Wiesław Myśliwski - TRAKTAT O ŁUSKANIU FASOLI.rtf

(1328 KB) Pobierz

Wiesław Myśliwski

Traktat a o łuskaniu fasoli

 

 

Przyszedł pan fasoli kupić? Do mnie? To przecież w każdym sklepie dostanie pan fasoli. Ale proszę, niech pan wejdzie. Psów się pan boi? Niech się pan ich nie boi. Obwąchają pana tylko. Kto pierwszy raz, muszą go obwąchać. Żebym to ja wiedział. Nie uczyłem ich tego. Same z siebie tak. Pies, jak człowiek, jest nie­przenikniony. Pan ma psa? To powinien pan mieć. Od psa moż­na się dużo nauczyć. No, siadł, Reks, siadł, Łaps. Dosyć.

A swoją drogą, jak pan tu trafił? Nie tak łatwo do mnie trafić. Jeszcze teraz, po sezonie. Nawet spytać o mnie nie ma teraz kogo. Widział pan, w domkach żywej duszy. Dawno już powyjeżdżali. Mało nawet kto wie, że tutaj żyję. A pan po fasolę. Owszem, sa­dzę trochę fasoli, ale tyle, co dla siebie, to dużo mi potrzeba? Jak wszystkiego. Marchewki, buraczków, cebuli, czosnku, pietruszki, żeby swoje mieć. I powiem panu, nawet nie przepadam za fasolą. Zjeść zjem, bo prawie wszystko zjem. Ale nie przepadam. Cza­sem sobie zupy fasolowej ugotuję czy fasolki po bretońsku, ale to raz na jakiś czas. A psy nie jedzą fasoli.

Dawniej tak, sadzono tu dużo fasoli. Bo nie wiem, czy pan wie, fasola mięso kiedyś zastępowała. A przy takiej pracy, jak tu pracowali, od świtu do nocy, człowiek musi zjeść ten kawałek mięsa. Nie mówiąc, że i kupcy często po fasolę przyjeżdżali. Nie tylko po fasolę, ale fasoli najwięcej kupowali. Tak, w czasie woj­ny, kiedy była tu wieś. W miastach wtedy głodem przymierano,

jak pan wie. Prawie co dzień furmankami się po nich na stację wyjeżdżało. Stacja jest parę kilometrów stąd. Potem się ich odwo­ziło już z towarem. Gdzieś tak jak teraz, późną jesienią, najczęś­ciej przyjeżdżali. W każdym razie najwięcej ich o tej porze przy­jeżdżało, gdy się z pól już wszystko zebrało. Fasolę, co kto zdążył do ich przyjazdu wyłuskać, do ostatniego ziarnka zabierali. Nie­raz jeszcze dobrze fasola nie podeschła, a już wszędzie po domach łuskali, żeby zdążyć. Całymi rodzinami łuskali. Od świtu do no­cy. Nieraz o północy wyszło się na dwór, a jeszcze tu, tam w ok­nach się świeciło. Zwłaszcza gdy fasola obrodziła. Bo z fasolą jak ze wszystkim, raz się uda, a raz nie. Na fasolę musi rok być do­bry. Fasola nie lubi, gdy słońca za dużo. Za dużo słońca, to desz­czu niewiele. I spali ją. Znów deszczu za wiele, nim wzejdzie, już zgnije. Jakkolwiek bywało, rok dobry, a co drugi strąk pusty czy ziarna pordzewiałe. I nie wiadomo dlaczego. Taka fasola, a ma swoje tajemnice.

Pan może jako kupiec wtedy tu przyjeżdżał? Ale to bym chy­ba pana poznał. Prawie wszystkich kupców znałem, jacy przy­jeżdżali. Sadziło się u nas dużo fasoli, to się przewinęło kupców a kupców. I do ludzkich twarzy miałem od dzieciństwa pamięć. A wiadomo, co się w dzieciństwie zapamięta, na zawsze się pa­mięta. Naturalnie musiał pan być jeszcze młody, inaczej ubrany. Kupcy wtedy w byle łachach przyjeżdżali, miał kto, nie miał, jak najgorzej się ubierał, żeby nie wzbudzać podejrzeń. W pociągach ich rewidowali, zabierali im. Mówiło się tylko kupcy. A teraz, wi­dzę, płaszcz na panu, kapelusz, szalik. Miałem kiedyś taki sam, brązowy, pilśniowy kapelusz i płaszcz taki. I szalik, jedwabny czy z kaszmiru. Lubiłem być dobrze ubrany.

Ale czemu się pan nie rozbierze? O, na drzwiach niech pan po­wiesi. Jest tam wieszak I proszę, niech pan siada. Na krzesełku czy

na ławie pan woli. Skończę tylko tę tabliczkę, niewiele mi zostało. Szybciej by mi szło, ale ręce już nie te. Nie, reumatyzm. Teraz i tak jest dużo lepiej. Prawie wszystko mogę robić. Na saksofonie tylko grać nie mogę. Tak, kiedyś grałem. A tak wszystko. Nawet te tab­liczki, widzi pan, odmalowuję. A to wymaga i w rękach skupienia. Najgorzej przy tych najmniejszych literkach. Zjedzie panu pędze­lek i musi się całą literę benzyną zmywać i od nowa zaczynać.

Dlaczego przyszło mi do głowy, że mógł pan jako kupiec wte­dy tu przyjeżdżać? No, bo tak ni stąd, ni zowąd przyszedł pan do mnie po fasolę. Musiał pan widocznie wiedzieć, że tu kiedyś sa­dzono fasolę, i sądził pan, że dalej sadzą. Człowiekowi tak nie­raz się wydaje, że cóż w takich miejscach może się zmienić, gdzie od niepamięci sadzono fasolę. Tylko jak panu się udało ocalić w sobie przekonanie, że są takie wieczne miejsca? Tego nie mo­gę zrozumieć. Czyżby pan nie wiedział, że miejsca lubią nas zwo­dzić? Wszystko nas zwodzi, to prawda. Lecz miejsca najbardziej. Gdyby nie te tabliczki, to i ja bym nie wiedział, że to tu było to miejsce.

W ogóle pan tu nigdy nie był? Nawet jako kupiec wtedy? To przepraszam, że wziąłem pana za kupca. Widocznie za długo ślę­czę dzisiaj nad tymi tabliczkami. Co to za tabliczki? Imię, nazwi­sko, od do, niech w Bogu spoczywa. Każdego roku o tej porze zbieram z grobów i odmalowuję. Schodzi mi z tym. Samo imię, nazwisko, ile to liter. A każdą literę trzeba starannie, żeby zmarły nie pomyślał, że jak był, dajmy na to, z tamtej strony rzeki, to go byle jak odmalowałem. Bo tu zawsze się dzielili na z tej i z tamtej strony rzeki. Kiedy ludzi może coś podzielić, zawsze się podzielą, i nie tylko według rzeki.

Skąd sądzę, że zmarli myślą? Stąd, że nie wiemy, czy nie my­ślą. Bo co my wiemy? Nieraz po dwóch, trzech literach, zwłasz­

cza tych najmniejszych, oczy mnie aż bolą, ręka mi zaczyna drżeć i muszę przerwać. Trzeba cierpliwości do takich nieżyjących liter. Ledwie jedne odmaluję, to z poprzednich, które w zeszłym roku odmalowałem, farba zaczyna już schodzić. W lesie szybciej scho­dzi. Wilgoć, słońca tyle, co w prześwitach, tak że w kółko muszę odmalowywać. Nie odmalowywałbym, toby dotąd nie wiadomo już było, kto na której jest. Kupowałem różne farby, takie, inne, zagraniczne. Wszystkie schodzą. Pan nie zna jakiejś farby, co by nie schodziła? Ma pan rację. Nikt nie ma interesu, żeby coś by­ło na trwałe. Zwłaszcza farba. Wciąż się coś zamalowuje, żeby in­ne namalować.

Tego nie wiem. Może ktoś odmalowywał przedtem, ale pew­nie niedługo, bo z trudem dało mi się odczytać, kto na której jest. Widocznie uznał, że i tak nikomu nie zapewni się wiecz­ności na tym świecie, i przestał. Do tego i koszty, sama farba, a pędzelki, a robocizna. Dobrze, że tu znałem kiedyś wszystkich. A i tak musiałem przy niektórych w pamięci pogrzebać. Najgo­rzej z dziećmi. Niektóre jakbym chrzcił dopiero.

To Zenon Kużdżał. Już kończę. Najmłodszy z Kużdżałów. Są- siedzi. Tu, z tej strony, tylko bardziej w lesie. Dlatego jedynie od drogi byli płotem ogrodzeni, a z trzech stron lasem, toteż niepo­trzebny im żaden płot, mówili. Las najlepszy płot. Co im może grozić od lasu? Kto od lasu może przyjść? Najwyżej zwierzyna.

I zastawiali wnyki, sidła, potrzaski w obejściu. Nieraz ich własne kury, gęsi, kaczki się łapały, gdy nie zdjęli na dzień. Zresztą i tak tych kur, kaczek nigdy nie mogli się pod wieczór doliczyć. I co wieczór posądzali sąsiadów.

Sąsiadów nie wpuszczali inaczej, tylko przez furtkę od drogi. Furtka znajdowała się w skrzydle bramy, a brama to nie była taka zwykła brama. Dwa razy wysoka jak płot, nad nią dach gontem

kryty i dwie figury po bokach. Nie pamiętam już, jakich świę­tych. Płot był też wysoki. Najwyższy we wsi był stryj Jan, ale i on, choćby stanął na palcach i wyciągnął rękę, nie dostał do szczy­tu. I deska przy desce tak ściśle zbite, że najmniejszej szpary. Przy furtce wisiała kołatka, musiało się tą kołatką zaklekotać, dopie­ro ktoś | domu wychodził i panu otwierał. A niechby pan spró­bował od lasu, od razu z drągami do pana lecieli i psem szczuli. Trzeba było do furtki zawrócić i tą kołatką zaklekotać.

No, a już fasoli by pan u nich nie kupił, bo wszyscy rzeźbili. Rzeźbił dziadek, staruteńki był, zaćmę miał na oczach, ale gdyby pan patrzył, jak rzeźbi, nie uwierzyłby pan, że nie widzi. Jak to robił, nie wiem. Może rękom kazał patrzeć? Rzeźbili trzej wnu­kowie, Stach, Mietek i Zenek. Kawalery na schwał, ale nie wi­działo się, żeby z pannami chodzili. Widziało się tylko, jak rzeź­bili. Nie rzeźbił jeden ojciec. Klocki im na te rzeźby przycinał, ociosywał. Pewnie by też rzeźbił, tylko, o, tych trzech palców u tej ręki nie miał, urwało mu jeszcze w tamtą wojnę. Ale ocio- sywać, przycinać, jakoś sobie radził. Podobno jeszcze ich pradzia­dek rzeźbił i prapradziadek, i nie wiadomo, jak daleko trzeba by zapuścić się w mrok ich rodu za tymi rzeźbiącymi przodkami, bo według tego, co mówili, od niepamięci wszyscy u nich rzeźbili. Nawet w niedzielę, po mszy czy sumie wrócili z kościoła, od razu zabierali się do rzeźbienia, co usłyszeli w Ewangelii, żeby nie za­pomnieć. Mieli zamiar całą Ewangelię wyrzeźbić, bo, jak mówił dziadek, świat jest taki, jak Bóg opisał, a nie jaki człowiek widzi.

Całe obejście było tymi rzeźbami zastawione i szli z nimi w las. Coraz dalej i dalej. Może też dlatego nie grodzili się od la­su. Nie dało się u nich w obejściu wozem zawrócić, trzeba było cofać. Krowy wyganiali na pastwisko, to musieli pilnować, żeby tych rzeźb nie pozwalały. Koty się na tych rzeźbach wygrzewały.

Czasem pies ni stąd, ni zowąd zaczynał ujadać, wypadali z domu, ze ktoś może wszedł od lasu, a on na te rzeźby ujadał. Szczęście, że był krótko uwiązany. Kużdżałowa ptactwu ziarno sypała, to śmiali się ludzie, że te rzeźby podkarmia, bo są coraz większe.

Nie były to zwykłe rzeźby, jak pan sobie może wyobraża. Nie jest pan, widzę, ułomek, a gdzie tam, większe ode mnie czy od pana były. „Ostatnią Wieczerzę” na przykład, gdy zaczęli rzeźbić, polankę w lesie wycięli. Sam stół to jak kilka tych moich, ławy to jak kilka tych moich ław. A i tak apostołowie siedzieli ciasno jeden przy drugim, że dla Chrystusa jakby nie było już miejsca. Siedział wkulony między jednym apostołem, który stał z kielichem w wy­ciągniętej ręce, a drugim, co z głową na stole już spał, i był dużo mniejszy od nich. Nie sięgałby im pewnie do pasa, gdyby tak i on, i oni wszyscy wstali. Był już w cierniowej koronie i jakby czymś zmartwiony, wspierał głowę na dłoni. Z drugiej strony stołu na­wet któryś z apostołów wyciągał rękę ku tej koronie, jakby chciał ją zdjąć z jego głowy, że za wcześnie, ale nie dostawał. Na stole sta­ło kilka dzbanów z winem, a każdy dzban, to nie mam takiego naczynia, żebym mógł porównać. Ta konew czy to wiadro byłyby za małe. Chleb to nie pamiętam, żeby gdzieś takie bochny piekli. A piekli nawet do dziesięciu kilogramów. Mieli jeszcze dach nad tą wieczerzą postawić, tylko że już nie zdążyli.

Nie powiem panu, co te rzeźby były warte. Wtedy się ich ba­łem. Ale czy strach może być miarą rzeźb? Zwłaszcza gdy ma się tyle lat, ile ja wtedy miałem? Gdy matka mnie do nich po coś wy­słała, o coś spytać się czy czegoś pożyczyć, mówiłem, że nie ma­ją albo że nikogo w domu nie zastałem. Kołatałeś? Kołatałem, ale nikt nie wyszedł. Chyba mi jednak nie wierzyła, bo za jakiś czas wysyłała którąś z sióstr, Jagodę czy Leonkę, ale tak, żebym nie widział.

Nie słyszało się, żeby próbowali jakąś rzeźbę sprzedać. Bo też komu? Na targ z taką rzeźbą, co też pan mówi? A tu, na wieś, kto by przyjeżdżał kupować rzeźby? Przyjeżdżali kupować żywność, mówiłem panu, fasolę, mąkę, kaszę. Poszedł tylko kiedyś dzia­dek, tak, ten niewidomy, poprosić księdza, żeby im pozwolił jed­ną, dwie rzeźby wstawić do kościoła. Nie zgodził się, że żadnych szkół nie pokończyli.

Czasem mi się te ich rzeźby śniły. Zrywałem się w środku nocy z krzykiem, zlany potem. Matka myślała, że jakaś choro­ba się u mnie zaczyna. Musiałem pić zioła, jeść miód, bo bałem się przyznać, że to te ich rzeźby. Nie wiem czemu. Może samego tego się bałem, że się boję. W dodatku rzeźb. Każdy strach ma kilka pięter, jak pan wie. Jeden strach ze snu pana zerwie, a in­ny pana uśpi. A jeszcze inny... Nie ma zresztą o czym mówić. Nie ma rzeźb, nie ma Kużdżałów. Miód zresztą lubiłem, zioła mnie aż wykrzywiały. Ale matka stała nade mną, pij, pij, to na zdrowie.

Pan lubi zioła? To tak samo jak ja. Ale miód pan chyba lubi? To dam panu słoik w prezencie. Nie będzie pan przynajmniej wy­rzucał sobie, że pan przyszedł do mnie nadaremno. Mam swój, nie kupowany. Tu, z brzegu lasu, może widział pan, stoi kilka uli, to moje. Z tych kilku, jeśli rok jest miodny, zbiorę nieraz mio­du a miodu. Sam bym nie przejadł. Z paru lat mam miód, ta­ki wystany najlepszy. Ktoś mi jakąś przysługę wyświadczy, zwy­kle miodem mu się odwdzięczam, jeśli nie chce pieniędzy. Czy tak jak teraz, po sezonie, ktoś mnie odwiedzi, to nie wyjdzie ode mnie bez słoika miodu. Czy w domkach imieniny ktoś obchodzi, pójdę złożyć mu życzenia i przynajmniej ten słoik miodu zanio­sę w prezencie. Albo gdzie są dzieci, o dzieciach bez żadnej oka­zji pamiętam. Dzieci powinny jeść miód.

Najlepiej jednak miód pić. Jak? Łyżeczkę od herbaty miodu zalewa pan rano pół szklanką lekko ciepłej wody. I niech tak stoi do następnego rana. Wciska pan połówkę czy ćwiartkę cytryny, zamieszać i wypić na czczo, co najmniej pół godziny przed śnia­daniem. Jeśli za zimne, dolać ciut gorącej wody. Samo zdrowie. Na serce, na reumatyzm. Miód na wszystko jest dobry. Nie bę­dą pana przeziębienia łapać. Za młodu, kiedy na budowach pra­cowałem, mieszkaliśmy na kwaterze u jednego pszczelarza i on mnie tego nauczył. Ale gdzie tam miał wtedy człowiek głowę do picia miodu. Nigdy na to czasu nie było. A jeśli już, to wódkę się piło. Wódka była wtedy na wszystko najlepsza, nie miód.

A jaki pan woli, wrzosowy czy spadziowy? Spadziowy iglasty, nie liściasty, aż czarny i znacznie lepszy. To dam panu i taki, i ta­ki po słoiku. Ja najbardziej lubię gryczany. Kiedyś siał tu jeden dużo gryki. Odmalowywałem trzy dni temu jego tabliczkę. Nie zaczynała jeszcze gryka kwitnąć, już wstawiał w nią ule. Chodzi­łem patrzeć, jak wybiera z tych uli miód. On w kapturze, z siatką na oczach, a ja tak. I nie uwierzy pan, nigdy żadna pszczoła mnie nie użądliła. Siadały na mnie i ani razu. Nie mógł się nadziwić. Dziwny jakiś, chłopak, jesteś. To ja pszczelarz... Leć, przynieś ja­kiś garnek. I nalewał mi prosto z ula tego miodu.

Ale teraz kto by tu miał siać grykę i gdzie? Widział pan, za­lew, nad zalewem domki, las. Las i wtedy był. To jedyne, co wte­dy było, jest i teraz. Z tym że las był w większości po tej stro­nie. Teraz i po tamtej zarósł, gdzie pola były. Lasu jak się nie po­wstrzyma, wejdzie i w obejścia. Gdzie obejścia były, też zarósł. Po tamtej stronie, to mam na myśli po tamtej stronie Rutki. Rutka? Rzeka, co tu kiedyś płynęła, wspominałem panu, że dzieliła wieś. Jak by powstał zalew, gdyby nie płynęła rzeka? Od ruty, nie od rudy. Wie pan, co to ruta? To nie jest pan wyjątkiem. Tu, w dom­

kach, prawie żadnych ziół: nie znają. Miętę, rumianek najwyżej. Drzew nie znają, dębu od buka nie potrafią odróżnić. A już taki grab, jawor, szkoda mówić. Zyta od pszenicy nie potrafią, pszeni­cy od jęczmienia. Na wszystko mówią zboże. Ciekaw jestem, czy- by proso poznali. Prosa, widzę, mało teraz ludzie sieją.

Ruty używało się na choroby, samą czy z innymi ziołami. Na oczy, nerwy, rany, stłuczenia, przeciw zarazom. Piło się, przykła­dało. Uroki się odczyniało. A przede wszystkim panny wiły z ru­ty wianki. Przyciągała kawalerów. Sporo jej tu rosło, może stąd Rutka? Nie ma pan pojęcia, co to była za rzeka. Niewielka, jak to rzeki we wsiach. Płynęła w rozległej dolinie i w dolinie ciąg­nęły się łąki, a za doliną już pola. Miejscami szersza, miejscami węższa. W niektórych miejscach, gdy długo nie padało, można ją było po kamieniach przejść. Stanęło się nad brzegiem doliny, a niech tak słońce zza chmur wyszło, miało się wrażenie, że całą doliną Rutka płynie. Nieraz, co prawda, robiła się tak szeroka jak dolina, czy w czasie roztopów, czy gdy lało i lało. Wtedy by pan nie uwierzył, że to ta sama Rutka, taka groźna. Zalewała nie tylko dolinę, ale i na pola wylewała. Kto mieszkał niżej, musiał wyżej się przenosić. Wtedy tak, zemścili ludzie Rutkę, płakali na nią. Ale woda opadła i znów stawała się spokojna, przyjazna. Płynęła niespiesznie. Kij się nieraz rzuciło i szło się za nim wzdłuż brze­gu, kto szybciej, pan czy Rutka. Nawet wolnym krokiem gdy się szło, zawsze się z nią wygrywało. Wiła się, kręciła, a gdzie wpa­dała w zakola, zarastał ją tatarak, sitowie, grążele, nenufary. Za­kwitła, to nie wyobraża pan sobie. Czy niechby pan tak posłu­chał słowików w maju.

Nie wszędzie była płytka. Gdzie płytka, to płytka. Miała i głęb­sze miejsca. A jedno było najgłębsze. Tam chodzili się topić. Naj­częściej młodzi, gdy im rodzice nie pozwalali się z sobą pobrać. Ta­

kich podobno najwięcej się tam utopiło. Mówiono, że od zawsze się tam topili, bo zawsze tam było najgłębiej. Z różnych zresztą przyczyn się topili. I nie tylko młodzi. Chociaż nie wszyscy się to­pili, niektórzy się wieszali. A Rutka płynęła, jak płynęła.

Nie uwierzy pan, ale wydawała mi się największą rzeką świa­ta. Byłem nawet święcie przekonany, że wszystkie rzeki nazywają się Rutki i wszystkie z Rutki jak z matki się biorą. Zacząłem do szkoły już chodzić, a jeszcze nie mogłem uwierzyć, że są na świe- cie dużo większe rzeki, a każda inaczej się nazywa.

Mieliśmy łódkę. Zaciągałem ją czasem, gdzie największe szu­wary, wszyscy mnie wołali, wołała matka, wołał ojciec, a nie od­zywałem się. Leżałem sobie na dnie i czułem się, jakby mnie ni­gdzie nie było. I gdyby pan mnie spytał, czy byłem kiedyś szczęś­liwy, to jedynie wtedy. Nie chciałby mnie pan spytać? Rozumiem. Albo wyprowadzałem łódkę na nurt, kładłem się i płynąłem, pły­nąłem, a Rutka mnie niosła. Jak pan myśli, czy takie rzeki znika­ją? No, nie wiem. Czasem pójdę, stanę nad zalewem i wypatru­ję, gdzie tu może teraz płynąć. I powiem panu, raz mi się udało jeden brzeg jej wypatrzyć. Który? A to musiałbym wiedzieć, na którym ja stoję.

Nie powiem panu, skąd wypływała i gdzie kończyła swój bieg. Wtedy nie chodziło się tak daleko. Strach było tak daleko chodzić, lasy ciągną się tu i ciągną. A teraz też nie chodzę, bo po co? Zresztą wejdzie się z tej czy z tej strony i zaraz na brzegu ma pan wszystko. Jagody, poziomki, jeżyny, grzyby. No, nie o tej po­rze. Za późno pan przyjechał. Teraz jeszcze tylko żurawiny. Ale to musiałby pan poczekać, aż przymrozki ścisną, bo najwięcej na bagnach ich rośnie. Bagna niedaleko stąd. Dałbym panu jakiś dzbanek, nazbierałby pan sobie. Żurawiny do pasztetu, palce li­zać. Jeszcze z gruszkami, a pasztet z zająca.

Ja nie zbieram, nie mam kiedy, muszę tu pilnować. Tak jak te­raz, po sezonie, prócz mnie i tych moich psów nie ma tu niko­go. Raz na jakiś czas ktoś wpadnie zobaczyć, co, jak z jego dom- kiem. Prawdę mówiąc, niepotrzebnie. Każdy wie, że wszystko w porządku. I nie może być inaczej, skoro pilnuję. Mogli nieraz się przekonać. Ale przecież nie mam prawa nikomu zabronić, je­śli ktoś chce zobaczyć, co, jak. To ich domki. Tylko że to raczej przed południem. Nikt by o tej porze. O tej porze martwo się tu robi. I zmierzch dużo wcześniej już zapada. Miesiąc temu nie pa­liłbym jeszcze światła. Całkiem dobrze widziałem litery, nawet te najmniejsze. I bez okularów malowałem. A teraz, widział pan, zmierzch, to nawet na zalewie ani jednej zmarszczki. Wydawać by się mogło, że woda skrzepła w trwały grunt. Jeszcze tak jak dzisiaj, przy bezwietrznej pogodzie, mógłby ktoś pomyśleć, że da się suchą nogą przejść z tamtego brzegu na ten brzeg.

A pan w domku pana Roberta się zatrzymał? Nie w nocy pan chyba przyjechał, bobym słyszał. Całą noc nie spałem, słyszał­bym. W nocy po zalewie najsłabszy głos się niesie. Nad ranem dopiero zasnąłem. Świt się już przecierał, wyjrzałem przez ok­no, ale jeszcze pana nie było. A potem zasnąłem, nie wiem nawet kiedy. Mgła pana po drodze zatrzymała? A tu mgły nie było. To prawda, jesienią zdarzają się mgły, że trudno się nieraz przebić. Jedzie pan, a tu nagle biała ściana.

Mieszkałem jeszcze za granicą i raz tak jesienią, mniej więcej

o              tej porze, postanowiłem tu przyjechać. Jesienią, kiedy już ni­kogo tu nie będzie. I też w domku pana Roberta się zatrzyma­łem. Pan Robert powiedział mi, gdzie znajdę klucz. Pod tarasem, u belki, na gwoździu. Pan też tam znalazł? No, właśnie. Przed­tem byłem tu tylko raz, kiedyś w niedzielę w sezonie. Obaj z pa­nem Robertem wtedy przyjechaliśmy. Tym razem pan Robert nie

mógł. Naturalnie, mogę skorzystać z jego domku, powiedział, kiedy zadzwoniłem do niego, ale on, niestety, nie może przyje­chać. Powiedział mi, gdzie co znajdę, no, i gdzie klucz.

Zmierzch już zapadał, gdy przekroczyłem granicę, więc liczy­łem, że w nocy dojadę i do rana może się nawet trochę prześpię. Dopóki główną drogą jechałem, wszystko było w porządku, noc wygwieżdżona, księżyc, widoczność całkiem dobra. Zjechałem jednak w boczną drogę, potem znów skręciłem w inną i zaczęła się pojawiać mgła. Z początku rzadka i gdzieniegdzie, takimi pas­mami tylko nachodziła, przegradzając od czasu do czasu drogę. Ale światła przeciwmgielne jeszcze sobie dobrze radziły. W mia­rę nawet szybko jechałem jak na tę porę. Z każdym jednak kilo­metrem te pasma zagęszczały się. A po jakimś czasie jakby ściany mgły zaczęły wyrastać na drodze. Widniej było tylko w miejsco­wościach, gdzie paliły się lampy. Kiedy jednak z takiej miejsco­wości wyjeżdżałem, w jeszcze gęstszą mgłę wpadałem. I w coraz gęstszą, i gęstszą. Mgłę miałem przed sobą, mgłę nad sobą, z bo­ków, z tyłu. Jakby świata nie było, tylko mgła. Próbowałem i ta­kie, i takie światła palić, nic nie pomagało. Wiem przecież, że długie najmniej pomagają. Długie, to od razu ma się białą ścia­nę przed maską. Mijania i przeciwmgielne jedynie. A najlepiej gdy ktoś drugi z panem jedzie, drzwi uchyli i patrzy na jezd­nię tuż przy samochodzie, i prowadzi tego przy kierownicy. Ale sam jechałem. W dodatku żadnego samochodu za mną, przede mną. Bo też można się z kimś umówić, że trochę on poprowa­dzi, trochę pan, na zmianę. Tylne czerwone światła najlepiej we mgle wskazują drogę. Toteż chwilami traciłem omalże pewność, czy w ogóle jadę przed siebie, czy nie zjadę zaraz w rów, nie ude­rzę w znak drogowy, w drzewo. Powiem panu, nigdy dotąd w ta­kiej mgle nie jechałem. Co trochę stawałem, wychodziłem, żeby

zaczerpnąć świeżego powietrza. Zrobiłem parę ruchów, wsiada­łem i jechałem dalej.

Nagle widzę, po obu stronach drogi zaczynają pełgać jakieś dziwne mdłe światełka. Cóż to może być? Z początku jeszcze rzadkie, tu, tam. Nietrudno jednak było spostrzec, że stoją w ok­nach, jakkolwiek okien mało było widać, a jeszcze mniej domów, ledwie zarysy majaczące we mgle. Domyśliłem się, że przejeż­dżam przez jakąś miejscowość, zwłaszcza że tych światełek przy­bywało, gęstniały, a wkrótce z jednej, drugiej strony drogi utw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin