O nadziei, która może wyleczyć ze schizofrenii - Izabela Filc Redlińska.pdf

(180 KB) Pobierz
36709408 UNPDF
O nadziei, która może wyleczyć ze schizofrenii
Izabela Filc Redlińska
Norweska psycholog Arnhild Lauveng promuje w Polsce swoją książkę - historię o tym, jak pokonała
poważną chorobę.
Arnhild Lauveng: Wyzdrowieć, podobnie jak mnie, udało się
wielu osobom. Otrzymuję od nich wiele telefonów. Mit, że to
niemożliwe, jest tak mocno rozpowszechniony, iż ludziom tym
nie tylko się nie wierzy, ale też się ich naznacza. Dlatego nie
mają odwagi powiedzieć tego głośno i dalej żyją, stosując się
do mitu.
Ile jest takich osób?
Arnhild Lauveng
Nie znam dokładnej liczby. Wiem o amerykańskiej psycholog Patricii Deagan. Takie osoby mieszkają
w Australii, w Wielkiej Brytanii. Badania pokazują, że mniej więcej jedna trzecia z diagnozą schizofrenii
zdrowieje. Jedna trzecia może żyć nieźle, radząc sobie z objawami, a reszta do końca życia pozostaje bardzo
chora.
Co to oznacza wyzdrowieć? Nie brać leków?
Dla mnie oznacza to między innymi niebranie leków. Ale także, że czuję się dobrze, nie mam objawów
zaburzeń psychicznych, jestem w stanie poradzić sobie z wymaganiami życia codziennego. I że jestem
w dostatecznej formie, by pracować w pełnym wymiarze godzin na odpowiedzialnym stanowisku, a nawet
robić coś więcej.
Jaki wspólny mianownik łączy ludzi, którzy pokonali schizofrenię?
Badania pokazują, że lepiej sobie z tym radzą kobiety niż mężczyźni. Zdrowieniu sprzyja dobrze rozwinięta
sieć społeczna wokół osoby chorej. Gwałtowny i szybki rozwój choroby jest lepszym prognostykiem
niż narastający powoli. Lepsze widoki stwarza sytuacja, kiedy choroba rozpoczyna się w wieku dorosłym.
Ale istotna jest też wola przyłożenia się do tego procesu. Najważniejszą rzeczą jest zachowanie nadziei,
że wyzdrowienie jest możliwe. Bo to męcząca, nudna i żmudna droga. Sądzę też, że przydaje się ogromna
dawka uporu.
Była pani pacjentką, teraz jest terapeutką. Co wnosi pani do swojego zawodu z doświadczenia choroby?
Zabrałam z tzw. tamtej strony pokorę, której mam więcej niż inni fachowcy. Nie ulegam negatywnym
złudzeniom, którym poddaje się bardzo wiele osób prowadzących leczenie. Wiem, że za każdym czynem
i słowem człowieka, niezależnie od tego jak bardzo może się ono wydać dziwne i chore, stoi jakieś uczucie,
powód. Naszym obowiązkiem jest szukać logiki, która tym procesem kieruje, a nie koncentrować się na
objawach.
36709408.001.png
Schizofrenia jest chorobą wstydliwą. Nie miała pani obaw mówić o niej głośno?
Gdy rozpoczęłam studia psychologiczne, musiałam podjąć bardzo ważną decyzję, czy opowiem o swojej
chorobie, czy też będę próbowała ją ukrywać. Nie mogłam postąpić inaczej, niż postąpiłam. Gdybym
w jakikolwiek sposób wstydziła się swojej przeszłości, to nie byłabym w stanie pracować z ludźmi. Oczywiście
zdarzały się sytuacje, że ktoś w wyraźny sposób kierował się w stosunku do mnie uprzedzeniami.
Ale spotkałam się również z ogromną dozą zrozumienia i wsparcia.
Przeraziły mnie opisy początków choroby. Na ich postawie można powiedzieć, że każdy z nas nie jest do
końca zdrowy.
Wszystkie nastolatki mają zazwyczaj problemy z tożsamością, zastanawiają się, kim są. Bardzo dużo pracuję
z młodymi ludźmi. Pytam ich, czy wątpią także w to, że w ogóle istnieją. To jest ta granica między zdrowiem
i chorobą. Jej przekroczenie wiąże się z utratą kontroli nad podstawowymi sprawami, z pojawieniem się
poczucia, że ktoś inny rządzi naszymi myślami i włada naszym ciałem.
Używa pani w książce określenia wariatka. Jaki ma pani do niego stosunek? Kiedyś psychiatrzy w Polsce
protestowali przeciwko jego używaniu, bo obraża osoby chore psychicznie.
W pracy nie używam tego słowa. Również w Norwegii wielu pacjentów reaguje na nie negatywnie. Ale ma ono
pewną zaletę. Jest słowem dnia codziennego. Podczas gdy określenie schizofrenik, psychotyk
są jednokierunkowe, zawsze wypływają od mądrych lekarzy w stronę pacjentów, nigdy odwrotnie. Mam
w sobie sceptycyzm do używania terminów fachowych. W rozmowie z ludźmi zwiększają one dystans. Prawie
wszyscy moi pacjenci mają bardzo niskie poczucie własnej wartości. Źle się z tym czują, że muszą korzystać
z pomocy psychologa. Jeżeli używam prostego języka, to nie pogłębia to ich negatywnych uczuć. Oni sami
często tego słowa używają. Pytają: czy jestem wariatem?
Prezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego powiedział, że jeśli chorych traktuje się bardziej
po ludzku, oni bardziej po ludzku chorują.
Niektóre decyzje służby zdrowia, zwłaszcza na początku mojej choroby, były bardzo szkodliwe i nietrafne.
Po pewnym czasie miałam więcej szczęścia, spotkałam zdolnych, zaangażowanych terapeutów, którzy okazali
mi nieocenioną pomoc. W 100 procentach zgadzam się, że sposób, w jaki traktujemy ludzi chorych, ma
ogromny wpływ na przebieg choroby.
Nie obawia się pani, że swoją książką rozbudzi w innych chorych płonne nadzieje.
Bardzo dużo mówi się obecnie w Norwegii o niebezpieczeństwie stwarzania fałszywej nadziei. Kiedy byłam
chora, otrzymałam mnóstwo fałszywego pesymizmu. Dlaczego mamy się bać mówić ludziom, że mogą
wyzdrowieć i uważamy, że jest to bardziej niebezpieczne niż powiedzenie im, że nigdy nie będą zdrowi? Jeśli
powie się człowiekowi, że nigdy nie będzie zdrowy, to on przestanie pracować nad swoim wyzdrowieniem,
czegokolwiek by to dotyczyło. Ktoś z braku nadziei spróbuje odebrać sobie życie. To jest znacznie bardziej
niebezpieczne, niż dać płonną nadzieję. Mówię swoim pacjentom, że nie wszyscy będą zdrowi. Ale też, że
niczyją winą nie jest to, że komuś nie udaje się wyzdrowieć. Mówię im, że nie mogę dać im gwarancji, ale
spróbujmy zrobić to, co możemy.
Byłam po drugiej stronie lustra
Wygrana walka ze schizofrenią – brzmi podtytuł wydanej właśnie w Polsce książki. Historię w niej zawartą
uwiarygodniają zamieszczone na obwolucie słowa dr. Andrzeja Cechnickiego, krajowego koordynatora
programu "Schizofrenia – otwórzcie drzwi". Pisze on, że doświadczenia Arnhild Lauveng pozwalają zrozumieć
i nadać sens przeżyciom towarzyszącym chorobie, co czyni lekturę pasjonującą i wiarygodną. Autorka jest
absolwentką Uniwersytetu
w Oslo. Pracuje jako
psycholog kliniczny. W 2004
roku otrzymała nagrodę za
promowanie otwartości
i swobody w wyrażaniu siebie
w ramach psychiatrycznej
opieki zdrowotnej.
Na schizofrenię zachorowała
jako nastolatka. Przyczyniła
się do tego wczesna strata
ojca – zmarł na raka, gdy
miała pięć lat. "Kiedy
wychodziłam na podwórko,
wiedziałam, że po moim
powrocie on może już nie żyć"
– wspomina. To spowodowało,
że zamknęła się w sobie
i stała się smutnym
dzieckiem. "Inne dzieci
przypuszczalnie uznały mnie
za arogancką dziwaczkę. Nie
bardzo rozumiałam, dlaczego
tak mnie traktują. Czułam się
bardzo samotna. Kiedy byłam
nastolatką, nie miałam
żadnych przyjaciół" –
opowiada "Rz". Lauveng przez
wiele lat przebywała na
oddziałach psychiatrycznych.
Własne ciało cięła odłamkami
szkła. Dzięki pomocy lekarzy
i rodziny udało jej się wyjść
z choroby. Od dziesięciu lat nie bierze leków.
36709408.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin