Rozbojnicy Z Maledety (m76).pdf

(392 KB) Pobierz
10435157 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Karol May
Rozbójnicy z Maladety
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Nikczemny czyn
W drodze powrotnej do domu don Pablo Cortejo, sekretarz hrabiego Fernanda Rodrigandy,
spotkał jeźdźca, po którym od razu można było poznać, że nie przywykł do siodła. Miał na
sobie lekkie letnie ubranie, a na głowie olbrzymich rozmiarów sombrero. Na jego widok
Cortejo zatrzymał konia. Znał tego człowieka, ale nie spodziewał się go tutaj spotkać. Był to
kapitan Enricque Landola. Mocno zaciśnięte usta z nieco opuszczonymi kącikami, ostro zary-
sowany nos, przenikliwy i bystry wyraz szarych oczu – wszystko to znamionowało nieprze-
ciętnego człowieka.
Kapitan Landola był istotnie niezwykłym marynarzem. Wszyscy, którzy go znali, wie-
dzieli, że mimo hiszpańskiego nazwiska jest rodowitym Jankesem, że nikogo się nie boi, na-
wet samego diabła, i że z każdej opresji potrafi wyjść cało. Przewędrował wszystkie morza i
porty, miał opinię człowieka, który dla pieniędzy nie zawaha się przed niczym. Chodziły na-
wet słuchy, że trudni się handlem Murzynami, który w tych czasach był już formalnie znie-
siony.
– Czy mnie oczy nie mylą? Więc to naprawdę pan, kapitanie? – zapytał Cortejo.
– We własnej osobie.
– Co pan tu robi?
– Szukam seniora.
– Mnie? – zdumiał się Cortejo.
– Tak. Chyba pan wie, że wylądowałem w Veracruz. Z pewnością otrzymał pan list od
brata w tej sprawie.
– Owszem.
– A więc wszystko w porządku. Przejechałem konno przez ten przeklęty kraj zbójów i
żółtej febry, aby interes ubić osobiście.
W domu zastałem tylko pańską córkę, która powiedziała mi, że z pewnością spotkam pana
na tej drodze. Oto wszystko.
– Popełnił pan nieostrożność. Nikt seniora nie powinien widzieć, mimo że jest tu pan zu-
pełnie nieznany. Nikt nie może zobaczyć razem dwojga ludzi, którzy mają załatwić taki inte-
res jak nasz.
– No dobrze, dobrze.
– Niech pan teraz jedzie na spacer, a wieczorem, koło dziesiątej, niech się pan zjawi tu pie-
szo.
– Będę punktualnie.
Gdy Cortejo przybył do domu, Josefa, wyczekująca ojca z niecierpliwością, zapytała:
– Czy zastałeś Indianina, czy otrzymałeś potrzebny środek?
– Tak. Ale piekielnie drogi.
– Opowiedz ojcze, jak się to odbyło.
Cortejo zdał córce sprawę ze swej wizyty u Basilia, po czym rzekł:
– Jak mogłaś posyłać mi na spotkanie kapitana?
– Dlaczego nie miałam tego zrobić?
– Nikt nie powinien widzieć nas razem.
– Byłoby jeszcze gorzej, gdybym mu pozwoliła czekać u nas na ciebie.
– Chciał tu czekać? A to nieostrożny człowiek! Czy mówił coś o interesie?
4
– Ani słowa.
– A ty?
Josefa milczała chwilę zakłopotana. Wreszcie odpowiedziała:
– Chciałam naprowadzić rozmowę na ten temat, ale kapitan zbywał mnie tak wymijający-
mi odpowiedziami, że nic z tego nie wyszło.
– Człowiek jego pokroju nie będzie mówił o takich sprawach z kobietami. Czy powie-
działaś mu dokąd pojechałem?
– Nie. Powiedziałam tylko, że będzie cię mógł spotkać na drodze do Paseo. Ale wracając
do naszego środka, czy to proszek czy mikstura?
– Proszek.
– Pokaż.
Ojciec otworzył torebkę.
– Kiedy go użyjesz? Dziś jeszcze?
– Trzeba czekać na Alfonsa.
– Po co?
– To przynajmniej naradzę się z kapitanem.
– A więc don Fernando jutro dostanie proszek?
– Być może.
– Ale jak to zrobisz? Stara Maria pilnuje go jak pies, nie dopuszcza do niego nikogo.
– Trzeba będzie znaleźć sposób.
– Jak szybko działa ten środek?
– Już po upływie jednej nocy, a potem przez cały tydzień.
– A jeżeli umrze? Jest przecież ranny.
– To już nie będzie moja wina. Zamierzam pozornie go zabić. Jego śmierć nie spadnie
więc na mnie.
Wieczorem udał się Cortejo pieszo na spotkanie z kapitanem. Landola już tam był.
– Nadzwyczajna punktualność. To lubię, to mi się podoba! – zawołał.
– Jak pan spędził czas, kapitanie?
– Jest tu dosyć tawern, w których można się zabawić, ale mniejsza o to. Przystąpmy do
rzeczy!
Wziąwszy się pod rękę, spacerowali w ciemności, rozmawiając po cichu.
– Więc otrzymał pan list od swego brata Gasparina? – zapytał kapitan.
– Tak. A pan ma jego polecenia?
– Nie.
– To dziwne.
– Mam wrażenie, że się pan nieodpowiednio wyraził – powiedział cierpko kapitan. – Enri-
cque Landola jest sam sobie panem. Nie pozwalam nigdy, by mi ktoś rozkazywał lub dawał
polecenia.
– Niech mi pan wybaczy. Nie to miałem na myśli.
– Więc zgoda. Zdradzę teraz, że pański brat prosił mnie o pomoc seniorowi w pewnej dys-
kretnej sprawie.
– W jakiej?
– Może będzie chodziło o unieszkodliwienie człowieka...
– Czy ma umrzeć, czy też żyć?
– Pański brat chce, aby zginął.
– A gdybym był innego zdania? – zawahał się Cortejo.
– To zależy od zapłaty. Ile pan daje?
– Czy tysiąc duros wystarczy?
– Wystarczy. Co mam zrobić z tym człowiekiem?
– Zabrać go stąd.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin