gloria-victis-tom-opowiadan.pdf

(1037 KB) Pobierz
748865741 UNPDF
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na
stronie wolnelektury.pl .
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez
ELIZA ORZESZKOWA
Gloria victis (tom opowiadań)
Oni
(R. )
…Był w zamkniętym, cichym pokoju wieczór zimowy, długi, gdy ta dawna zna-
joma moja, z twarzą na światło lampy obróconą, z wnętrza głębokiej zadumy mówiła:
— Pytanie twoje o moje wspomnienia, prośby twoje, abym swoje wspomnienia
twojej pamięci powierzyła, przenoszą „duszę moją utęsknioną w wiosnę ową, w ów
sen, w ową godzinę, którą niegdyś zegar przeznaczeń wydzwonił wielkim głosem.
Wiosna przeminęła, sen zgasł, godzina umarła i dusze ludzkie pozostały za nimi
daleko, wirem życia coraz dalej unoszone, lecz wiecznie je pomnę.
O, wiosno! kto cię widział w naszym kraju,
Pamiętna wiosno…………
Kto cię widział, jak byłaś………
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Przesunęła mi się o wczesnym poranku życia jak sen złoty i krwawy, zniknęła.
Po świecie rozlała się ciemność. W ciemności miałam duszę wiecznie utęsknioną i za
słonecznymi, złotymi snami goniącą — po polach, nad którymi stały cisze głuche
i hasały ponure wichry.
Chcesz okrucha, momentu, agmentu tej wiosny. Dobrze. Posłuchaj!
I
Miałam lat dwadzieścia, lecz pomimo młodości tak wczesnej, dla przyczyn, które
pomijam, bo z moją osobą tylko były w związku, wiedziałam o wszystkim, co się
dokoła działo i nikt z niczego tajemnicy przede mną nie czynił. To tłumaczy, że
w momencie owym znajdowałam się w tym domu i że byłam świadkiem sceny tej, o!
bardzo uważnym i wzruszonym.
Dom był jednopiętrowy, obszerny, na biało otynkowany, mający przed sobą dzie-
dziniec bardzo rozległy, a za sobą wysokie oparcie drzew ogrodowych. Wszystko, co
otaczało dom ten i znajdowało się w jego wnętrzu, oznajmiało dostatek wielki i smak
wykształcony. Pięknie tam było, zamożnie, wytwornie i dotąd spokojnie.
Ale teraz anioł spokoju z ziemi tej odleciał i rozlało się po niej wrzenie głuche, bo
tajemnicą okryte, tym namiętniejsze i tym tragiczniejsze. Było to wrzenie serc i głów
w kotle niewoli, pod pokrywą tajemnicy.
748865741.001.png
W obszernym i ozdobnym wnętrzu domu toczyły się gwarne rozmowy trzydziestu
około mężczyzn różnego wieku i różnej powierzchowności. Na dnie gwaru tego czuć
było niewypowiedziane, lecz niespokojne oczekiwanie.
Byli to członkowie organizacji powstańczej paru powiatów poleskich, oczekujący
na przybycie jednego ze współobywateli swoich, który dziś przed nimi miał złożyć
oświadczenie, że przyjmuje dowództwo nad miejscowym oddziałem zbrojnym lub że
je odrzuca.
Prawie powszechne było zdanie, że nie odrzuci, ale pewności zupełnej nie posiadał
nikt. Nikt z obecnych nie znał go z bliska, wielu nie znało go wcale. Jednak od kilku
już miesięcy imię jego wymawiane było w okolicy bardzo często.
— On jeden mógłby! — mówiono. — On tylko jeden!
I czoła mówiących powlekały się troską, bo jeżeli on nie zechce, nikt w tych
stronach nie potrafi. A rękom nieumiejętnym, sztuce wojskowej obcym, zadanie to
powierzać…
Nietrudno było przypuszczać, że nie zechce, bo zadanie posiadało wagę i grozę
rzeczy niezmiernie wysokich i niebezpiecznych.
Ten, kto zadania tego miał się podjąć, musiał posiadać bary Atlasa i serce gardzące
mieczami Damoklesowymi. Mnóstwem mieczy najeżone było to zadanie i krwawiły
się na nich napisy: Odpowiedzialność, Męka, Śmierć. Trzeba było porzucić wszystko,
co było miłe, kochane, spokojne, bezpieczne, a pójść pomiędzy te miecze, w ich bły-
skawice i w ich mordercze szczęki. Trzeba było zwyciężyć albo zginąć; trzecie wyjście
z koła ich nie istniało. Zwyciężyć zaś łatwo nie będzie; owszem, stokroć trudniej ani-
żeli poprzednikom, którzy w epizodach minionych tej już prawie stuletniej walki —
nie zwyciężyli. Więc trzeba było mieć głowę zapaloną takim pożarem idei, aby w jego
blaskach oślepnąć całkowicie na samego siebie, na wszystko, co nie jest przedmio-
tem tej idei i jej ofiarnym ołtarzem. Trzeba było w samej nawet klęsce, zza zasłon
czasu dostrzeżonej, widzieć krwawe, lecz nieśmiertelne ziarno przyszłego zwycięstwa
i umieć na grób własny patrzeć źrenicą nie tylko niewzruszoną, lecz jeszcze rozra-
dowaną przez myśl i nadzieję, że kiedyś, w pokoleń i czasu oddali z emanacji przez
grób ten wyziewanych powstanie krwią przelaną unieśmiertelniony Arcyzwycięzca,
Duch.
Zdarzać się wprawdzie mogło, że w koło to wstępowało, w krater ten wskakiwało
uniesienie lekkomyślne, uniesienie młodzieńcze, nie znające faktów, liczb, możności,
niemożności, wzgardliwie omijając wszystko, co nie jest żądzą serca, marą wyobraźni.
Ale o nim wiedzieli wszyscy, że w sile męskiej wieku będąc, młodzieńcem już nie
był, że wiele wiedział, umiał, że w rzemiośle wojskowym był biegły. W tych stronach
poleskich urodzony, młodość daleko stąd przepędził, w wojnach brał udział, twarde
prawo żelaza i liczby znał. Pułkownik jednego z uczonych działów ogromnej armii,
drogę miał przed sobą daleką, może z wysokimi szczytami u kresu. I nagle rozstał
się z tą drogą, zerwał z przeszłością, wyrzekł się przyszłości, do rodzimej swej wsi
poleskiej powrócił, w niej osiadł. Niedawno, zaledwie przed miesiącami.
Nikt go tu z bliska nie znał, więc nikt nie wiedział, na jaką miarę pierś jego
skrojona. Bo posiadać rozum, umiejętność, biegłość w fachu, nie zawsze znaczy to
być człowiekiem mającym serce wielkie.
Kto wie, jak postąpi?
Poselstwo, przed niewielu dniami do niego wysłane, odpowiedzi stanowczej nie
przywiozło. Przyrzekł, że dziś przed zgromadzonymi członkami orgnizacji stanie i po-
stanowienie swoje oświadczy.
Tymczasem nie przyjeżdża.
Gloria victis (tom opowiadań)
Pora dnia już późna. Właściwie dzień już się skończył. W salonach służba zapa-
liła lampy. Jasne światło rozlało się po obrazach, sprzętach, kwitnących roślinach,
obciążających stoły książkach, dziennikach, albumach. Przez kilka okien otwartych
na wieczór kwietniowy, dziwnie cichy i ciepły, wlatywał zapach narcyzów i mieszał
się w powietrzu z jasnym światłem lamp.
Jasno i wonnie było w salonach, jednak stawać się poczęło chmurnie i duszno.
Rozmowy leniwiały, gwar głosów przycichał, na czołach osiadały chmury.
Gospodarz domu, urodziwy i rosły brunet w średnim wieku, z czołem wynio-
słym i ustami przybierającymi często zarys mądrych, lecz sarkastycznych uśmiechów,
z kilku starszymi gośćmi przechadzał się po salonie, coraz więcej milczący i roztar-
gniony. Oni, ci goście, z pobłyskującą srebrem siwizną na głowach, kiedy niekiedy
przystawali, przysłuchiwali się czemuś, zdawali się na coś oczekiwać.
Co chwila ktoś wysuwał się z salonu, wychodził na ganek domu i w zmierzch
łagodnego wieczoru wpatrzony wytężał wzrok i słuch.
Inni otwierali leżące na stołach dzienniki, albumy, lecz łatwo było zgadnąć, że
kart, na które patrzyli, nie widzieli, z myślą około czegoś innego krążącą.
Inni jeszcze u otwartych okien stojąc zamieniali się półgłośnymi słowami, często
milknąc, w zamyśleniu.
Wśród tych u okien stojących najwyraźniej dziś dostrzegam szlachetną twarz
Władysława Orszaka. Postawę miał ciężką nieco, ruchy powolne i mowę nieco powol-
ną, rozważną. Starzej nad swoje lat czterdzieści wyglądający, oczy zmęczone i smutne
wznosił ku górze, ku zawieszonym za oknem mrocznym błękitom, a pod bujnym,
ciemnym wąsem łagodnymi jego ustami poruszały ledwie dostrzegalne drgania. Jak-
by modlił się. Może. Światło lampy pozłacało mu ciemne włosy i brodę na szeroką
pierś spadającą.
Najmłodsi z towarzystwa do nas, kobiet, się zbliżyli. Nas, kobiet, było tylko dwie.
Gospodyni domu, ładna, wiotka, trochę tylko ode mnie starsza, tuż przy mnie na
małej kanapce siedziała. Zbliżył się do niej i do mnie bardzo wysoki, atletycznie zbu-
dowany brunet, którego dla rysów rzymskich i cery południowej Scypionem czasem
nazywano. Powierzchowność to była człowieka śmiałego, mocnego w uczuciach i wo-
li. Oczy płonęły jak czarne diamenty, usta pod czarnym wąsem gorzały purpurą. Przy
nim niebawem stanął typ młodzieńczy zupełnie odmienny. Południe i północ.
Postawa wysmukła, raczej wątła niż silna, twarz biała, włosy złote, wesołość nie-
mal dziecinna w błękitnych oczach. Słynny na szeroką okolicę z namiętności myśliw-
skiej, ze znakomitej jazdy konnej, z wprawy strzeleckiej. Przeszłość krótka bardzo,
lecz w której nic nie zapowiadało polotu ku gwiazdom lub pociągu ku otchłaniom.
Trzeci, który się zbliżył, jeszcze prawie student, przez nas z powodu pokrewieństwa
bliskiego po imieniu Florentym nazywany. Ze studiów uniwersyteckich przywiózł
z sobą demokratyzm gorący, zawzięty, w myśli, sercu i mowie wciąż jakby pacierz
odmawiający deklinację: lud, ludowi, dla ludu, przez lud, w ludzie… Ogorzały, bar-
czysty, łączył w sobie z demokratycznym sposobem myślenia nieco też demokratycz-
ną, umyślną rubaszność ruchów i słowa, gdy z szarych oczu patrzała na świat miękka,
litościwa, wciąż ku wyżynom wzlatująca dusza marzyciela.
Stanęli przed nami i zaczęli mówić o nim .
— Spotkałem się z nim, widziałem go, to człowiek niezwykły, na wodza stwo-
rzony. Przyrzekł, więc przyjedzie… Tacy ludzie, gdy coś przyrzekną…
— Rzecz prosta, że przyjedzie. Czy dowództwo przyjmie? nie wiadomo…
— Przyjmie niezawodnie…
— Dlaczego niezawodnie?
Gospodarz domu zbliżył się do żony i z cicha rzekł:
Gloria victis (tom opowiadań)
— Jest już tak późno, że kazałem podawać wieczerzę. Proś gości, Stefuniu!
Wysokie czoło przeszywała mu zmarszczka niezadowolenia i w zarysie ust tkwił
wyraźniejszy niż kiedykolwiek sarkazm. Jeden ze stojących przed nami młodzieńców
z drgnieniem ironii w głosie zapytał:
— Pan już zwątpił?
— Zwątpiłem.
— Ja nie.
— Ani ja.
Gospodarz zawołał:
— Szczęśliwa młodość!
— Dlaczego szczęśliwa? — zapytały trzy młode głosy, w których brzmieniu czuć
było już rozniecającą się iskrę tych sporów, uraz, zażaleń, które od roku, może więcej,
wybuchały tu pomiędzy ludźmi starszymi a młodszymi co dzień, co godzinę, gorące,
czasem namiętne i gwałtowne.
Gospodarz domu sympatii młodego pokolenia nie posiadał, o! nie, za ironię, za
to, co nazywało ono chłodem uczuć, może trochę za dumę człowieka wysoko wy-
kształconego i możnego. Tym razem jednak znikł mu z ust bez śladu wyraz ironii.
— Dlatego — odpowiedział — że młodość to wiara, która uszczęśliwia, gdy
wątpienie boli.
Mówił szczerze. Z wyrazu czoła i oczu znać było, że go coś dojmująco, głęboko
bolało.
Wkrótce wchodziliśmy wszyscy do wielkiej sali jadalnej, w której długi stół, okry-
ty naczyniami stołowymi, błyszczał w rzęsistym świetle lamp i świec.
W głębi sali, naprzeciw drzwi, przez któreśmy wchodzili, rysowała się na jasnym
tle ściany kolumna z czarnego drzewa, z okrągłym wyrżnięciem w głowicy. Był to
staroświecki zegar, aż pod sufit prawie wznoszący swe oblicze wielkie, okrągłe, białe,
czarnymi zmarszczkami wskazówek przeorane. Wyglądał jak symbol czasu, z góry
i obojętnie spoglądający na ludzkie zachody, niepokoje, losy.
Był moment krótki, w którym zebrani, na znak gospodyni domu oczekując, ota-
czali stół w postawach stojących. Ona, stojąc również, na kilka osób nieco spóźnia-
jących się oczekiwała. Po sali płynął niegłośny szmer rozmów, dwie nasze kobiece
suknie rzucały na czarne tło ubrań męskich plamy jasne i w blasku lamp świetliste.
W tym właśnie krótkim momencie za oknami rozległ się turkot kół. Szmer gło-
sów rozmawiających umilkł, salę zaległa cisza. Nikt nie usiadł. Po wszystkich twa-
rzach rozlał się wyraz zaniepokojenia; niektóre z nich trochę pobladły.
Gospodarz domu śpiesznie do przedpokoju wyszedł i po minutach kilku już spóź-
nionego gościa obecnym przedstawiał.
Po wielkiej sali, w rzęsistym świetle, wśród ciszy zupełnej i trzydziestu paru oczu
w jednym punkcie utkwionych, rozległo się imię i nazwisko — Romualda Traugutta.
Jednocześnie w głębi sali, prawie pod sufitem, zabrzmiał metaliczny, basowy
dźwięk. Zegar z białą twarzą w czarnej obwódce uderzać zaczął godzinę. Dziesięć
z kolei dźwięków metalicznych, głębokich płynęło górą, gdy dokoła stołu brzmiały
nazwiska gości, z którymi gospodarz domu przybyłego najpóźniej zaznajamiał.
Przyczyna opóźnienia z łatwością wyjaśniona została: jakiś prosty i pospolity wy-
padek w kilkumilowej podróży po złych jeszcze drogach wiosennych.
Miał lat trzydzieści sześć i na wiek ten wyglądał, wzrost średni, budowę ciała
więcej sprężystą i szczupłą niż silną, a w ruchach łatwych, pewnych siebie, w posta-
wie wyprostowanej coś, co przypominało typy wojskowe. Od pierwszego wejrzenia
rzucała się w oczy głęboka czarność jego włosów tak obfitych, że dwie ich fale, jedna
nad drugą, wznosiły się nad czołem śniadym, kształtnym, przerżniętym od brwi aż
Gloria victis (tom opowiadań)
prawie po włosy pionową linią głębokiej zmarszczki. Oczy niełatwo było dostrzec, bo
okrywały je szkła okularów, lecz wśród owalu śniadej twarzy uwagę zwracały usta bez
uśmiechu, spokojne i poważne. Może ta powaga ust i ta zmarszczka na czole przed-
wczesna sprawiały, że w powierzchowności tej uderzał przede wszystkim wyraz myśli
surowej, skupionej, małomównej. Nic miękkiego, giętkiego, ugrzecznionego, nic
z łatwością wylewającego się na zewnątrz. Tylko myśl jakaś panująca, przeogromna,
nieustannie w milczeniu, w skupieniu pracująca i pod jej pokładem jakiś tajemny
upał uczuć, który na czole wypalił przedwczesną zmarszczkę i gorącym kolorytem
powlókł milczącą twarz.
Znać było, że daleko chętniej milczał, aniżeli mówił. Do rozmowy o rzeczach
potocznych, która toczyła się w czasie wieczerzy, mieszał się rzadko i obojętnie, krót-
kimi słowami. W zamian niepodobna było nie dostrzec, że wzrokiem bada otaczają-
ce, świeżo poznawane twarze. Może w duchu, gotującym się do spełnienia jednego
z najdramatyczniejszych aktów, jakie przez duch człowieczy spełnionymi byś mogą,
zapytywał o wartość i siłę swoich w dramacie współaktorów.
Cicho za odchodzącą służbą pozamykały się drzwi sali; wszyscy siedzieli w milcze-
niu dokoła długiego stołu, z którego zdjęte już były okrywające go wprzód naczynia.
Gospodarz domu w postawie stojącej przemawiał.
Mówił o tym, że niedawno jeszcze przeciwny był rozpoczynającemu się w kraju
ruchowi i powstrzymywać go usiłował, nie dlatego, aby mniej od kogokolwiek pra-
gnął wolności i szczęścia kraju, ale że pora nie zdawała mu się wybrana trafnie ani siły
dość przygotowane, ani szanse zwycięstwa równe szansom klęski, która jeżeli nastą-
pi, przyniesie następstwa wagi nieobliczalnej, najpewniej bardzo ciężkiej. Mniemał,
że cierpliwe oczekiwanie na moment sposobny, na zbieg okoliczności dla walki po-
myślny, na powiększenie sił i zasobów do niej, nie mniej jest warte od rzucenia się
w walkę ze szlachetnym i choćby bohaterskim zapałem w sercu, lecz bez należytej
orientacji w głowie, bez wagi w ręku i arytmetycznej tablicy przed oczyma.
— Czcicielem rozumu jestem i tych szkiełek mędrca, które wyśmiewać ma prawo
poezja, lecz których polityka sprzed oczu usuwać nie powinna. Dlatego odradzałem,
walczyłem z prądem, usuwałem się na stronę. Byłem biały…
Przy słowach ostatnich podniósł głowę i śmiałym spojrzeniem spotkał się z nie-
chętnymi, ironicznymi uśmiechami, które na kilka twarzy wystąpiły.
— Nie sam jeden w zgromadzeniu tym jestem, którym tak myślał i nazwę tę
nosił. Wszak znajdują się tu wspólmyślący moi, nieprawdaż?
Wyżej jeszcze podniósł głowę, na odpowiedź czekał. Poważnie kilka głosów od-
powiedziało:
— Tak.
Więc mówił dalej:
— Teraz uderzył już dzwon, wielki dzwon historyczny i nie białym, ale czar-
nym byłby ten, kto by na dźwięk jego głuchy pozostał. Istnieje coś, co gdy raz nad
powierzchnię ziemi wystąpi, zgładzone z niej być nie może. Tym czymś jest fakt.
Fakt zbrojnej walki stał się. Znaczna część kraju w ogniu jej już stoi. Jakkolwiek nie-
bezpieczeństwa czy niepodobieństwa mógłby dla niej i przez nią spostrzegać rozum,
on również wskazuje, że przeciw niebezpieczeństwom i niepodobieństwom, prze-
ciw hańbie także, która zuchwałych a niedołężnych okrywa, orężem ratunkowym
może być tylko nasza jedność. Mądry syn domu ostrzega przed rozniecaniem ognia
nieostrożnym i niewczesnym, lecz kiedy dom już gore, szalony byłby, więcej — prze-
klęty byłby, gdyby nad nim nie roztoczył ramion czynnych, ratujących! Przekonań
człowieka godzina każda odmieniać nie może, ale w godzinie każdej inne być mogą
Gloria victis (tom opowiadań)
Zgłoś jeśli naruszono regulamin