jest czarodziej – wydyszał w zachwycie Harry, a ciotka Petunia zapiszczała ze strachu.

- Zabierz to na górę, chłopcze – powiedział ostro Vernon. – W tej chwili. Nigdy więcej nie chcę widzieć tego cholerstwa.

- Na górę! – powtórzył Harry z przerażeniem, tuląc mocno do piersi ubraną w miękkie rzeczy lalkę. – Ale to jest moje! Chcę to zabrać ze sobą do komórki pod schodami!

- Do komórki pod schodami? – odpowiedział głośno Vernon, udając zdziwienie. – Do jakiej komórki pod schodami? Od teraz śpisz w drugiej sypialni Dudleya.

- Mamo! – zawył znowu Dudley, ale Harry czuł jak na jego własnej twarzy pojawia się uśmiech, którego nie rozwiała nawet perspektywa gniewu większego on niego kuzyna. Prezentem od jego taty okazał się być czarodziej, może nawet magiczny! Dopiero co go dostał, a już nie musi spać w komórce z pająkami. Pobiegł do komórki, wyciągnął pudełko z ubraniami i zabrał je na górę razem ze swoim czarodziejem, zanim jego wuj zdążył zmienić zdanie.

Na zakurzonym łóżku w drugiej sypialni Dudleya Harry tulił do siebie czarodzieja i wdychał głęboko zapach starego materiału. Nawet pachniał magią.

- Dziękuje ci, tatusiu – wymruczał.

***



- Czy jesteś usatysfakcjonowany opieką nad nim? – wysondował Dumbledore.

- Namacalnie – odparł Snape wpatrując się w widok za oknem. Było późne popołudnie, światło słoneczne odbijało się od śniegu, a zasnute chmurami niebo wróżyło więcej opadów przed nocą.

- A ci Mugole? Troszczą się o niego?

Snape zaśmiał się powątpiewająco.
- Czy Mugole w ogóle są zdolni do troski? – zapytał gorzko. – Kochają swoje dziecko, ale nie mają żadnych uczuć dla mo… Dla jakiegokolwiek innego.

- A pomimo tego mówisz, że nie dzieje mu się tam krzywda.

- Żyje – odpowiedział z brutalną szczerością Snape. – Przetrwa. Przeciwności losu czynią nas silniejszymi.

- Naprawdę tak uważasz? – zapytał z ciekawością Dumbledore. – Czynią nas twardszymi, być może. Ale silniejszymi?

Snape zmarszczył brwi i rzucił mu ukradkowe spojrzenie.

- Z mojego doświadczenia wynika raczej, że dziecko niedoceniane za młodu będzie poszukiwało aprobaty w dorosłym życiu. To aż za bardzo ułatwia sprowadzenie takiego dziecka na złą drogę, kiedy będzie poszukiwało miłości, której mu tak brakowało, gdy najbardziej jej potrzebował.

- To ty go tam umieściłeś – odpalił Snape, zdeterminowany, aby nie poddać się gniewowi, który zagnieździł się w jego brzuchu od wizyty w tym okropnym domu.

Dumbledore westchnął.
- Miałem nadzieję- powiedział cicho - że otworzą serca dla osieroconego dziecka.

- I jak długo zajęło ci uświadomienie sobie, że tak się nie stało? – spytał Snape z okrucieństwem. – Pozwoliłeś mu tam dorastać, Profesorze, podczas gdy co najmniej setka czarodziejskich rodzin chętnie by go przyjęła.

- Już ci mówiłem o magii krwi, która go ochrania…

- Phi – parsknął Snape. – Są inne sposoby ochrony.

- Tak też kiedyś myślałem. Kiedy Frank i Alice Longbottom przyszli do mnie i poprosili o zgodę na wychowywanie dziecka ich przyjaciół.

Snape zamarł po usłyszeniu tych imion.

- Długo się zastanawiałem nad ich prośbą. Byli oni potężnymi Aurorami, którzy stawili czoło samemu Voldemortowi i wyszli z tego cało. Mieli też synka w wieku Harry’ego, mogli oni dorastać jak bracia, co uzmysłowiła mi sama Alice, patrząc na mnie pełnymi miłości oczami, gdy mówiła o swoim synu, zupełnie jak Lily, gdy widziałem ją po raz ostatni…

Snape przełknął ciężko ślinę i odwrócił się od okna, spoglądając niewidzącymi oczami na znajomy widok.

- Co by się stało, gdybym posłuchał mojego serca zamiast głowy, Severusie? Co by było gdybym oddał im Harry’ego na wychowanie…

- A więc on zostaje z Mugolami – powiedział sucho Snape. – Tak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin