Langan Ruth - 02 Na bakier z prawem.pdf

(418 KB) Pobierz
128003984 UNPDF
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Teksas, 1880
- A kogo tam diabli przynieśli? - Woźnica, mrużąc oczy przed ostrym światłem popołudniowego
słońca, wydał z siebie kilka dodatkowych, bardziej sążnistych przekleństw i z całej siły ściągnął lejce. -
Prr! Stój!
Wysoki, szczupły młodzieniec stanął dokładnie naprzeciwko rozpędzonego dyliżansu. Stał tam i
machał gorliwie kowbojskim kapeluszem, unosząc przy tym obie ręce, jak kogut, bijący skrzydłami.
Konie zaryły kopytami dosłownie parę cali przed nim. Dyliżansem rzuciło, z wnętrza dobiegły
rozpaczliwe okrzyki pasażerów, starających się za wszelką cenę pozostać na swoich miejscach.
- A już się bałem, że mnie nie zauważysz! - powiedział kowboj, uśmiechając się sympatycznie.
- Masz szczęście - burknął woźnica. - O mały włos, a konie by cię wbiły w piach.
- Przepraszam za to małe zamieszanie! - Młodzieniec podniósł z ziemi siodło i zręcznie zarzucił sobie
na ramię. - Mój koń okulał, musiałem go zastrzelić. Idę tak już wiele mil. Na szczęście, zauważyłem ten
dyliżans.
Wyjął z kieszeni monetę i rzucił ją woźnicy.
- Znajdzie się w twoim dyliżansie miejsce dla mnie? Muszę dotrzeć do najbliższego miasta
Woźnica spojrzał na monetę.
- Czemu nie? Dawaj tu siodło!
Ułożył je na dachu dyliżansu, obok kufrów i toreb. Przywiązał je starannie i zsunąwszy się z kozła,
otworzył drzwi dyliżansu.
- Wskakuj!
Z wnętrza ciasnego, brudnawego dyliżansu dobiegły teraz pomruki pełne niezadowolenia.
- Zapłaciliśmy ci niemało, Wylie! - zawołał krępy jegomość w granatowym surducie i cylindrze. - Nie
widzę powodu, żebyśmy dalszą podróż mieli odbywać w towarzystwie jakiegoś włóczęgi!
- Proszę wybaczyć mój wygląd! - Kowboj znów uśmiechnął się promiennie i zaczął skwapliwie
otrzepywać się z kurzu.
- On zapłacił więcej niż pan, panie Ellsworth - oświadczył woźnica, nie wyj mu j ąc fa j ki spomiędzy
żółtawych zębów. - A poza tym do najbliższego miasta jest co najmniej dziesięć mil. Chcesz pan, żeby ten
człowiek szedł tam na piechotę?
I bez czekania na od powiedź Ellswortha, ponaglił kowboja.
- Wskakuj! W tych stronach po zmroku jest bardzo niebezpiecznie.
DżentelmeIf o nazwisku Ellsworth i pulchna dama, siedząca obok niego, ani drgnęli, natomiast chudy
mężczyzna w nieco znoszonym już brązowym surducie, usadowiony vis-a-vis, posunął się do okienka.
Młoda dama z otwartą książką na podołku spojrzała nieco nieprzytomnie i przesunęła się kawałek w
drugą stronę·
- Witam! - rzucił kowboj radośnie, sadowiąc się na udostępnionym mu skrawku ławki. - Wybaczcie,
dobrzy ludzie, że stwarzam wam pewne niewygody. Moje ubranie jest cokolwiek przybrudzone, ale
przysięgam, że dziś rano wziąłem kąpiel i za bardzo nie śmierdzę. Chociaż ... - nabrał głęboko powietrza i
odwrócił się ku młodej damie, zagłębionej w lekturze - na pewno nie pachnę tak ładnie jak szanowna
pani! To woda bzowa, prawda?
Dama, nie odrywając wzroku od książki, nieznacznie skinęła głową·
Kowboj, wcale nie zrażony, powiesił sobie kapelusz na kolanie i rozejrzał się dookoła jak ciekawski
szczeniak, życzliwie nastawiony do świata.
- Nazywam się Montana. A wy kto jesteście, dobrzy ludzie?
- Ja jestem Rodney Ellsworth - przestawił się korpulentny jegomość nie bez dumy i zawiesił głos.
Montana nie zareagował, dlatego jegomość nieco rozwinął swoją wypowiedź. - Gdybyś pochodził Z tych
stron, młody człowieku, na pewno byś o mnie słyszał. Jestem właścicielem banków w Hollow Junction i
jeszcze w kilku innych miastach.
- Kilka banków, powiadasz pan? Czyli korzysta pan z pieniędzy innych ludzi i, mam nadzieję,
inwestuje mądrze?
- A owszem - przyznał Ellsworth, nieznacznie wypinając pierś do przodu. - Moje inwestycje w ciągu
ostatnich kilku lat dały nie zły zysk.
- Poza tym trzeba umieć wykorzystać sytuację, prawda? ~ Montana mrugnął dO niego poro-
zumiewawczo. - Na pewno jest kilku ranczerów czy farmerów, którym rok się nie udał i w sakiewce mają
pusto, a pan dzięki temu możesz otworzyć kolejny bank! Czy nie tak, panie Ellsworth?
Bankier milczał, chyba bardzo niezadowolony z tej uwagi.
- A kimże jest ta piękna dama obok pana, panie Ellsworth? - pytał niezmordowanie kowboj Montana.
- Moja żona, Harriet - odparł sztywno bankier i dumnie uniósł podbródek.
- A. .. Witam, szanowną panią! Jak się pani miewa?
Pulchna dama zdobyła się na lekkie skinienie głową, choć było oczywiste, że dama owa uważa
brudnego kowboja za niegodnego jej uwagi. Zaraz potem demonstracyjnie uniosła nos, dając do
zrozumienia, że zapach, jaki roztacza wokół siebie nowy pasażer, jest wręcz odrażający.
- A pan kim jesteś? - spytał Montana męż czyznę w brązowym surducie.
- Jasper Thompkins - mruknął mężczyzna.
- Jak pan się miewa, panie Thompkins? I czym pan się zajmuje?
- Jestem właścicielem sklepu w Hollow Junction. Handluję. Głównie z Indianami, to fakt. Właśnie
jeździłem w interesach do Czejenów.
- Słyszałem, że Czejenowie są trudnymi klientami.
- Bzdura! - obruszył się handlarz. - Ja uważam, że handluje się z nimi nadzwyczajnie! Nie interesują
ich rzeczy w dobrym gatunku, na które musiałbym wydać dużo pieniędzy, jak żywność czy grube koce z
przedniej wełny. Oni kupują naj chętniej tanie paciorki, różnego rodzaju błyskotki i bele perkalu. Ci
głupcy to mpi najlepsi klienci!
- Czyli handel z głupimi Indianami uczynił pana człowiekiem zamożnym -Montana z uwagą
przyglądał się ciężkiemu workowi, który Jasper trzymał na kolanach. - Ciekawe, co tam jest? Towar na
sprzedaż? A może ... pieniądze?
- A jak pan myślisz? - Jasper uśmiechnął się chytrze. Jego palce zacisnęły się na worku.
Montana spojrzał teraz znów na młodą damę z książką. Jakaś dziwna to była dama, bo Montana, kiedy
tylko rozsiadł się w dyliżansie, przycisnął kolano do jej kolana, a ona jakby wcale tego nie zauważyła. Do
takiej reakcji Montana nie był przyzwyczajony. Większość kobiet uważała go za fascynującego
mężczyznę, któremu trudno się oprzeć. Zwłaszcza kiedy jemu chciało się być czaruJącym.
Młoda dama siedziała prosto jak świeca i emanowała skromnością. Ciemne włosy upięte były w
ciasny kok, na czubku głowy siedział sobie kapelusik podróżny, okropny w swojej prostocie. Perkalowa
suknia, nieco już znoszona, zapięta była pod szyję, rękawy, oczywiście, długie. Na ramiona dama
narzuciła skromny szal, który zsunął się nieco, dzięki czemu Montana dojrzał apetyczne krągłości z
przodu i cienką kibić.
- Nazywam się Montana - powiedział, skupiając na damie cały urok swego uśmiechu. - A pani jak się
nazywa?
Uniosła wzrok znad książki. W bursztynowych oczach błysnęło raczej nie przychylnie. Ale głos był
cichy, bojaźliwy, zniżony prawie do szeptu.
- Virginia.
Montana pomyślał, że gdyby teraz krzyknął głośno, na przykład "pif! paf!", lękliwa panna umykałaby
z dyliżansu jak zając.
- Virginia - powtórzył z uśmiechem. - Bardzo ładne imię, panno ...
- Pani. Pani Virginia Merle.
Jeśli w ten sposób chciała zniechęcić go do dalszej konwersacji, to jej się nie udało.
- Ta książka musi być bardzo ciekawa. Jest pani nią całkowicie pochłonięta i na nic innego nie zwraca
uwagi.
- Czytam Biblię, proszę pana - powiedziała z naciskiem. - Uważam ją za źródło wszelkich inspiracji.
- I zapewne tak jest, proszę pani. Biblia. Pani Merle. A on miał już nadzieję, że do końca podróży
będzie mógł ocierać się rozkosznie . o kolanko tej młodej damy ...
- Przepraszam, a czym zajmuje się pan Merle?
- Mój mąż, Charles, jest duchownym, niedawno otrzymał święcenia. Zamierzamy razem wędrować po
całym Teksasie, wygłaszać kazania i nawracać grzeszników.
Pani Merle na moment wbiła wzrok w Montanę, jakby pewna, że on zalicza się do tej właśnie kategorii
ludzi.
- Charles już wkrótce po naszym ślubie rozpoczął służbę bożą i wyruszył w drogę. Ja miałam
dołączyć, kiedy tylko uda mi się zaoszczędzić wystarczającą ilość pieniędzy na podróż. I właśnie teraz do
niego jadę.
Pochyliła głowę nad Biblią, Montana spojrzał więc znów na parę siedzącą vis-ci-vis. Dokładniej wlepił
oczy w obfity biust Harriet EIIsworth, wyzierający z dekoltu. Twarz Harriet poróżowiała. Ogólnie rzecz
biorąc, nie miała nic przeciwko temu, żeby mężczyźni podziwiali jej wdzięki. Ale nie takie nic, jak ten
brudny kowboj. Choć trzeba przyznać, że był bardzo przystojny ...
Kredowobiałe piersi damy unosiły się regularnie za każdym razem, kiedy dyliżans podskoczył na
jakimś wykrocie. Montana wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, póki nie dostrzegł spojrzenia
Harriet. Jak dwa sztylety.
- Wspaniałe klejnoty, proszę pani! - powiedział, starając się, aby jego uśmiech był jak najbardziej
pochlebny.
Wszyscy w dyliżansie zamarli, porażeni zuchwałością tego stwierdzenia. Potem młoda dama obok
Montany zakasłała dyskretnie, zasłaniając usta białą, wykrochmaloną chusteczką. Twarz Harriet
Ellsworth spurpurowiała. Jej mąż sposępniał, a Jasper Thompkins głośno wciągnął powietrze.
- Chodziło mi o naszyjnik, proszę pani - wyjaśnił Montana.
Przez dyliżans przemknęło jedno gremialne westchnienie pełne ulgi.
- Klejnot rodzinny? - spytał Montana. Twarz pani Ellsworth złagodniała, jej palce bezwiednie
przesunęły się po grubym złotym łańcuszku, z którego zwisały połyskujące rubiny, otoczone diamentami.
- Nie. To nowy naszyjnik. Rodney kupił mi go w St. Louis.
- Czyli, jak się domyślam, kondycja banków pani małżonka była w tym roku jak najlepsza.
Harriet Ellsworth uśmiechnęła się i ułożyła ręce na podołku tak, aby jej pierścionki rozbłysły w
promieniach słońca. Było oczywiste, że jest ogromnie dumna ze swojej biżuterii, której miała na sobie w
nadmiarze, bo nawet w klapę swego podróżnego płaszcza wpięła dużą złotą broszkę.
- Podczas podróży nie powinno się tak afiszować ze swoim bogactwem - zauważył Montana. - A po tej
okolicy kręci się mnóstwo różnych opryszków,. co z chęcią wyciągną rękę po pani biżuterię·
Znów powiedział za dużo i Rodney Ellsworth posłał mu miażdżące spojrzenie. Młoda dama znów
ukryła twarz za chusteczką i zakasłała kilkakrotnie. Gdyby nie była taka bojaźliwa, mógłby przysiąc, że
za tą swoją chusteczką po prostu tłumi śmiech. Ale kiedy podniosła głowę, jej twarz była pełna powagi.
W rezultacie Montana, jakby ostatecznie decydując się trzymać język za zębami, demonstracyjnie
zwrócił twarz ku oknu.
Patrzył, póki nie dojrzał z daleka znajomej sylwetki samotnego wzgórza, ukazującego się nagle na
prawo od szlaku. Odczekał kilka minut. Złapał się za brzuch i głośno jęknął.
- Stało się coś? - spytał szorstkim głosem Ellsworth.
- Boli ... Ojej! - Kowboj zgiął się w pół i zasłonił ręką usta. - Słabo mi! Ja zaraz ... Och!
- Wielkie nieba! - zakrzyknęła Harriet Ellsworth. Chwyciła za brzeg sukni i wcisnęła się w głąb ławki.
- On chyba ... Rodney! Zrób coś! Niech on zaraz wysiądzie, zanim pobrudzi mi suknię!
- Wylie! - ryknął Ellsworth, waląc z całej siły w dach. - Zatrzymaj dyliżans! Natychmiast!
Woźnica zatrzymał galopujące konie. Dyliżans podskoczył kilkakrotnie, jakby miał czkawkę i
znieruchomiał. W otwartych drzwiach ukazał się woźnica.
- Co się stało?!
- Kowboj jest chory - wyjaśnił Ellsworth. - A my nie chcemy skutków tej choroby mieć na swoich
ubraniach.
Woźnica pomógł Montanie wysiąść z dyliżansu i położył go na łące obok szlaku. Reszta pasażerów
wysiadła i dołączyła do nich.
Woźnica nachylił się nad Montaną.
- Już lepiej? - spytał, dotykając jego ramienia. - Możemy już jechać?
- Sam nie wiem. Daj mi chwilę.
Wszyscy patrzyli, jak Montana powoli, z wysiłkiem podnosi się z ziemi. Odwraca się do nich. I
wszyscy otwarli szeroko usta, kiedy zobaczyli, co młody człowiek trzyma w ręku.
Niewielki przedmiot, ładnie błyszczący w słońcu. Ale niebezpieczny.
Pistolet.
- Czuję się świetnie - oświadczył kowboj. - A poczuję się jeszcze lepieL kiedy wy, dobrzy ludzie,
oddacie mi wszystko, co macie ze sobą cennego.
Mężczyźni zaklęli głośno i dosadnie. Kobiety wydały z siebie ciche okrzyki.
- Ty pierwszy, Jasper - powiedział kowboL wyciągając rękę po worek handlarza.
Kiedy otworzył worek, twarz handlarza zrobiła się trupio blada, twarz Montany natomiast rozjaśnił
uśmiech pełen zadowolenia.
_ Chytry lis z ciebie, Jasper! Jesteś jeszcze lepszy w okradaniu Czejenów, niż myślałem! _ I zwrócił
się teraz do bankiera i jego żony. _ Twoja kolej, Rodney! Oddawaj pieniądze, na które w pocie czoła
z.arabiali inni ludzie! A ty, słodka Harriet, oddawaj swoje błyskotki.
_ Och, nie-zajęczała Harriet. - Tylko nie mój nowy naszyjnik!
_ Naszyjnik przede wszystkim! Dostanę za niego dobrą cenę·
Harriet, mamrocząc gniewnie pod nosem, posłusznie wrzuciła do worka swoją biżuterię·
_ Ty brudasie, ty nikczemny hultaju, ty nicponiu jeden ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin