Maria Nurowska
Panny i wdowy
Zniewolenie
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1995
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni Zakładu Nagrań
i Wydawnictw
Związku Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
"Niezależna Oficyna
Wydawnicza", Warszawa 1991
Skład komputerowy
Logoscript Sp. z o.o.
Korekty dokonała
K. Markiewicz
Przystanek po drodze -
pomyślała z lekką ironią -
tylko... do jakiego życia.
Czym było do tej pory jej
życie? Zbędnym luksusem, ciężkim
obowiązkiem czy też może
występkiem przeciw boskim i
ludzkim prawom... Co czeka ją u
końca tej drogi? Wyzwolenie z
kłamstwa czy brnięcie w nie
dalej. Wszystko czego
doświadczyła w ciągu ostatnich
dni, było jak mało realny sen.
Narodziny dziecka Mani, rozpacz
Karoliny, wyjazd z domu. I oto
siedzi przy stoliku w małej
dworcowej restauracji gdzieś na
granicy dwóch światów, Europy i
Azji... Rosja objawiła jej się
jako obszar brudu i nędzy. Ci
wszyscy ludzie patrzący spode
łba, z ukrytą groźbą w oczach.
Tak to odbierała, nie dając się
zwieść tej niby pokorze w
twarzach. Nieokiełznany żywioł -
pomyślała, kiedy ci ludzie
schodzili z drogi dając miejsce
saniom. Siedzi teraz w pustej
sali dworcowej restauracji. Od
strony bufetu spieszy kelner,
jakiś groteskowy na tle grozy
czekającej za oknem i grozy w
niej samej.
- Co jaśniepani sobie życzy? -
pyta po rosyjsku.
Ewelina prawie nie zna tego
języka. Jak ma więc do niego
mówić, po polsku? Po francusku?
- Co imiejetie? - bąka
wreszcie.
- Jest sałatka z łososia, ale
przed taką daleką drogą trzeba
zjeść coś gorącego.
Ewelina spogląda na niego
zaskoczona. On się uśmiecha.
- Jak u nas pojawia się
prawdziwa dama, to znaczy, że
jedzie tam!
Wskazuje za siebie, Ewelina
odwraca się i widzi, że kilkoro
oberwanych dzieciaków przylepia
nosy do szyby. Uśmiecha się do
nich. Dzieci znikają. Często
zastawała twarz Karoliny w oknie
swojego pokoju. Tak samo
umorusana buzia. Karolina...
zawsze były z nią kłopoty. Ich
ochmistrzyni, droga, nieoceniona
Katarzyna, wzdychała: powinna
urodzić się chłopcem. Ale w ich
rodzinie rodziły się
dziewczynki, a kiedy trafił się
chłopak, schodził z tego świata
w tragicznych okolicznościach, i
to w wieku dziecięcym. Zabijał
go koklusz albo szkarlatyna,
albo jakaś zupełnie niegroźna
choroba, na przykład katar. Tak
było z jej starszym bratem
Józefem. Przeziębił się, kichnął
parę razy i już nie wstał z
łóżka. Mężczyźni pojawiali się w
Lechicach z zewnątrz, poza
ojcem, ale on też przecież
pojawił się w pałacu jako
starający się o rękę matki
Eweliny. Pałac... prawie
zobaczyła go od strony alei
wjazdowej. Łamany spadzisty dach
kryty gontem, białe ramy okien i
pobielony ganek układający się w
czterokolumnowy klasyczny
portyk. Fronton pałacu był
jednocześnie frontonem jej
życia, ono toczyło się przecież
w cieniu tych pobielonych
kolumn, a także w otoczeniu
porozwieszanych na ścianach w
hallu obrazów przodków. To
wszystko zobowiązywało. Kiedy
przeszło dwadzieścia lat temu
wsunęła się do pokoju matki
pełna obaw, a nawet buntu, tamta
powiedziała zdecydowanym tonem:
- Ewelino, życie to przede
wszystkim obowiązek, szczególnie
dla nas, kobiet... I Ewelina
posłuchała. Wyszła za mąż za
starszego o dwadzieścia lat
kuzyna, do którego nie czuła nic
poza rodzinnym przywiązaniem.
Cyprian był bardzo przystojny,
wysoki, o wyrazistej twarzy, w
której centralną część stanowiły
oczy, ciemne, na wpół przykryte
powiekami. Sprawiało to
wrażenie, jakby Cyprian był
pogrążony w myślach, i nie
bardzo wiedział, co się dzieje
dookoła. Czasami wydawało jej
się, że on nie bardzo orientuje
się, gdzie jest i kto stoi obok.
Nie przeszkadzało jej to, było
jej nawet na rękę. Lata, które
wspólnie przeżyli, nie potrafiły
niczego w niej zmienić, jej
serce nie zabiło żywiej na jego
widok. Dopiero kiedy spotkała
Jana, zrozumiała, czym jest
miłość kobiety do mężczyzny. To
było takie dziwne, zupełnie
jakby los przysłał go jej w
prezencie. Lechickie konie
poszły do lasu, do powstania, i
jeden z nich po bitwie, kiedy
oddział został doszczętnie
rozbity, po prostu wrócił do
domu, przywożąc ze sobą na
siodle ciężko rannego powstańca.
Ewelina była wtedy w pokoju na
górze, usłyszała jakieś
zamieszanie i wyjrzała przez
okno. Zobaczyła konia stojącego
przed gankiem, z opuszczoną
głową. Przewieszony przez siodło
mężczyzna w burej, chłopskiej
sukmanie, wydawał się bez życia.
Ta sukmana... Ewelina od razu
wiedziała, kim jest ten
człowiek. Zeszła na dół, wydała
dyspozycje:
- Jeżeli żyje, zanieście go na
samą górę.
Oznaczało to, że należy
zanieść rannego do pokoiku na
poddaszu, do którego wchodziło
się przez strych. Trzymano tam
jakieś rupiecie, zużyte meble.
Służący w mig to uprzątnęli,
pozostawiając tylko kanapę, na
której położono powstańca.
Ewelina nie zbliżała się do
niego, odczuwając dziwny lęk.
Była pewna, że jest ciężko ranny
i niedługo umrze. To Katarzyna
zdejmowała z niego zakrwawione
ubranie, Katarzyna obmywała jego
rany.
Potem długo nie mogła sobie
tego darować...
Kelner patrzył wyczekująco.
- Proszę... tego łososia... I
jeszcze kieliszek wódki...
On uśmiechnął się z aprobatą,
odchodząc w stronę bufetu. Po
chwili wrócił, stawiając przed
Eweliną talerze. Wódka była z
lodu, szkło pokrył szron.
Ewelina położyła na tacy
pieniądze.
- Proszę wypić za moje
zdrowie... żeby mi się
poszczęściło w drodze...
Skłonił się niemal do pasa,
odszedł zaraz, bo w drzwiach
stanął brodaty chłop w wielkim
baranim kożuchu, w ręku trzymał
bat.
- Czego tutaj? - spytał ostro
kelner.
- Ja do jaśniepani, konie
gotowe.
Kelner wskazał mu drzwi.
- Tam czekać. Jaśniepani
wyjdzie, jak będzie czas.
Chłop wycofał się z tym
pokornym wyrazem twarzy, za
którym kryło się coś mrocznego,
wywołującego w Ewelinie
nieokreślony niepokój. Bała się
tych ludzi, nie znała dobrze ich
języka, nie orientowała się, co
naprawdę myślą. A może to ta
sytuacja tak kazała jej na nich
patrzeć? Sytuacja której nie
potrafiła sprostać. Bo czyż w
jej wieku można zmienić życie?
Nie było wcale takie złe. Dopóki
nie spotkała Jana, czuła się
zadowolona, otoczona zbytkiem,
uwielbiana przez męża i dzieci.
Była ozdobą wszystkich balów i
zgromadzeń, zabiegano o jej
towarzystwo, chwalono jej urodę
i dobre maniery. Tak, to z
pewnością było wygodne życie.
Gdyby nie ogólna sytuacja
mogłaby uważać się za kogoś,
komu się udało. Ale ta
sytuacja... To dlatego jej życie
przeniosło się z wygodnego
gościńca na wyboistą drogę.
Dokąd ta droga ją zaprowadzi...
Lęk przed własną decyzją był jak
dotknięcie lodowatej ręki.
Co dalej? - pomyślała. To
wszystko, czym żyła do tej pory,
wydawało się na zawsze stracone.
Stanęła jej przed oczami nocna
rozmowa z córką.
Chodziła po pokoju pakując
rzeczy do podróżnego kufra.
Karolina pojawiła się w
drzwiach.
- Dlaczego nie idziesz się
położyć? - spytała córkę.
- Bo ty nas opuszczasz! - w
głosie Karoliny było tyle
tragizmu, że poczuła się
wstrząśnięta. Nie mogła tego
okazać, odparła więc oschle:
- Muszę.
Karolina przypadła do niej,
histerycznie ją obejmując.
- Nie! Wcale nie! Nigdy go nie
kochałaś! Zawsze był stary!
Córka podbiegła do nocnego
stolika, na którym stała
fotografia Cypriana i wrzuciła
ją do otwartego kufra.
- Skoro wolisz jego, to
zabierz ze sobą i tę podobiznę!
- Karolino - rzekła ostro -
jesteś zbyt gwałtowna, jak
zawsze.
Po policzkach córki pociekły
łzy.
- Mamo, ja cię kocham. Ciebie
jedną, nie możesz mnie opuścić!
Ramiona córki znowu ją objęły,
próbowała się uwolnić, ale nie
mogła odczepić rąk Karoliny.
Wyglądało to tak, jakby ze sobą
walczyły. Chyba w tym momencie
otworzyły się drzwi i wszedł
doktor. Obie spojrzały w jego
stronę.
- I po wszystkim -
powiedział. - Mamy następną
kandydatkę na pannę lub wdowę.
Myśl, że oto została babką,
przejęła ją lękiem. Czy nie za
późno na planowanie nowego
życia. Skończyła już przecież
trzydzieści osiem lat,
przestawała być młoda. Więc po
co ta miłość, ten ból, ta
tęsknota...
Mania leżała spokojnie, miała
zmęczoną, bardzo mizerną twarz.
Usiadła obok córki.
- Szczęśliwa jesteś? -
spytała.
- Tak - odrzekła słabym głosem
- ale to dziewczynka. Wolałabym,
żebyś inną wiadomość zawiozła
tatusiowi.
- W tym pałacu zawsze rodziły
się dziewczynki - odparła - więc
się nie przejmuj.
- Ale tatuś bardziej by się
cieszył z wnuka.
- I tak będzie się cieszył, że
wszystko dobrze poszło. To
najważniejsze. Mizernie
wyglądasz, może chcesz, żebym
jeszcze została parę dni? -
spytała z niejasnym uczuciem, że
składa teraz swój los w ręce
Mani. Jeżeli córka ją zatrzyma,
nie pojedzie.
- Jedź - odrzekła. - On tam
czeka. Biedak, jest zupełnie
sam.
Ewelina poczuła cień
zniecierpliwienia. Mania zawsze
bardziej kochała ojca. I z
pewnością była jego córką, tak
jak jej córką była Karolina. O
ileż od Mani inteligentniejsza,
obdarzona wyobraźnią i polotem.
Wstała i, przywołując uśmiech,
pochyliła się nad córką.
- Uważaj na siebie... i na
malutką.
Była przy drzwiach, kiedy
dobiegł ją słaby głos Mani.
Teraz powie, żebym została -
...
niuta58