Urazy mózgu.rtf

(2030 KB) Pobierz

Urazy mózgu, książka nagradzanej przez krytykę autorki Kathe Koja, zosta­ła przyjęta z dużym zainteresowaniem przez czytelników. O powieści tej mó­wiono, że ma więcej wspólnego z prozą Franza Kafki i Alberta Camusa niż Ste­phena Kinga.

Malarz Austen Bandy przeżywa kry­zys twórczy i nie może dojść do siebie po rozwodzie z żoną. Po nieszczęśliwym wy­padku na parkingu sklepu samoobsługo­wego wszystko w jego życiu zmienia się nieodwołalnie. Okresy utraty świadomo­ści i ataki stają się coraz częstsze i bar­dziej niebezpieczne, a towarzyszące im wizje — niepokojące. Zdesperowany Au­sten, zniechęcony brakiem pomocy ze strony lekarzy, wyrusza w podróż, u kre­su której spodziewa się znaleźć lekarstwo na swoje dolegliwości, panaceum, które pozwoli mu również odzyskać utracony talent malarski. I zrobi to za wszelką ce­nę...

Gdy czytamy Urazy mózgu, natych­miast nasuwa się skojarzenie z powie­ściami Philipa K. Dicka i neuropsychia­trycznymi rozważaniami OUvera Sacksa.


I


Kathe Koja

URAZY MÓZGU

Tłumaczył Robert Lipski


 

 

 


ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO


Tytut oryginału BAD BRAINS

Copyright © 1992 by Kathe Koja Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. Poznań

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Redaktor serii Tadeusz Zysk

Redaktor Aneta Wolniewicz

Grateful acknowledgment is madę to New Directions for permission to reprint materiał from Deep Song and Other Prose by Federico Garcia Lorca.


 

Wydanie I ISBN 83-7150-127-7



Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

fax 526-326

Dział handlowy tel./fax 532-751

Redakcja teł. 532-767

Skład i łamanie VIS, os. Orła Białego 76/88 61-251 Poznań, teł. 789-231

Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin


Dla Ricka

na zawsze


 

Chciałabym podziękować Alanowi Clarkowi

i Wayne'owi Allenowi Sallee za ich olbrzymią pomoc.

I jak zawsze, wyrazy miłości i wdzięczności

dla Ricka Liedera za wszystko.


1

Postrzega jeno połowę wszechświata ten, co nigdy nie widział domeny bólu.

Emerson

Błogosławiony gargulec nad jego głową, gdy pochłania śniada­nie: olejne farby, słodkie jak krew, czerwone ramy, półleżąca postać sfinksa oddana we wszelkich możliwych odcieniach czerni. Uśpione ciało zdobi barani łeb, oczy zioną jadem.

Była to jego ulubiona praca Kriosfinks, ostatnia i najlepsza, jaka wyszła spod jego pędzla. Austen powiesił ją w kuchni, by móc stale ją widzieć, gdy miał na to ochotę, tak jak teraz, gdy jadł lub czytał gazetę. Peter uważał ją za chorą. Peter uważał, że o n był chory, żyjąc w bungalowie, którego ściany szczerzyły się do ciebie, obwie­szone nie sprzedanymi obrazami przewyższającymi dwukrotnie war­tość galerii, niczym obsesyjne świadectwo jego niepowodzeń w stwo­rzeniu możliwego do przyjęcia portretu. Austen nie próbował go poprawiać. Niech sobie myśli, co chce. Emily zawsze uważała Petera za dupka, niemniej był on przyjaznym dupkiem i pozwalał Austeno-wi kręcić się po galerii. „Jesteś jedną z rozrywek" — mawiał. Nie zadawał pytań, na które Austen nie mógłby odpowiedzieć żartem, wzruszeniem ramion lub półuśmiechem, nie będącym niczym więcej jak znużonym gestem samoobrony. Emily twierdziła, że Petera łatwo było oszukać, i miała rację. Miała rację w wielu kwestiach.

Gotowane jajka były niesmaczne, jakby skwaśniały w procesie fertylizacji. Ostatnio nie miał apetytu. Uniósł wzrok, spoglądając na obraz. Czym żywiły się sfinksy? Ludzkim ciałem, ludzkimi snami, czułą muzyką ludzkich krzyków? Z czego to był fragment? Emily na pewno by wiedziała.

Eks-żona — głupie określenie. Nadal jej pragnął, brakowało mu jej, wciąż patrzył na jej zdjęcia — prawdę mówiąc, jedno miał stale przed oczyma, przypięte do ściany obok ekspresu do kawy, oprawne w ramki z gałązek. Emily nie uśmiechnięta na jakiejś chłodnej plaży,

 




podczas urlopu. Od czasu do czasu nawet się przy nich masturbował, zwłaszcza kiedy czuł się wyjątkowo słaby; pragnął w ten sposób stworzyć swym samotnym ciałem pomost wiążący go z tym, co przeminęło. Teraźniejszość — tak brzmiało to słowo, a ona była żywa \ obecna, jak zapach, który stale pamiętał. W pierwszych kilku miesiącach po jej odejściu polował niczym myśliwy, przetrzą­sając dom w poszukiwaniu rzeczy, które zostawiła; rękawiczki nie do pary, zapomnianego biustonosza. Zbierał je, przytulał i napawał się ich zapachem oraz pocieszeniem, jakie przynosiły. Częstokroć jednak ich zapach niknął pośród jego własnego zapachu i ponownie zostawał z niczym.

Nie miał z nią kontaktu, starannie się o to zatroszczyła, by zatrzasnąć te drzwi i przekręcić w nich klucz. Jednak ponowne ujrzenie jej nie sprawiłoby mu większych trudności, nie musiałby w tym celu pokonywać Wielkiej Wody. Wiedział, gdzie przebywała.

Zero uśmiechu.

Nie.

Żaluzje były przekrzywione. Ukośny pas słonecznych promieni muskał obraz gargulca; w świetle kolory mętniały niczym zmącona woda. Przedpołudnie. Był już spóźniony, niemniej miło było posie­dzieć w pustej kuchni, z ciepłą, przesłodzoną kawą i ostatnim pącz­kiem, i wpatrywać się w obraz. Nie, Peter miał w zupełności rację. To nie była komercyjna praca. To był portret, wydobyty obraz, przesiany i zdeformowany, jakby dusza, niczym wosk stopniała pod wpływem tortur. Nie to zamierzał stworzyć, niemniej robił to, co umiał najlepiej. Był twórcą, a dzieło w pewnym sensie objawiało mu się samo. Radosny fakt — właśnie to przywiodło doń Emily. Jej przyjaciele uważali jego prace za ekstrawaganckie i koszmarne, dlatego wybrała się na otwarcie galerii Petera, by wyrobić sobie ** własne zdanie.

I wtedy go spotkała.

Co by powiedziała, gdyby znowu go zobaczyła?

Główny kucharz i pomywacz w zapuszczonym sklepie z podko­szulkami dla klientów, którzy prawie nie byli w stanie przeczytać umieszczonych na nich napisów; jego własna praca nie tyle odeszła,

o


ile odpłynęła w zapomnienie. Czuł się jak księżyc wyrzucony z or­bity — już od miesięcy nie stworzył niczego nowego i nie miał planów na rozpoczęcie nowego portretu.

Odchodzi od stołu, od Kriosfinksa, idzie do sypialni, by nałożyć podkoszulek (bez sloganu), a potem do łazienki, by wyszorować zęby. Później wychodzi z mieszkania, trzaskając drzwiami i zamy­kając zapadkowy zamek. Pozostawia pusty dom, pustą kuchnię oraz chwiejny rząd twarzy promieniujących wewnętrzną mocą i zatrzy­manych w chwili, kiedy znał je najlepiej, uchwyconych jak Prome­teusz, kiedy wykradał bogom ogień.

Gorący dzień stał się jeszcze bardziej upalny. Do sklepu weszło troje ludzi. Żadne z nich nic nie kupiło. Idzie za kontuar. Przerzuca stronice magazynu rozrywki sprzed dwóch tygodni, przygląda się twarzom, lustruje je, postrzega, jakby wyobrażał sobie ich portrety, żywe grymasy, skrzywienia ust, wyrazy znudzenia i oczarowania.

Zadzwonił Peter, by powiadomić go o imprezie.

              Przyjdź — powiedział. — Wypełznij na jedną noc ze swego
cmentarza.

Drapie się po spoconej czuprynie, znów coś się dzieje z klimaty­zatorem.

        Twój problem — mówi łagodnie — polega na tym, że nie doceniasz wartości bycia samemu.

        Nie, chyba że mam zamiar walnąć gruchę. Po prostu przyjdź, dobra?

W porządku. Impreza lub to, co obecnie określano tym mianem — tłum ludzi, przypadkowych przyjaciół, w dużej mierze niecieka­wych", upijających się w sztok pod hałaśliwe rzępolenie tego czy innego zespołu muzycznego. Może ktoś przyprowadzi przyjaciół­kę, jakąś nową twarz, mógłby z nią poflirtować lub nawet ją przele­cieć, choć ostatnimi czasy z wożonych w samochodzie kondomów nie miał większego pożytku, ot, obietnica nie spełnionej przyjem­ności. „Czy naprawdę — zastanawia się, obracając w palcach poły­skujący srebrzyście, mały foliowany pakiecik — będzie mi potrzeb­ny? Czy nie lepiej byłoby wypić tyle, by móc siedzieć, nie odzywa­jąc się ani słowem, a co więcej, nie myśląc o niczym, i przesiedzia-












wszy całą noc przy muzycznej kakofonii, usnąć, czy to na leżance, czy na przednim fotelu samochodu, a potem, po porannym przebu­dzeniu — skacowany i kompletnie skostniały — wrócić samotnie do domu?"

Peter jednak nie dawał za wygraną. Nalegał, męczył go, aby się zgodził. „Kup piwko" — rzekł. „Zwrócę ci". I tak oto — parking przed sklepem, emanujący gorącym, letnim znużeniem, śliski od rozlanych olejów silnikowych i coli, zaśmiecony odpadkami z ty­siąca i jednej nocy. Dwie dziewczyny w jaskrawych, fluorescencyj­nych biustonoszach i rozpływającym się makijażu wrzeszczą do siebie nad dachem niebieskiej toyoty. Biały grubas opróżnia samo­chodową popielniczkę. Austen przechodzi obok niego. W szybie widzi rozmytą, szarą plamę radia samochodowego i swoje własne odbicie — spranych cętkowanych szortów i podkoszulka z obciętymi rękawami. Jest cały spocony, pomimo że zajrzał jeszcze do domu, aby się przebrać. Kiedy wchodzi do środka, septyczny zmierzch miesza się z panującym wewnątrz słabym oświetleniem. Czuje za­pach wielkiej, brudnej, często otwieranej chłodziarki.

Bez namysłu wybrał dwunastopak budweisera. Uniósł pojemnik jedną ręką; dorzucił pomarszczone opakowanie suszonych palusz­ków mięsnych, typowej psiej przekąski. Może być. To w mniejszym lub większym stopniu jego motto i nie miał z tego powodu wyrzutów. Po dniach chwały i życia na wysokiej stopie w obecnej sytuacji czuł się całkiem nieźle.

        Coś jeszcze? — zapytała sprzedawczyni. Miała nieproporcjo­nalnie duże piersi i ani odrobiny uśmiechu.

        Nie. — odrzekł. Radio z tyłu za nią huczało na cały regulator dwudziestką hitów tygodnia. Musiał powiedzieć to dwukrotnie. Kie­dy podsumowała ceny, poczuł, że piwo w jego wnętrzu wzburzyło się. Wypił już trzy z kupionego w zeszłym tygodniu sześciopaka nabytego na inną imprezę, która ostatecznie nie doszła do skutku; do tej pory chłodził się jeszcze w lodówce niczym resztki po nieudanej wieczornej bibce.

              Nie ma pan drobnych? — spytała sprzedawczyni.
Pokręcił przecząco głową. Nie miał ani drobnych, ani grubych.


W ogóle nie miał już pieniędzy, oprócz nie zrealizowanego czeku, złożonego w pół i spoczywającego żałośnie w jednej z przegródek jego starego, zniszczonego portfela. Nad oszronionymi chłodziarka­mi z tyłu pomieszczenia, wymierzona w stronę wejścia, znajdowała się kamera. Kanciasty, tani, czerwonooki model. Austen zauważył ją i przyglądał się jej przez chwilę. Jestem waszym klientem. Portre­cik dla innych widzów.

              Uśmiechnij się, dupku — wymamrotał pod nosem.
Sprzedawczyni spojrzała na niego. — Pytałam, czy nie ma pan

drobnych?

Dwaj mężczyźni stojący za nim w kolejce coraz bardziej się wkurzają, szeleszcząc wielkimi torbami chrupek.

        Nie. — Rozkłada ręce na kontuarze jak prestidigitator na sobotnim party. — Już mówiłem, że nie mam.

        Następnym razem proszę mówić głośniej.

        ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin