Brin David - Wojna Wspomaganych 04 - Rafa Jasności.rtf

(1840 KB) Pobierz

David Brin

Rafa jasności

 

Księga pierwsza nowej trylogii o wspomaganiu

 

Dla Herberta H. Brina, poety, dziennikarza, przez cale tycie walczącego o sprawiedliwość.

 

Asx

Muszę prosić was o pozwolenie. Was, moje pierścienie, moje odrębne jaźni.

Głosujcie! Czy mam przemówić do świata zewnętrznego w imieniu nas wszystkich? Czy mamy połączyć się raz jeszcze, by stać się Asxem?  Jest to imię używane przez ludzi, gheuenów i inne istoty, gdy zwracają się do tego stosu kręgów. Nazwaną tym imieniem koalicję pulchnych traeckich pierścieni wybrano na mędrca Wspólnoty, szanowanego i otaczanego czcią, osądzającego członków wszystkich sześciu gatunków wygnańców.  Tym imieniem —Asx— wzywają nas, gdy chcą wysłuchać opowieści. Czy osiągnęliśmy zgodę?

Asx składa więc relację... z wydarzeń, które przeżyliśmy, a takie z tych, które zrelacjonowali nam inni. „Ja będę narratorem, całkiem jakby ten stos był na tyle szalony, by stawiać czoło światu, mając tylko jeden umysł.  Asx warzy tę historię. Poglaszczcie jego woskowe ślady. Poczujcie, jak wiruje woń opowieści.

Nie istnieje lepsza, którą „ja mógłbym opowiedzieć.

 

 

Wstęp

Ból jest ściegiem utrzymującym go w całości... Gdyby go nie czuł, rozpadłby się już niczym pogryziona lalka lub popsuta zabawka, zostawił swe rozerwane części wśród pokrytego szlamem sitowia i zniknął w otchłani czasu.

Błoto pokrywa go od stóp do głów. W miejscach, gdzie wysusza je słońce, blednie, tworząc układankę z kruszących się płytek, jaśniejszych od jego smagłej skóry. Osłaniają one nagość wierniej niż zwęglone szaty, które opadły niczym sadza po jego panicznej ucieczce z ognia. Owa osłona koi palące cierpienie, aż złagodzona udręka staje się niemal miłym towarzyszem, niczym gadatliwy pasażer, którego jego ciało dźwiga przez nie kończące się, wsysające bagno.

Wydaje mu się, że otacza go jakaś muzyka, dokuczliwa ballada zadrapań i poparzeń. Opus na uraz i szok.

Złowróżbną kadencję wygrywa dziura w jego skroni.

Tylko raz dotknął dłonią ziejącej rany. Koniuszki palców nie zostały powstrzymane przez skórę i kość, lecz posuwały się przerażająco głęboko, zanim jakiś odległy instynkt sprawił, że zadrżał i wycofał je. To było coś, czego nie mógł zrozumieć, utrata, której nie potrafił pojąć.

Utrata samej zdolności pojmowania...

Bagno mlaszcze chciwie, przy każdym kroku wciągając jego stopy. Pochylony, musi się gramolić na czworakach, by przedrzeć się przez kolejną barierę krzyżujących się ze sobą gałęzi połączonych pajęczyną pulsujących żyłek barwy czerwonej lub żółtej. Wśród nich widać uwięzione kawałki szklistej cegły bądź pokrytego dziobami metalu, a na nich plamy wywołane starością i kwasowymi sokami. Unika tych miejsc, przypominając sobie niejasno, że kiedyś miał poważne powody, by trzymać się od nich z daleka.

Kiedyś wiedział mnóstwo rzeczy.         ,

Zahacza nogą o ukryte pod oleistą taflą wody pnącze. Pada w bagno. Z trudem utrzymuje głowę nad powierzchnią. Kaszle i dławi się. Drży, dźwigając się z wysiłkiem na nogi, a potem znowu zaczyna się wlec przed siebie, doszczętnie wyczerpany.

Następny upadek może oznaczać koniec.

Brnie naprzód uporczywie, siłą przyzwyczajenia, a towarzyszący temu ból recytuje wieloczęściową fugę — nagi i drażniący, okrutny, bez słów. Jedynym zmysłem, który wydaje się nietknięty po wstrząsie upadku, uderzeniu w ziemię i ogniu, jest węch. Nie ma poczucia kierunku ani celu, lecz połączony odór wrzącego paliwa oraz jego własnego przypalonego ciała pomagają mu wlec się dalej. Powłóczy nogami, pochyla się, gramoli na czworakach i utyka, aż wreszcie cierniowy gąszcz się przerzedza.

Nagle pnącza znikają. Rozciąga się przed nim bagno — rzadko porośnięte dziwnymi drzewami o łukowatych, spiralnych korzeniach. Trwoga mąci jego umysł, gdy zauważa, że woda staje się głębsza. Wkrótce nie kończące się grzęzawisko sięgnie mu po pachy, a potem wyżej.

Wkrótce umrze.

Nawet ból zdaje się z tym zgadzać. Łagodnieje, jakby zrozumiał, że nie ma sensu zawracać głowy zmarłemu. Ów prostuje się ze skrzywionej, zgarbionej pozycji, po raz pierwszy od chwili, gdy wypadł z wraku wijąc się, ogarnięty płomieniami. Powłócząc nogami po śliskim błocie, zatacza powoli krąg...

...i nagle staje przed parą oczu przyglądających się mu z gałęzi najbliższego drzewa. Oczu osadzonych nad krótką, grubą szczęką o ostrych jak igły zębach. Jak maleńki delfin, myśli, kosmaty delfin z krótkimi, muskularnymi nogami... oczyma skierowanymi do przodu... i uszami.  Cóż, być może porównanie do delfina nie było trafne. Nie myśli w tej chwili najsprawniej. Niemniej zaskoczenie wyszarpuje z jego umysłu pewne skojarzenie. Wzdłuż jakiejś ocalałej ścieżki przepływa szczątek, który omal nie przeradza się w słowo.

— Ty... Ty... —Próbuje przełknąć ślinę. —Ty. ..Ty...t...t...t...

Stworzenie przechyla głowę, przyglądając mu się z zainteresowa

ło

niem. Przysuwa się bliżej po gałęzi, gdy człowiek kuśtyka ku niemu, wyciągając ramiona...

Nagle skupienie zwierzęcia pryska. Stworzonko zerka w kierunku, z którego dobiega dźwięk.

Pluszcze ciecz... potem jeszcze raz... i jeszcze. Odgłos powtarza się w miarowym rytmie, zbliżając się stopniowo. Świst i plusk, świst i plusk. Gładkofutre zwierzątko spogląda z ukosa gdzieś za jego plecy, po czym chrząka cicho, wzdychając z rozczarowaniem. Obraca się błyskawicznie i znika wśród liści o dziwacznych kształtach.

Człowiek unosi dłoń, by skłonić je do pozostania. Nie może jednak znaleźć słów. Nie umie wyrazić żalu, gdy krucha nadzieja wali się w przepaść opuszczenia. Raz jeszcze wydaje z siebie żałosny jęk.

-Ty...Ty...

Pluskanie zbliża się. Pojawia się też dźwięk wciągania powietrza z głuchym pomrukiem.

Odpowiada mu mlaskanie, które dobiega na przemian z gwiżdżącymi szeptami.

Rozpoznaje odgłos mowy, hałas wydawany przez istoty rozumne, choć nie pojmuje słów. Otępiały z bólu i rezygnacji, odwraca się i mruga bez zrozumienia na widok łodzi wynurzającej się z gaju bagiennych drzew.  Łódź. Słowo —jedno z pierwszych, jakie poznał — znajduje drogę do jego umysłu gładko i z łatwością, tak jak ongiś działo się to z niezliczonymi innymi wyrazami.

Łódź. Zbudowana z wielu długich, wąskich rur, zręcznie pozgina-nych i połączonych w całość. Wprawiają ją w ruch postacie w zgodnym rytmie poruszające tyczkami i wiosłami. Postacie, jakie zna. Widywał już podobne. Ale nigdy tak blisko.

Nigdy współpracujące.

Jedna to stożkowaty stos pierścieni, o malejącej z wysokością średnicy,

opasany obwódką gibkich macek, dzierżących długą tyczkę, używaną do

odpychania korzeni drzew od kadłuba. Tuż obok para odzianych w zielone

płaszcze dwunogów o szerokich barach macha wielkimi, przypominającymi

czerpaki wiosłami. Ich długie, pokryte łuskami ramiona błyszczą w skośnych

promieniach słońca. Czwarty jest niebieskiego koloru, opancerzony, pokryty

skórzastymi płytami, ma

11

 

przypominający garb tułów zwieńczony przysadzistą kopułą opasaną lśniącą wstęgą oka. Z centrum sterczy promieniście pięć potężnych nóg, całkiem jakby stworzenie było w każdej chwili gotowe do ucieczki we wszystkich kierunkach jednocześnie.

Zna te sylwetki. Zna je i boi się ich. Ale prawdziwa rozpacz zalewa jego serce dopiero wtedy, gdy dostrzega ostatnią istotę, która stoi na rufie i trzyma rumpel łodzi, wpatrując się w gąszcz pnączy i zmurszałych kamieni.  Dwunoga postać jest drobna i szczupła, odziana w strój z prymitywnej tkaniny. Znajomy zarys, aż nazbyt podobny do jego własnego. To ktoś obcy, lecz dzieli z nim dziedzictwo mające początek nad pewnym słonym morzem, odległym od tej kosmicznej mielizny o wiele eonów i galaktyk.  To ostatnia postać, jaką pragnął ujrzeć w tym zapadłym miejscu, tak daleko od domu.

Wypełnia go rezygnacja, gdy opancerzony pięcionóg krzycząc unosi zakończoną szczypcami kończynę, by wskazać w jego stronę. Pozostali gnają na przód łodzi, by mu się przyjrzeć. On również się na nich gapi, gdyż to niezwykły obraz — wszystkie te twarze i postacie szwargoczące do siebie, by wyrazić zdumienie jego widokiem, a potem ganiające po łodzi, współpracujące zgodnie i wiosłujące ku niemu z wyraźnym zamiarem pomocy.

Unosi ręce niczym w geście powitania. Potem, na rozkaz, oba kolana uginają się i zalewa go mętna woda.

W ostatnichch sekundach, gdy rezygnuje już z walki o życie, przepełnia go ironia. Pokonał długą drogę i zniósł wiele. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że jego ostatecznym przeznaczeniem, jego zgubą, będą płomienie.  Z jakiegoś powodu utonięcie wydaje się bardziej odpowiednim sposobem odejścia.

I KSIĘGA MORZA

Wy, którzy wybraliście ten sposób życia — zamieszkanie, rozmnażanie się i śmierć w tajemnicy na tym kalekim świecie, trwogę przed gwiezdnymi szlakami, po których ongiś wędrowaliście, ukrywanie się wraz z innymi wygnańcami w miejscu zakazanym przez prawo... jakiej sprawiedliwości wolno wam się domagać?

Wszechświat jest bezwzględny. Jego

prawa są bezlitosne.

Nawet zwycięskich i wspaniałych karze miażdżący wszystko kat zwany czasem. Jeszcze okrutnie j s zy jest on dla was, którzy jesteście przeklęci i boicie się nieba...

Istnieją jednak drogi, które prowadzą w górę nawet od

rozpaczliwego smutku.

Ukrywajcie się, dzieci wygnania! Lękajcie się

gwiazd! Lecz bacznie wypatrujcie i

nasłuchujcie pojawienia się ścieżki.

Zwój Wygnania

Opowieść Alvina

W dniu, gdy dorosłem już na tyle, że moje włosy zaczęły się stawać białe, rodzice wezwali wszystkich członków naszej tłumnej gromadki do rodzinnego khuta na ceremonię nadania mi właściwego imienia — Hph-wayuo.

Myślę sobie, że jest całkiem niezłe, jak na hoońskie nazwanie. Łatwo

13

wydobywa się z mojego worka rezonansowego, nawet jeśli czasami czuję się zażenowany, gdy je słyszę. Prawo do jego używania przysługuje podobno naszemu rodowi od czasów, gdy skradacz przywiózł na Jijo pierwszych hoonów.

Skradacz był superpołyskliwy! Nasi przodkowie byli zapewne grze-sznikami, skoro przybyli na tę obłożoną tabu planetę, by się na niej rozmnażać, lecz aby tu dotrzeć, lecieli potężnym krążownikiem gwiezdnym, wymykając się patrolom Instytutu, niebezpiecznym Zangom oraz węglowym burzom Izmunuti. Grzesznicy czy nie, musieli być diabelnie odważni i okropnie dużo umieć, by dokonać podobnych rzeczy.

Przeczytałem wszystko, co udało mi się znaleźć na temat owych dni, choć wydarzyło się to setki lat przed tym, nim na Jijo pojawił się papier i jedynym źródłem informacji jest garstka legend o owych hoońskich pionierach, którzy spadli z nieba, by odnaleźć ukrywających się już na Stoku g Keków, glawery i trackich. Historie opowiadające, jak ci świeżo przybyli hoonowie zatopili swój skradacz w głębi Śmietniska, by nie można go było odnaleźć, a potem zaczęli budować prymitywne drewniane tratwy, które były pierwszymi statkami żeglującymi po rzekach i morzach Jijo od czasu odejścia wielkich Buyurów.

Skoro imię, które mi nadano, wiąże się ze skradaczem, nie może chyba być takie złe.

Ale tak naprawdę lubię, jak mówią na mnie „Alvin.

Nasz nauczyciel, pan Heinz, chce, żeby uczniowie starszych klas zaczęli prowadzić dzienniki, chociaż niektórzy rodzice skarżą się, że tutaj, na południowym krańcu Stoku, papier jest zbyt drogi. Nie dbam o to. Będę pisał o przygodach, jakie przeżywam z przyjaciółmi, gdy pomagamy dobrodusznym marynarzom w porcie, nękając ich jednocześnie pytaniami, albo kiedy badamy kręte kanały przepływu lawy na stokach pobliskiego wulkanu Mount Guenn czy zapuszczamy się naszą małą łódką aż do długiego, wąskiego i ostrego cienia Krańcowej Skały.

Może któregoś dnia zrobię z tych notatek książkę!

Dlaczego nie? Znam anglic naprawdę dobrze. Nawet zrzędliwy staruszek

Heinz przyznaje, że mam wielki talent do języków. Nauczyłem się na pamięć

miejskiego egzemplarza słownika Rogeta, kiedy miałem dziesięć lat. Zresztą,

skoro drukarz Joe Dolenz przybył do Wuphonu otworzyć interes, dlaczego

mielibyśmy szukać nowych rzeczy do czytania tylko w wędrownej karawanie

bibliotekarza? Może

14

 

nawet pozwoli, bym sam składał tekst! To znaczy, jeśli zdążę zabrać się do tego, nim moje palce zrobią się za wielkie, by uchwycić te małe, zwierciadlane literki.

Mu-phauwq, moja matka, mówi, że to świetny pomysł, choć widzę, że raczej pobłaża ona tylko dziecinnej obsesji. Chciałbym, żeby przestała traktować mnie tak protekcjonalnie.

Mój tata, Yowg-wayuo, okropnie marudzi, nadyma swój worek rezonansowy i mówi, żebym nie był takim naśladowcą ludzi. Jestem jednak pewien, że w głębi duszy podoba mu się ten pomysł. Czy sam ciągle nie zabiera pożyczonych książek w swoje długie podróże do Śmietniska, choć w zasadzie nie powinno się tego robić, bo co by się stało, gdyby statek zatonął i być może ostatni, starożytny egzemplarz Moby Dicka poszedł na dno razem z załogą? Czyż nie byłaby to prawdziwa katastrofa?

Czy zresztą niemal od dnia moich narodzin nie czytał mi swym huczącym głosem wszystkich wspaniałych, stworzonych przez Ziemian opowieści przygodowych, takich jak Wyspa skarbów, Sindbad czy Ultrafioletowy Marst Jakie ma prawo nazywać mnie człekonaśladow-cą?

Teraz tata powtarza, że powinienem czytać nowych hoońskich pisarzy, którzy starają się nie imitować starodawnych Ziemian i chcą stworzyć literaturę odpowiednią dla naszego gatunku.

Myślę sobie, że może faktycznie przydałoby się więcej książek w językach innych niż anglic. Ale drugi i szósty galaktyczny wydają się holemie sztywne, za sztywne żeby w nich opowiadać historie. Zresztą próbowałem czytać niektórych z tych pisarzy. Daję słowo. Muszę stwierdzić, że żaden z nich nie dorasta do pięt Markowi Twainowi.

Rzecz jasna, Huck zgadza się ze mną w tej sprawie! Huck to moja najlepsza koleżanka. Wybrała sobie to imię, choć wciąż jej powtarzam, że nie jest odpowiednie dla dziewczyny. Okręca tylko jedną szypułkę oczną wokół drugiej i odpowiada, że jej to nie obchodzi, a jeśli jeszcze raz powiem na nią „Becky, złapie futro porastające mi nogi miedzy swoje szprychy i zakręci kołami tak, aż zacznę wrzeszczeć.

Myślę sobie, że to nie ma znaczenia, bo gKekowie mogą zmieniać płeć,

gdy odpadną im szkolne koła i jeśli Huck zechce zostać przy

15

żeńskiej, to tylko jej sprawa. Jako sierota mieszka z rodziną naszych sąsiadów od czasu, gdy Wielka Północna Lawina zgładziła klan tkaczy, który osiedlił się w znajdujących się w tamtej okolicy buyurskich ruinach. Można by się spodziewać, że będzie trochę dziwna, skoro przeżyła coś takiego, a potem wychowali ją hoonowie. Tak czy inaczej, to świetna koleżanka i całkiem niezły żeglarz, chociaż jest gKekiem i dziewczyną, a do tego nie ma nóg godnych tej nazwy.

Koniuszek Szczypiec na ogół towarzyszy nam w naszych wyprawach, zwłaszcza gdy przebywamy blisko brzegu. Niepotrzebne mu przezwisko zapożyczone z jakiejś opowieści, bo wszystkim czerwonym qheuenom nadaje się przydomek, kiedy tylko wystawią swoje pięć szczypiec za wylęgarnię. Koniuszek nie czyta tyle, co Huck i ja, przede wszystkim dlatego, że niewiele książek może wytrzymać sól i wilgoć miejsca, w którym mieszka jego klan. Są biedni. Żywią się wijcami, które łapią na błotnych równinach na południe od miasta. Tata mówi, że qheueni o czerwonych skorupach byli ongiś sługami szarych i niebieskich, w czasach nim ich skradacz przywiózł wszystkie trzy grupy na Jijo. Nawet po tym szarzy przez pewien czas rozkazywali pozostałym i tata mówi, że czerwoni nie są przyzwyczajeni do samodzielnego myślenia.

To możliwe, ale gdy tylko zjawia się Koniuszek Szczypiec, z reguły to on opowiada — wszystkimi nogoustami jednocześnie — o wężach morskich, zaginionych buyurskich skarbach czy innych rzeczach, które — jak przysięga — sam widział... albo słyszał o kimś, kto zna kogoś innego, kto mógł coś zauważyć, tuż nad horyzontem. Jeśli popadamy w kłopoty, to często z powodu czegoś, co sobie wykombinował pod tą twardą kopułą, osłaniającą jego mózg. Niekiedy chciałbym mieć wyobraźnię choć w jednej dwunastej tak bujną jak on.

Powinienem uwzględnić również Ur-ronn, bo ona też czasami nam towarzyszy. Ma prawie takiego samego bzika na punkcie książek jak Huck i ja. Jest jednak ursą, a istnieją granice tego, jak wielkim człekona-śladowcą może stać się jedna z nich, nim zaprze się wszystkimi czterema nogami i powie prrr.

Na przykład, nie lubią przezwisk.

Kiedyś, gdy czytaliśmy wybór starych greckich mitów, Huck spróbowała

nazwać Ur-ronn „centaurem Myślę sobie, że można powiedzieć, iż ursa

przypomina jedno z tych baśniowych stworzeń — jeśli przed chwilą oberwało

się w łeb cegłą i ból sprawia, że się nie widzi ani

16

 

nie myśli za dobrze. Ur-ronn nie spodobało się to porównanie. Okazała to w ten sposób, że machnęła swą długą szyją jak biczem i omal nie odgryzła jednej z szypułek Huck kłapnięciem trójkątnych ust.

Huck powiedziała „centaur tylko jeden raz.

Ur-ronn jest siostrzenicą Uriel, która ma kuźnię nieopodal ognistych sadzawek lawy wysoko na stokach Mount Guenn. Zdobyła stypendium jako kowalska uczennica, zamiast pozostać ze stadami i karawanami na trawiastej równinie. Wielka szkoda, że ciotka pilnuje, by Ur-ronn prawie cały czas była zajęta i nigdy nie pozwala jej wybierać się z nami łódką, pod pretekstem że ursy nie umieją pływać.

W swojej szkole na prerii Ur-ronn czytała bardzo dużo. Książki, o których nigdy nie słyszeliśmy w tej zapadłej części Stoku. Opowiada nam historie, które sobie przypomina, o Szalonym Koniu, Dżyngis-cha-nie i bohaterskich uryjskich wojowniczkach z czasów wielkich bitew, jakie toczyły z ludźmi, gdy Ziemianie przybyli już na Jijo, lecz nie powołano jeszcze Wspólnoty i nie zaczął się Wielki Pokój.

Byłoby superpolyskliwie, gdyby nasza banda mogła być kompletną szóstką, jak wtedy, gdy Drakę, Ur-Jushen i ich towarzysze wyruszyli na Wielkie Poszukiwania i pierwsi ujrzeli na własne oczy Święte Jajo. Ale jedyny traeki w naszej osadzie to farmaceuta i er-on jest za stary, żeby zrodzić nowy stos pierścieni, z którym moglibyśmy się bawić. Jeśli zaś chodzi o ludzi, najbliższa ich wioska leży o kilka dni drogi stąd. Myślę więc sobie, że jesteśmy skazani na pozostanie czwórką.

Fatalnie. Ludzie są połyskliwi. Sprowadzili na Jijo książki i znają anglic lepiej niż ktokolwiek inny oprócz mnie i być może Huck. Ponadto ludzkie dziecko cokolwiek przypomina kształtem niewielkiego hoona i mogłoby chodzić prawie wszędzie tam, gdzie ja na moich dwóch długich nogach. Ur-ronn umie co prawda szybko biegać, ale nie może wchodzić do wody. Koniuszek nie może się od niej za bardzo oddalać, a biedna Huck musi trzymać się miejsc, w których grunt jest odpowiedni dla jej kół.  Żadne z nich nie potrafi wspiąć się na drzewo.

Ale to moi kumple. Są zresztą rzeczy, które oni potrafią zrobić, a ja nie, więc myślę sobie, że to się równoważy.

Huck powiedziała, że powinniśmy na lato zaplanować naprawdę błyszczącą przygodę, bo zapewne będzie to ostatnia.

17

Szkołę zamknięto. Pan Heinz wyruszył w coroczną podróż do wielkiego archiwum w Biblos, a potem na zgromadzenie. Jak zwykle zabrał ze sobą kilku starszych hoońskich uczniów, w tym również przybraną siostrę Huck, Aph-awn. Zazdrościliśmy im tej długiej podróży — najpierw morzem, potem statkiem rzecznym do miasteczka Ur-Tanj, a wreszcie karawaną osłów aż do górskiej doliny, gdzie będą oglądać rozgrywki i przedstawienia, odwiedzą Jajo i zobaczą, jak mędrcy osądzają wszystkich sześć gatunków wygnańców, które zamieszkują Jijo.

W przyszłym roku może i nam uda się załapać, muszę jednak przyznać, że perspektywa siedemnastu miesięcy oczekiwania nie była przyjemna. Co będzie, jeśli przez całe lato nie będziemy mieli nic do roboty, a rodzice, przyłapawszy nas na obijaniu się, każą pomagać w załadunku odpadowców, rozładowywać łodzie rybackie i wykonywać setki innych bezmyślnych zadań? Jeszcze bardziej przygnębiające jest to, że nie będzie żadnych nowych książek, dopóki nie wróci pan Heinz — o ile nie zgubi listy, którą mu daliśmy!

(Pewnego razu przyjechał cały podekscytowany, z wielkim stosem staroziemskiej poezji, lecz nie miał ani jednej powieści takich autorów, jak Conrad, Coope czy Coontz. Co gorsza, niektórzy z dorosłych twierdzili, że im się spodobała!)

Tak czy inaczej, to Huck pierwsza zasugerowała, byśmy wybrali się za Linię. Nie jestem pewien, czy wyrażam w ten sposób należne przyjaciółce uznanie czy też staram się zwalić na nią winę.

— Wiem, gdzie można znaleźć coś do czytania — oznajmiła pewnego dnia, gdy zaczynało się nasze wczesne, południowe lato.

Yowg-wayuo przyłapał nas już na obijaniu się pod molem, gdzie puszczaliśmy kaczki w stronę kopułospławików, znudzeni jak noory w klatce. Oczywiście, wysłał nas natychmiast na szczyt długiej rampy dojazdowej i zagonił do naprawiania wioskowego okratowania maskującego. Zawsze nienawidziłem tej roboty. Ucieszę się, kiedy będę już za duży, by mnie do niej zmuszano. My, hoonowie, nie lubimy wysokości aż tak, jak te drzewołazy ludzie i ich pieszczochy szympansy. Powiem wam szczerze, że może się zakręcić w głowie, gdy trzeba się czołgać na szczyt drewnianej kraty tworzącej łukowe sklepienie nad wszystkimi domami i sklepami Wuphonu, by pielęgnować dywan zieleni, który podobno ma uniemożliwić dostrzeżenie naszej osady z kosmosu.

Wątpię, czy to naprawdę coś da, jeśli kiedyś nadejdzie Dzień, którym

18

wszyscy tak się trapią. Gdy bogowie z nieba przybędą, by nas osądzić, co nam pomoże zasłona z liści? Czy uchroni nas przed karą?

Nie chcę jednak, by nazwano mnie heretykiem. Zresztą to nie miejsce, by o tym mówić.

Z tego właśnie powodu znaleźliśmy się wysoko nad Wuphonem, całkowicie wystawieni na palące promienie słońca, gdy z ust Huck, niczym nagła eksplozja pustego gradu, wyrwała się pewna uwaga. — Wiem, gdzie można znaleźć coś do czytania — oznajmiła.

Odłożyłem wąskie listewki, które niosłem, na kępę pnączy czarnego irysa. Na dole dostrzegałem dom farmaceuty. Z komina biły charakterystyczne traeckie zapachy. (Czy wiecie, że nad tym budynkiem rosną odmienne gatunki roślin? Praca w tym miejscu może być trudna, jeśli farmaceuta produkuje lekarstwo akurat w chwili, gdy jesteś na górze!)

— O czym mówisz? — zapytałem, walcząc z atakiem zawrotów głowy. Huck podjechała do mnie, by podnieść jedną z listewek. Pochyliła się zgrabnie i wetknęła ją w miejsce, gdzie okratowanie się zapadło.  — O czytaniu czegoś, czego nikt na Stoku nigdy nawet nie widział —odparła jękliwym tonem, co robi zawsze, kiedy uważa jakiś pomysł za połyskliwy. Dwie szypułki zatrzymały się nad jej zajętymi dłońmi, podczas gdy trzecia obróciła się, by popatrzeć na mnie z błyskiem, który znałem aż za dobrze. — O czymś tak starożytnym, że najstarszy zwój na Jijo będzie przy tym wyglądał jak coś, co Joe Dolenz przed chwilą wydrukował i jest jeszcze wilgotne od farby!

Huck pomknęła wzdłuż belek. Przełykałem ślinę, gdy zawracała nagle o sto osiemdziesiąt stopni albo omijała ziejącą wyrwę, układając giętkie listewki niczym wiklinę tworzącą kosz. Na ogół uważamy gKe-ków za kruche istoty, bo wolą równe ścieżki i nie znoszą skalistego gruntu. Niemniej ich osie i obręcze są giętkie, a to, co gKek nazywa drogą, może być wąskie niczym deska.

— Nie opowiadaj głupot — warknąłem. — Twoi ziomkowie spalili i zatopili swój skradacz, tak samo jak wszystkie gatunki, które wymknęły się na Jijo. Nie mieli nic prócz zwojów, dopóki nie przybyli ludzie.

Huck zakołysała tułowiem, naśladując traecki gest oznaczający:

„Możliwe, że masz rację, aleja-my tak nie sądzimy.

— Och, Alvin, przecież wiesz, że nawet pierwsi wygnańcy znaleźli na Jijo coś do czytania.

No dobra, nie zgrokowałem tego zbyt szybko. Jestem na swój sposób

19

całkiem inteligentny — dokładny i systematyczny w hoońskim stylu — ale nikt mnie nigdy nie oskarżył o prędkie myślenie.

Zmarszczyłem brwi, imitując „zamyśloną ludzką minę, którą kiedyś widziałem w książce, mimo że czoło mnie od tego boli. Mój worek rezonansowy pulsował, gdy się koncentrowałem.

— Hnrrrm... Zaczekaj minutkę. Nie chodzi ci o te znaki na murach, które się czasem znajduje...

— Na starych buyurskich budynkach. Tak jest! Tych nielicznych, których nie zburzyły ani nie zjadły mierzwopająki, kiedy Buyurowie odlecieli, milion lat temu. Właśnie te znaki.

— Ale czy to nie były przede wszystkim nazwy ulic i takie tam rzeczy?  — To prawda — zgodziła się, opuszczając jedną szypułkę. — Ale w ruinach, gdzie kiedyś mieszkałam, można znaleźć naprawdę dziwne. Wuj Lorben tłumaczył niektóre z nich na drugi galaktyczny, nim nadeszła lawina.  Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, jak rzeczowo potrafi mówić o katastrofie, w której zginęła cała jej rodzina. Gdyby coś takiego przydarzyło się mnie, nie odezwałbym się ani słowem przez całe lata. Może już nigdy.  — Wuj wymieniał z jednym uczonym z Biblos listy na temat inskrypcji, które odkrył. Byłam za mała, by wiele zrozumieć. Najwyraźniej jednak są uczeni, którzy chcą się czegoś dowiedzieć o buyurskich napisach ściennych.  Przypominam sobie, że pomyślałem wtedy: „I inni, którym to się nie spodoba. Bez względu na Wielki Pokój, we wszystkich sześciu gatunkach wciąż można trafić na osoby gotowe rzucać oskarżenia o herezję i ostrzegać przed straszliwą pokutą, która spadnie na nas z nieba.

— Szkoda, że te inskrypcje zostały zniszczone, kiedy... no wiesz.  — Kiedy góra zabiła moją rodzinę? Aha. Wielka szkoda. Posłuchaj, Alvin, czy mógłbyś mi podać jeszcze parę deszczułek? Nie mogę sięgnąć...  Huck zakołysała się na jednym kole. Drugie zawirowało szaleńczo.

Przełknąłem ślinę i podałem jej kawałki pociętego na listwy busa.

— Dziękuję — powiedziała. Wylądowała z powrotem na belce z

gwałtownym podskokiem złagodzonym przez jej amortyzatory. — Na czym to

stanęłam? Aha. Buyurskie inskrypcje ścienne. Miałam zamiar

20

zasugerować, że możemy znaleźć takie, których nikt nigdy nie widział.

Przynajmniej nikt z nas. Sześciu wygnańców.

— Jak to możliwe? — Mój worek rezonansowy musiał zatrzepotać pod wpływem dezorientacji, wydając mamroczące dźwięki. — Twoi pobratymcy przybyli na Jijo dwa tysiące lat temu. Moi niewiele później. Nawet ludzie są tu już od kilkuset lat. Zbadano każdy cal Stoku i przetrząśnięto wszystkie buyurskie ruiny. Dziesiątki razy!

Huck wyciągnęła wszystkie cztery oczy w moją stronę.

— No właśnie!

W dobiegających z jej błony czaszkowej anglickich słowach dał się słyszeć lekki ton podniecenia. Gapiłem się na nią przez długi czas. Wreszcie wychrypiałem zaskoczony:

— Chcesz opuścić Stok? Wymknąć się na drugą stronę Rozpadliny?

Powinienem był wiedzieć, że nie ma sensu pytać.

Gdyby losy Ifni potoczyły się tylko trochę inaczej, byłaby to całkiem odmienna opowieść. Tak niewiele brakowało, by życzenie Huck się spełniło.  Przede wszystkim, ciągle suszyła mi głowę. Nawet gdy już skończyliśmy naprawiać kratownicę i znów wałęsaliśmy się w pobliżu statków przycumowanych pod konarami olbrzymich gingurwów, nie przestawała mnie prześladować ze swym szczególnym połączeniem gKeckiej inteligencji i hoońskiej wytrwałości.

— Daj spokój, Alvin. Czy nie żeglowaliśmy do Krańcowej Skały już dziesiątki razy i czy nie podpuszczaliśmy się wzajemnie, by płynąć dalej? Raz nawet to zrobiliśmy i nie stało się nic złego!

— Tylko do środka Rozpadliny. Potem czmychnęliśmy z powrotem do domu.

— I co z tego? Chcesz, żebyśmy się nigdy nie uwolnili od tego wstydu?

To może być nasza ostatnia szansa!

Potarłem mój w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin