Francuski Łącznik.pdf

(781 KB) Pobierz
688340083 UNPDF
688340083.001.png
Modrzew
FRANCUSKI ŁĄCZNIK
Rozdział I
Smocze rozgrywki
Niedziela, 14 lipca 1996 roku (święto narodowe Francji – Dzień Bastylii), około
godziny jedenastej wieczorem. Francja, Burgundia – gdzieś między Arnay–le–Duc,
Nolay i Beaune.
Colin Creevey był wściekły. Przede wszystkim na siebie. Wiedział przecież, że Dennis
nie ma za knut wyczucia przestrzeni i potrafiłby zabłądzić nawet na skwerku, gdzie
rosną tylko trzy wątłe drzewka. A jednak wysiadł z autobusu, gdy jego młodszy brat
szarpnął go za rękaw i wykrzyknął:
– To już tutaj! Wysiadamy!
Jedynym usprawiedliwieniem dla Colina było tylko to, że przysnął i w pośpiechu nie
spojrzał na tablicę informacyjną. No i niestety, nie rozumiał, co kierowca mówi, bo nie
znał francuskiego.
Teraz więc, zgrzytając zębami, starszy z braci Creevey szedł przed siebie gruntową
drogą przez las w zapadającym zmierzchu. Korony drzew tworzyły nad drogą ciemne
sklepienie, prawie nie widać było nieba. Niewielkie skrawki ciemnego błękitu
prześwitujące przez gęste listowie powoli przechodziły w aksamitną czerń.
Nawet nie robił Dennisowi wyrzutów. Młody wlókł się z tyłu i co chwila mamrotał pod
nosem przeprosiny.
– Dennis... – warknął Colin złowrogo.
– Co? – jęknął młodszy.
– Zamknij. Się. Wreszcie – wysyczał starszy.
– Ddd... dobrze... – wyszeptał Dennis, ale do uszu Colina to już nie dotarło. Zatrzymał
się tak gwałtownie, że młodszy brat wpadł mu na plecy.
Las po obu stronach drogi skończył się. Dopiero po dłuższej chwili Colin zauważył, że
granica zasięgu drzew tworzyła owal. Młodzi czarodzieje wyszli na ogromną polanę i
nagle ujrzeli nad sobą niebo pełne gwiazd. Ale nie tylko to...
Na środku polany siedziały dwa smoki! Dwa węgierskie rogogony. Pomimo szoku
Colin zauważył, że są znacznie mniejsze od tego, z którym Harry Potter musiał
walczyć podczas Turnieju Trójmagicznego. No i nie były czarne. Mniejszy był
czerwonozłoty, a łuski większego mieniły się różnymi odcieniami błękitu z refleksami
brązu. Pomimo, że zapadły już nocne ciemności kolory łusek obu smoków były bardzo
wyraźne, bo gady świeciły własnym światłem. Smocze cielska otaczała jasna poświata,
przypominająca aureole wokół głów świętych, jakie Colin oglądał na obrazach i
witrażach w kościołach, które niedawno zwiedzali...
W nagłym przypływie wisielczego humoru pomyślał, że wakacje we Francji nie były
jednak takim świetnym pomysłem, jak mu się wydawało. Co prawda wymknęli się z
bratem śmierciożercom, ale teraz wpadli w gorsze tarapaty. Walka z dwoma smokami
na raz nie była tym, o czym marzył. Przemknęła mu przez głowę myśl, że Harry Potter
się nie cofnął. W tym momencie, gdy on sam stanął przed smokiem poczuł jeszcze
większy podziw dla Chłopca Z Blizną.
Dopiero po dłuższej chwili, która ciągnęła się jak najlepsza guma do żucia, chłopak z
niebywałą ulgą skonstatował, że smoki są odwrócone do nich plecami. A poza tym,
warczą na siebie i są zaabsorbowane sobą nawzajem do tego stopnia, że nie zwracają
 
uwagi na otoczenie.
Colin błyskawicznie podjął decyzję. Powtarzając w duchu naprędce wymyśloną
modlitwę: „Niech nas nie zauważą...”, popchnął Dennisa w tył i obaj powoli zaczęli się
cofać w stronę drzew.
Złudne nadzieje chłopców rozwiał ostry trzask, który w uszach Colina zabrzmiał jak
wystrzał. To Dennis nadepnął na jakąś suchą gałąź. Oczywiście smoki usłyszały i
natychmiast się odwróciły.
Przez sekundę długą jak wieczność, dwa smoki i dwóch chłopców po prostu gapiło się
na siebie.
Ciszę przerwał błękitno–brązowy smok.
– Co robimy, mała? Obliviate i wiejemy? – spytał zwracając się do czerwono–złotego
smoka. Przy czym wyraźnie zaambarasowany przestępował z łapy na łapę,
jednocześnie nerwowo poruszając ogonem.
Colin poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny.
– Żadne Obliviate ! – wrzasnął. Zasłonił Dennisa i chwycił różdżkę gotując się do
walki. Te smoki najwyraźniej nie chciały ich zjeść, ale on nie zamierzał dopuścić do
utraty wspomnienia spotkania z nimi. Rozzłościł się mocno i nawet się nie zdziwił, że
je rozumie. Najwidoczniej smoki nie były tylko tępymi bestiami, skoro mogły rzucać
czary i to tak skomplikowane. A może... dorównywały ludziom inteligencją?! Tylko się
z tym kryły? No i te tutaj mówiły po angielsku! Czyżby to były brytyjskie smoki?
Gady zamarły. Błękitnemu opadła szczęka, a czerwony wpił się w braci ewidentnie
zszokowanym spojrzeniem czarnych ślepi.
– O rany... – jęknął błękitny. – Eee... I co teraz?! – obejrzał się na czerwonego i
szybko cofnął parę metrów. Czerwony okazał się bardziej odporny. Błyskawicznie
otrząsnął się z szoku. Usiadł jak kot (monstrualnej wielkości), owijając ogonem
przednie łapy.
– Skoro jesteś czarodziejem, to nie ma powodu, żeby czyścić ci pamięć – oznajmił. –
Tym bardziej, że znasz mowę smoków – dodał.
– Yyy... To może się najpierw sobie przedstawimy? – zaproponował błękitny. – To
moja siostra Lumière, a ja mam na imię Lazur – wymamrotał i skulił się pod karcącym
spojrzeniem smoczycy. Colin zachichotał w duchu. Taak... Od razu się wydało, kto tu
rządzi! Strach opadł już z niego całkowicie. Te smoki wyglądały sympatycznie, nie
zachowywały się agresywnie i chyba były bardzo młode...
– Ja się nazywam Colin Creevey, a to mój młodszy brat Dennis – oznajmił Colin.
Poczuł, że młody szarpie go za rękaw. Zerknął na brata. Dennis miał oczy wielkie jak
spodki.
– Ttty... z nimi rozmawiasz... – wyszeptał młody, spoglądając na niego z uwielbieniem.
– Ty też przecież możesz z nimi pogadać – odszepnął i odwrócił się do smoków z
zamiarem podjęcia konwersacji, ale brat ponownie go szarpnął.
– Nie rozumiem co mówią – wymruczał. Colin zamrugał, zdumiony.
– Nie rozumiesz? – jęknął.
– To znaczy, że ty masz dar rozumienia smoczej mowy, a twój brat nie – powiedziała
smoczyca. – To ogromnie rzadkie... Z tym się trzeba urodzić, nie można się tego
nauczyć. Nie zauważyłeś, że mówisz po smoczemu?!
– Jak to? – wykrzyknął chłopak. – Nnn... Nie zauważyłem! – zająknął się. – Mmm...
myślałem, że mówicie po angielsku – dodał z lekką pretensją w głosie.
– A to nawet niezły pomysł! – zawołała Lumière. – Przejdziemy na angielski... Zaraz...
Nie jesteście Francuzami? No, faktycznie, Creevey to nazwisko raczej angielskie... To
 
co tutaj robicie? Na ziemi Lupinów?!
To smoczyca powiedziała już po angielsku, tak, że Dennis też zrozumiał, mimo jej
bardzo wyraźnego grejserowania. No, błędów językowych nie robiła...
– Mieliśmy w Hogwarcie przez rok nauczyciela, który nazywa się Lupin – powiedział
Colin nieco zaskoczony. – Nie pomyślałem, że on może pochodzić z Francji.
– Coś słyszeliśmy o tym wilkołaku – warknął gniewnie błękitny smok.
– Zamknij się – syknęła cicho Lumière po smoczemu, obdarzając brata spojrzeniem
godnym bazyliszka. Szybko odwróciła się do chłopaków. – Nie odpowiedzieliście mi
na pytanie, co tu robicie? Tak późno w nocy, włóczycie się po bezdrożach... Tu
mieszkają wilkołaki! I nie lubią obcych!
Creeveyowie spojrzeli na siebie przestraszeni.
– Głupia sprawa, zabłądziliśmy – westchnął Colin. Nie chciał mówić o pomyłce
Dennisa, przez którą wpakowali się w tę sytuację, bo sam też przecież nie był bez
winy. A może te smoki pomogą im wydostać się stąd? Zachowywały się przyjaźnie...
– To wszystko przeze mnie! – wyrwał się młody, ze skruchą w głosie.
– To znaczy? – zaciekawił się Lazur.
– Przyjechaliśmy z rodzicami na wakacje – wyjaśnił Dennis. – Zatrzymaliśmy się w
takim małym pensjonacie... No, nie pamiętam nazwy...
– Hostellerie la Gentilhommière – warknął Colin.
– O! Znam ten domek myśliwski! – wykrzyknęła radośnie Lumière. – Jak długo
będziecie w Nuits Saint Georges?
– Naszym rodzicom bardzo podoba się to miasteczko i postanowili, że zostaniemy tu
do następnej niedzieli – znowu wyrwał się Dennis.
– Jeszcze tydzień – zauważył Lazur. – Ale to ponad trzydzieści kilometrów stąd...
– Wybraliśmy się na zwiedzanie Dijon, a potem pojechaliśmy do Saint–Seine l’Abbaye
– westchnął smętnie Colin. – Rodzice zostali w hotelu, bo umówili się na brydża. A
my, no cóż... Pospacerowaliśmy trochę, a potem wracaliśmy autobusem. Pojechaliśmy
okrężną trasą, tym turystycznym, co jedzie naokoło, nie przez Dijon, i za wcześnie
wysiedliśmy...
– Pewnie tym przez Beaune? Chcieliście sobie pooglądać krajobrazy? – zaciekawił się
Lazur.
– No właśnie – potwierdzili zgodnie chłopcy.
– Aha, rozumiem – zaśmiała się smoczyca. – Jakbyście nas nie spotkali, to idąc dalej tą
drogą za jakieś dwadzieścia minut doszlibyście do niewielkiej wioski. Jest tam zajazd i
gospoda, a mieszkańcy są nastawieni na agroturystykę i wynajmują kwatery... Ale
naprawdę lepiej się tu nie włóczyć po nocy! – podkreśliła stanowczo.
– A jakie mamy inne wyjście?! – zirytował się Colin. – Może nie spotkamy tych...
wilkołaków – dodał z ironią.
– Zapewne nie, bo chyba wszyscy wybrali się na zabawę taneczną i jarmark do Autun.
Właśnie stamtąd wracamy... Ale wiecie co? Mam propozycję. Przenocujcie u nas.
Mieszkamy niedaleko, zatelefonujecie do rodziców, pewnie już się niepokoją, co się z
wami dzieje... A rano odwieziemy was do Nuits Saint Georges.
Bracia popatrzyli na siebie zaskoczeni nieoczekiwanym zaproszeniem.
– Gdzie mieszkacie? – wyrwało się niebotycznie zdumionemu Dennisowi. – Macie...
tt.. telefon?!
– Mieszkamy w małym zamku, który od pokoleń należy do naszej rodziny. Château de
Chevalier–Blois – wyjaśniła rzeczowo smoczyca. – Zamieniliśmy go na hotel, bo z
czegoś trzeba żyć. Ale od was nie wezmę pieniędzy, będziecie naszymi gośćmi –
dodała szybko, widząc ich niespokojne spojrzenia. – I oczywiście, że mamy telefon, w
dzisiejszych czasach trudno żyć bez telefonu! – zachichotała.
 
Colin ukradkiem uszczypnął się, sprawdzając, czy przypadkiem nie śni. Zabolało...
– Jak się tam dostaniemy? Weźmiecie nas... na grzbiety? – spytał.
– Tak – Lumière bez zbędnych ceregieli podeszła do nich i podsunęła mu lewy łokieć.
– Możesz się wspiąć po moim barku – poinstruowała go. – Usadow się na szyi i
trzymaj za uszy. Tylko złap się mocno! Nie boicie się latać? – zatroskała się.
– Nie – uspokoili ją Creeveyowie zgodnym chórkiem. Po chwili obaj siedzieli na
smokach. Dennis miał co prawda odrobinę niepewną minę, ale gryfoństwo tkwiło w
nim zbyt głęboko, by dał się opanować przez strach, więc naśladując starszego brata
szybko wspiął się na szyję Lazura. Smoki poderwały się do lotu i Colin przez kilka
minut rozkoszował się pędem powietrza i cudownymi obrazami burgundzkich winnic,
na które padał cień smoczych skrzydeł. Nocne ciemności rozświetlone nielicznymi
latarniami nadawały im jakiejś niezwykłej tajemniczości. Plantacje winorośli wyglądały
teraz zupełnie inaczej niż za dnia! A nad nimi świecił księżyc i gwiazdozbiory
północnego nieba. Niestety, czarowny lot nie trwał długo, zaledwie kilka minut. Smoki
powolnymi spiralami poszybowały w dół. Zamek, który ukazał się zachwyconym
oczom młodych czarodziejów wyglądał jak spełnienie marzeń najbardziej wymagającej
królewny na świecie. Miał dwa piętra i bardzo wysoki parter. Mury z jasnego kamienia
podświetlone reflektorami, baszty, lśniące tęczowo okna, francuska flaga powiewająca
na dachu najwyższej wieży i park wyglądający jak tajemniczy labirynt za pewno
zaspokoiłyby najwybredniejsze gusta. Lumière i Lazur zgrabnie wylądowali na
wewnętrznym dziedzińcu otoczonym arkadowymi krużgankami, na wprost
olbrzymich, szeroko otwartych wrót, prowadzących do wielkiej sieni. Colin i Dennis
zsunęli się z grzbietów swoich smoczych wierzchowców i stanęli na posadzce
wybrukowanej kamiennymi płytami różnej wielkości i kształtu, ułożonymi w barwny
kwiatowy wzór. Światło reflektorów podkreślało niuanse i zawiłości rysunku
kolorowej mozaiki. Przez całe trzy sekundy mogli podziwiać kunszt kamieniarzy,
którzy stworzyli to dzieło sztuki, dopóki przez ogromne wrota nie wyszły z zamku
dwa wielkie smoki. Chiński ogniomiot wyglądający jak powiększony setki razy rajski
ptak. Jego łuski mieniły się tysiącami odcieni barw. Zaś drugi gad swoim wyglądem
zadał kłam wiedzy na temat smoków, jaką chłopcy wynieśli ze szkoły. No, cóż, Hagrid
nie miał racji ucząc, że smoki różnych gatunków nie mogą się ze sobą krzyżować.
Ujrzeli przed sobą mieszańca, którego przodkami na pewno były ogniomiot i zielony
walijski, a wśród jego antenatów zapewne można byłoby znaleźć także węgierskiego
rogogona, bo ogon miał pokryty czarnymi łuskami i najeżony kolcami. Dopiero po
dłuższej chwili zauważyli pomiędzy cielskami wielkich gadów drobną szatynkę w
minispódniczce, przytuloną do szyi mieszańca. Kobieta wpatrywała się ze zdumieniem
w chłopców, a jej spojrzenie przeskakiwało szybko z twarzy Colina na twarz Dennisa i
z powrotem. Pomimo zaniepokojenia, jakie odczuwał, uwadze Colina nie uszło, że
dama jest bardzo urodziwa i nader zgrabna. A oba smoki po prostu gapiły się na
chłopaków. Wyglądały nieco głupio...
– To są MOI goście – oznajmiła z naciskiem Lumière po angielsku, uprzedzając
wszelkie niezadane pytania.
– Ten wyższy, to Władca! – dodał szybko Lazur, szturchając lekko nosem Colina.
Zrobił to tak niespodziewanie, że chłopak się zachwiał i chroniąc przed upadkiem
chwycił najbliższą podporę, jaka znalazła się w zasięgu jego dłoni, czyli ucho
czerwono–złotej smoczycy. Nawet nie drgnęła.
– Naprawdę nas rozumiesz?! – spytał niedowierzająco ogniomiot w smoczej mowie.
– Tak – potwierdził Colin. – I nie zdawałem sobie z tego sprawy – dodał szybko,
tonem wyjaśnienia.
– To ważne, ale porozmawiamy o tym za chwilę, teraz oni muszą zatelefonować do
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin