MIŁOŚĆ PASTERSKA_Władysław Orkan.doc

(372 KB) Pobierz

Orkan Władysław

MIŁOŚĆ PASTERSKA

             

 

Wieczór lipcowy był — pogodny, ciepły.

Księżyc nad Pustkę wyszedł pełnią

I z poza smreków, które w milczeniu zakrzepły,

Z poza stręczystych chmur,

Które się jak Baranki wełnią,

Zajrzał na moje osiedle...

 

Owiał mi duszę czar kochanych gór —

— Tchnienie, o jakiem śnią prastare jedle.

 

W te razy zaszedł urok nowy.

Ktoś w Pustce, skryty mrokiem,

Na fujarce smrekowej,

Na dziwnym, zapomnianym instrumencie

Zagrał mi dawną nutę...

Zadrgało serce, życiem strute —

I pod przemocnym jej urokiem

Zbaczyły mi się w tym momencie

Pasterskie moje czasy...

Kiedy to jeszcze stały hrube lasy —

Kiedy we wierzchołkach drzew

Kołysały się orle gniazda —

Kiedy w uboczach rozlegał się śpiew,

Niewolący i ucho i serce

W zlęknionej czarem pasterce...

Kiedy to długowłosy gazda,

Jak pniak zbutwiały, siwy,

W pasterskiej, dymnej kolebie,

Przy czasie słoty,

Gdy, jak mgły ciężkie, snują się tęsknoty,

Objawiał słowem różne cudadziwy,

Z wieści i sam ze siebie...

Kiedy to na słonecznych polanach

Życie kwitnęło młode —

Rój młodzi krzepkiej ognił się przy sianach,

Dopieroż przy zabawie!

A Śmiech, Pustota, w skwarnej tarzały się trawie,

Porwane przez swobodę...

I wreszcie kiedy przy zorzy wieczornej

Pasterze woły spędzali,

Zstępując z polan w gromadce honornej,

I na fujarkach grali....

A nuta szła w dół — na roztoki,

Na pola, mrokiem osnute...

I kiedym teraz usłyszał tę nutę,

Taki mię objął żal głęboki,

Bez dna, nieukojony,

Że łzom nie mogłem dać ustanku.

Coś we mnie wołało łkaniem: "Franku! Franku!"

Jakby to wołał czas miniony...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Przeszedłem poprzez ten świat,

O którym tam na polanach śniłem

Tyle straconych lat —

Walczyłem o coś — żyłem — —

 

Oto powracam duszą, bólem strutą,

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O nuto! dawna, niepowrotna nuto!...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

POŁUDNIE

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Jasiek z Zarębków wygnał woły na wierch Ceski, na polanę rozkoszną, schyloną jedną połacią do słońca, ku południowi. Stało mu się w sercu wesoło, jak zawdy, gdy tu wyganiał. Śródpołuń był. Słonko wytoczyło się z poza Jaworzyny i stało prawie nad czołem Turbacza, ciskając światło w roztoki, które się aż zapoczęły mglić od tej białości.

Powiódł radosnemi oczyma dookoła po słonecznych wierchach, po zamglonem na zachodzie widmie Babiej Góry, i oparł się aż na północy o lackie niziny, które poprzez sreżogę, zbłękitniałe, wydawały się rąbkiem dalekiego morza. A coś w nich, niby igły wież złocistych, lśniło. Starzy powiadali mu, że tam Kraków.

Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:

 

"Hej!... jak ja se zaśpiewam

Na środku polany —

Ej — to mi odegrają

W Krakowie organy.. "

 

Poleciało ku wierchom — zadźwięczało po bukowym lesie — rozjękło, rozniesło się po dalszych

             

               

 

 

  

 

             

             

 

uboczach — i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z niewidzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.

Zajął woły i popędził je ku południowi w cień kraju, aby się pasły. Sam zaś legł w słońcu na polanie i, sparty na łokciu, wygwizdywać sobie począł a kerpcem wytupywać jakąś melodyę. Po twarzy chodził mu uśmiech, niby kółka słoneczne, spadłe z gęstwy liści, a w oczach migotały ogniki lekkomyślne, zdrajcę swawoli. Bo też jeno swawolne myśli mogły się plątać po tej pysznej głowie, nijaką troską nie ściężałej.

Właśnie przyszło mu na pamięć, jak to tu na tej polanie w dzień Matki Boskiej Zielnej prasnął Józkiem, co go zwią Harnym, o ziemię — w oczach Haźbiety, pasającej teraz owce w przeciwległej uboczy, na Suhorze. I jak Haźbieta śmiała się i potem już ani pojrzeć na Józka nie chciała.

Skąd mu się wtedy telo tej siły nabrało? Przecie to chłop: jak i Józek. Od kiela roków wolaruje. A tak się pysznił swoją siłą — widziało się, że niema nadeń harniejszego. I ukrócił go.

Przywodził na oczy całą tę walkę po szczególe: Jak się wzięli próbować za pasy, zrazu niby żartem, a potem i naprawdę. Haźbieta stała opodal i śmiała się. To mu dodało sił. Jak nie zawinie — jak nie siepnie nim — aż ziemia jękła. Spojrzał tryumfująco na Haźbietę — ta się dalej śmiała, jeszcze serdeczniej.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

"Hej — pociesenie moje

Kany sie obraca?

Popod Obidowiec

Owiecki nawraca..."

 

Zaśpiewał sobie wysokim półgłosem. I, przechylając głowę w tęsknem zamarzeniu, popatrzył w stronę Obidowca — ku Suhorze. Patrzał długo, aż mu mgłą zaszła ubocz — a miał ją w oczach, jak żywą, śmiejącą się, jak wtedy. Nagle zerwał się z ziemi.

— Cy je tyż jest? Cy tyz już wygnała?...

Podszedł parę kroków wyżej i wpatrzył się bystro ku Suhorze. Lecz las zasłonił polanę — nie widać owiec, ani nic. Jakby się tu dowiedzieć... Stanął se mocno, sparł się pod bok, odkrzypnął i zawiódł głośno:

— Ou hoho hoho... hohohohu!

Zagrało potężnie — poniesło się ku przeciwległej uboczy.

Jasiek nadstawił ucha — nadsłuchował. Niezadługo przywiało cienki głos z Suhory:

— Uhuhu hu!

Jest. Poznał jej głos odrazu. Uśmiechnął się, jakby ją na oczy ujrzał. I z tej radości zawiódł:

 

— Hej!... jak ja se zaśpiewam,

Jak ja se zawiedę —

Usłysy mie dziewcę,

Choć najdali będę...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Mało mu się widziało — dodał:

— Hej!... jak ja se zaśpiewam —

Puscę głos po lesie —

Pozna mie dziewcyna,

Wiater ij doniesie...

 

Długo grało po lasach, po uboczach — a skoro zcichło doznaku, przyleciało z Suhory:

 

— Hej!... wtedy ja cie wtedy

Chłopaku poznała,

Kiedyś bucki ścinał,

Ja owiecki gnała...

 

Jaśkiem aż zatrzęsło — jakby to wiatr dunął, nie melodya tęskliwa.

— Dyć tak było. Jak się to zda i śpiewka..

I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki...

Dużo miłośniej i jakby głosem nie swoim zaśpiewał:

 

— Hej!... powiedzze mi powiedz,

Moja kochanecko,

Z za wtorego wierchu

Wychodzi słonecko?

 

Jeszcze nie zgasły echa dźwięczne, gdy od Suhory przywiało:

 

— E jakże ja ci powiem,

Kie ja nie widziała —

Słonecko wschodziło,

To ja jesce spała...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Stcjąc oparty na ciupadze, ustami rozchylonemu słowa miłe chwytał, i uczuł, jakoby ta melodya przyniesła mu zapach siana, na którym spała.

Nie miał już woli śpiewać. Obejrzał się za wołmi. Pasły się w kraju, w cieniu buczków, okalających polanę.

Legł na ziemi do słońca i począł sobie znowu zcicha przygwizdować — ale mu nie szło. Owładnęło nim zleniwienie, zwyczajne o tym czasie. Zauważył, gdy oczyma zmęczonemi dookoła włóczył, że i woły powolniej trawę skubią — jak od niechcenia.

Słońce przetoczyło się z nad Turbacza ku Obi dowcowi i stało prawie na południu. Nie grzało już, ale piekło jak płomień ogniska. Gorąco coraz większe się czyniło — skwar się w powietrzu wzmagał. Nawet liście buczyny poskręcały się od żaru i dygotały.

Jasiek leżał na trawie, jak na rozpalonej nalepie. Pomyślał, że dobrzeby było zniżyć się do cienia, ale ruszyć mu się nie chciało. Kapelusz jeno nasunął na czoło, oczy przymknął i trwał jak w drzemce. Ale światło przedzierało się przez powieki i parzyło go w sam mózg. Bawił się zrazu tem światłem, bo rozmaite mu się przedstawiało: raz białe, raz żółte, raz czerwone... Myślał przytem:

— Taką cyrwoną spódnicę ma Haźbieta. Jak z poza bucków mignie, to jakby cary jakie. Co tyz to w tem...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

I teraz na samą myśl czyniło mu się słabo koło serca — jak pod urokiem. Włada go odchodziła. W gardle uczuł suchość dziwną — pragnienie nagłe, uprzykrzone — aż oddech tamowało. Dźwignął się na siedzącko — popatrzył na świat — a świat mu się jakimś dziwnym wydał, jakby go coś przeinaczyło. Czary istotne... Każda rzecz ta sama, a nie ta. Liście jakieś zieleńsze — trawy złocone — i światła, światła potoki — lić jasna...

Przetarł oczy. Woły leżą — żwiękują. Czy to naprawdę te woły?

Zdała dobiegło żałosne wołanie kani: "piić"!

Dumał wstać — iść ku wodzie — ale źródło daleko, na północnej stronie. Zbaczyło mu się, że w Potoku Skalistym jest agrest; późno dojrzewa— może już i dojrzał. Ale i tam nie blizko. Pragnienie by go odpadło, nimby doszedł.

Wyciągnął się z powrotem — gdy pragnienie przywiodło mu na smak maliny. Są we wrębie, w uboczy. Począł je w myśli rwać i smakować. Przypomniało mu się zaraz, jak to mu kiedyś Haźbieta przynięsła w podołku malin. Słodkie były... Począł wspominać to i insze — i obraz jej, jako żywy przedstawił mu się w oczach. Leżąc na mchu wysokim, w słonecznej spiece, kusi go śmiechem, oczami i całą sobą rozkoszną...

Porwał się z ziemi — skoczył do krają — zajął woły i miał je gnać ku Suhorze... ale pognał je na stronę północną — ku wodzie.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Napoił woły w studzience i sam się napił. Potem siadł koło studzienki, a woły się po młace pasły.

W cieniu nabrał rzeźkości — siły mu wróciły — dumał zatem, coby tu wymanić, bo mu się cnąć poczynało. Ścinałby buka, ale nie wziął ze sobą rąbanicy — ciupagą nic nie poradzi.

Wstał — rozprostował ręce, aż zachrzęściały w stawach — spróbowałby się z kim... Ale tu po tej stronie, widać, nikt nie pasie. Huknął w dół ku roztoce — nikt nie odpowiedział.

I znowu idąc z wołmi pomału pasęcy, wyszedł na wierch Ceski.

Słońce posunęło się nad Suhorę — śródwieczerz się zbliżał.

Jasiek odrazu oczy tęskne ku Suhorze zwrócił, ale słońce nic nie dało widzieć. Zaledwie poprzez gęstwie wpływającego ku roztoce światła las smrekowy majaczył.

Naraz stamtąd przyleciał znany dobrze głos, jak wiater gorący z południa:

 

— Hej! przyjedź, Jasiu, przyjedź,

Abo przypłyń wodą —

E bo moje serdusko

Saleje za tobą.

 

Jasiek też wartko odpowiedział:

 

—Tlej! podejze mi rąckę

Na zieloną Jackę —

             

               

 

 

  

 

             

             

 

E podejze mi obie,

Pomówimy sobie.

I zaśmiał się w sercu. Niezadługo przywiało od Suhory, ale dużo smętniej:

 

— Hej!... próżno ciebie, Jasiu,

Słoje ocka płacą —

Jak przydę ku tobie,

Owce si potracą.

 

A on, jakby już dawno nosił w myśli radę, odśpiewał z potuchą mocną:

 

— Hej!... zezyń owce na dół,

Ja wołki zezynę —

Zejdziemy na dróżkęPopod jaworzynę...

Gdy echa pocichły, nadsłuchował pilnie. Za chwilę dopiero ozwało się, jak granie najmilsze:

— Hej!... dyć to już śródwiecerz,

Minęło południe —

Kochaj mie, Jasieńku,

Ale nie obłudnie...

Roześmiał się serdecznie, jakby ją miał przed sobą — z miłością w oczach i z tem zastrzeżeniem. I głosem, w którym uśmiech drgał jeszcze,

odśpiewał:

 

— E nie bójze się, nie bój,

Dyć ja przecie nie zbój —

Nie zbój, nie zbójnicek,

Ino pacholicek.

 

Stał cicho i słuchał, czy mu jeszcze słów jakich nie przyśle. Za chwilę odzew jeno przypadł —

             

               

 

 

  

 

             

             

 

krótkie: "Uhuhuhu"! Zmiarkował po głosie, że mu je już z uboczy przesłała. "Zgania owce" — powiedział sobie radośnie. Czemprędzej zajął woły i gnał je w roztokę — naprzeciw. Z lasu już posłał odzew.

Przedarł się z wołmi przez buczynę i gnał rzadkim lasem. Gałęzie jeno pod nogami trzeszczały, i odzywało się niekiedy w głowicach drzew gruchanie gołębi.

Przechylił się na drugą stronę zbocza i posłał odzew Haźbiecie. Naraz, jakby w odpowiedzi, dobiegł jego uszu śpiew żałosliwy, cienki — od strony innej — ze Spalonego:

— Ej, nie wierz chłopcu, nie wierz,

Choćby w ogniu leżał...

Dalsze słowa straciły się w żałości. Poznał odrazu głos Tekli, którą łońskiego roku na Spalonem, pasąc z nią woły, przyniewolił sobie, a potem jej odniepadł dla Haźbiety.

Widząc, że go poznała z daleka po głosie, i że jemu tak śpiewa — odrzucił z pyszna swawolnie:

 

—Hej, dawniej tom cie widział

Bez dziesiątą ścianę —

Dzisiaj cie nie widzę,

Choć przy tobie stanę.

 

Na to przywiało ze Spalonego:

 

— Ej, pamiętaj se, Jasiu,

Stanies na sąd boski —

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Będzie on ci, będzie,

Mój wianecek gorzki...

 

Już nie odpowiedział. Natomiast wartko zawrócił woły i przesłonił się od tej strony zachyleniem leśnem. Gnał jakiś czas w milczeniu — o skoro widział, że się już dość od Spalonego oddalił — począł sobie przygwizdywać dla śmiałości serca i potuchy. Już też zbliżał się ku roztoce... Tu doleciał go — już z niedaleka — szukający go głos Haźbiety:

 

— Moje pociesenie

Na który jest stronie?

Cy na ty, co i ja,

Cy sie ze mną mija?...

 

Słonko już dobrze schowało się za wierch Tobołowa, i mrok zakradał się w roztoki, gdy w uboczy pod Suhorą zadźwięczało przy smętnem turlikaniu owiec:

 

— Hej!, juz sie zachmurało,

Kany świtać miało —

Juz moje kochanie

Z wiatrem poleciało...

 

A od Spalonego poniesło się żałośliwe śpiewanie ku Cesce:

 

— Hej!... bodajby cie było

Na świecie nie było —

Nie widziałabych cie,

Nie zalby mi było...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

A Jasiek ze Zarębkow gnał napasione woły ku kolebie i przygwizdywał sobie — po twarzy przebiegał mu uśmiech lekkomyślny, a w oczach migotały ogniki swawolne

 

             

               

 

 

  

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin