Św. Jan Chryzostom.doc

(96 KB) Pobierz
Ernest Hello

Ernest Hello

Św. Jan Chryzostom

święto 27 stycznia

Św. Jan Chryzostom jest jednym z tych ludzi, którzy zdają się mieć szczególne prawo do nazwy katolika: jest to człowiek powszechny.

Są Święci, których życie wewnętrzne przedstawia tak wzniosły i przejmujący dramat, że życie ich zewnętrzne wyda się zaledwie jakby szczegół, szczegół ważny, ale pozwalający czytelnikowi chwilami o sobie zapomnieć.

Wśród Świętych są tacy, którzy żyli przeważnie w samych sobie. Niedorzeczny zarzut nieużyteczności lub egoizmu robią im ci, którzy ich badali bez należytego zrozumienia.

Są wśród nich tacy, u których miłość bliźniego ujawnia się wyraźnie i uderza widza nawet wbrew jego woli. Są wśród nich i tacy, którzy z taką niebywałą hojnością obdarowywali innych, że nawet ludzie obojętni, stojący na uboczu i nie wnikający w głąb ich uświęconego ducha, podziwiają ich życie zewnętrzne, nieświadomi pierwiastka, który je tworzy, i ogniska, z którego ten płomień pochodzi. Do pierwszej z dwóch kategorii należałby św. Szymon Słupnik – do drugiej św. Jan Chryzostom; do obu jednocześnie św. Augustyn.

Św. Jan Chryzostom oddawał się zawsze we wszelkich okolicznościach wszystkim i przy każdej sposobności. Był rozdawcą nieustannym. Oddawał się przez kapłaństwo, jałmużnę, poświęcenie, nauczanie. Mówił bardzo wiele, pisał bardzo mało, a i pisząc był więcej mówcą niż pisarzem.

Między mówcą i pisarzem istnieje wielka różnica. Pisarz mówi do wszystkich, mówca do niektórych. Mówca przemawia w danej chwili, w danych okolicznościach i do danych słuchaczy, których potrzeby i usposobienia są mu znane. Pisarz zwraca się do siebie i do ludzkości.

Pisarz chce, by dzieło jego trwało, pragnie je ustrzec, o ile można, od rozkładowych wpływów przypadkowych. Mówca pragnie przekonać pewne osobistości, które widzi i zna, chce na nie oddziaływać i opanować ich umysł. Pisarz mniej myśli o swoich czytelnikach, niż o treści dzieła; nie tyle oddziaływa bezpośrednio na ludzi, ile zajmuje się prawdą, którą pragnie wyrazić.

Św. Jan Chryzostom, nawet wówczas, gdy pisze, zamiast mówić, pozostaje mówcą i nie staje się pisarzem. Pragnienie oddziaływania na kogoś nie opuszcza go nigdy. Św. Jan Chryzostom nie mówi do siebie, nie szuka cichych, samotnych miejsc, by w nich skupić serdeczne głębie swej duszy. Ma zawsze przed sobą słuchaczy, zawsze przeciwników, zawsze grzeszników. Nie pogrąża się jak św. Augustyn we wspomnieniach, nie opłakuje dni minionych, nie przygotowuje się do tych, które nadejść mają; nie zagłębia się we własną duszę z gorącem uniesieniem kontemplacji; myśli o teraźniejszości. Ogląda się wokoło siebie. Nie przymyka oczu, by się pogrążyć we wspomnieniach, otwiera je szeroko, by badać.

Biskup (franc. eveque) znaczy dosłownie ‘czuwający’. Św. Jan Chryzostom był prawdziwym biskupem. Wilki czyhały zewsząd na jego owieczki, więc się na wszystkie strony rzucał, żeby je bronić.

Był więcej moralistą niż teologiem; miał nieustannie przed oczami praktyczne trudności, z którymi należało walczyć. Nie tyle się unosi, nie tyle zagłębia, ile czuwa, patrzy, bada, szuka, analizuje, upomina, zachęca, pociesza i radzi; wejrzenie jego nie zapuszcza się zbyt głęboko, ale się znakomicie przystosowuje do okoliczności, czasu i miejsca, do osób i rzeczy.

Aby się do niego zbliżyć, nie potrzeba przebywać długo w mrocznej a gorącej atmosferze, w której pośród wspaniałości świętych cieni płoną niezgłębione tajemnice teologii. Wielu może było szczytniejszych Świętych – mało ich było równie przez lud ukochanych. Posiadł on w wysokim stopniu ten szczery, łagodny powab prawdziwej, płodnej i rozjaśniającej wszystko dobroci. Schodzi on, nie zniżając się, do drobnych szczegółów ludzkiego życia.

Nie narażając w niczym godności mównicy kościelnej, zasiada w niej, by mówić rzeczy najprostsze i pospolite. Nie używa ogólników, które obijają się o uszy słuchacza, nie wnikając w ich serca. Zwraca się naprawdę do tych, którzy go otaczają, wnikając w potrzeby ich codziennego życia i przestrzega ich, upomina, dając im rady, jak gdyby każdego ze swych słuchaczy znał po imieniu, jak gdyby sam przeszedł przez wszystkie ich nędze, słabości i pokuszenia, jak gdyby był dla każdego z nich bratem lub ojcem. A nie było to złudzenie; był on istotnie ojcem i bratem dla każdego, i to nie w przenośni, lecz w rzeczywistym znaczeniu.

Chęć błyszczenia wymową moralną i religijną zdaje się być wynalazkiem nowożytnym. U dawnych Greków krasomówstwo polityczne było bezpośrednim wybuchem, krzykiem wywołanym istotną potrzebą. Demostenes w mowach swych dążył niezawodnie do tego jedynie, by podnieść lud. Trwoga wobec politycznej sytuacji, wymagającej nie słów, ale czynów, nie chwilowego powodzenia, ale wyzwolenia, nie dopuszczała prostoty. Cycero, który jest nowożytnym, stworzył może pierwszy zaczątek dekadentyzmu, wedle którego mówca myśli o sobie, zamiast o sobie zapomnieć, i myśli o wykwintnym geście, zamiast o zbawieniu ludu. W swoim Traktacie o sztuce krasomówstwa stworzył on systemat upadającej sztuki, sformułował jej prawa i ułożył w kodeks. Ale oto świat rzymski zamiera, a powstaje świat chrześcijański. Rodzi się wymowa surowsza od dawniejszej, jeszcze więcej pozbawiona zwrotu do siebie samej, nie znająca podstępów i dążąca tylko do zbawienia. Nie chodzi już o ocalenie pewnego ludu od jego nieprzyjaciół w poszczególnym niebezpieczeństwie; chodzi o zbawienie ludów i jednostek, o walkę przeciwko wspólnemu wrogowi ludzkości. Chodzi o zapewnienie odrodzonej ludzkości zbawienia w czasie i wieczności, na ziemi i w niebie. Chodzi o to, by nauczyć tę ludzkość odmawiać Ojcze nasz, a odmawiać w duchu i prawdzie. Zdaje się, że mówca chrześcijański w pierwszych wiekach Kościoła bez trudu zapominał o samym sobie, że mu się nawet myśl o sobie nigdy nie nasunęła, że nie potrzebował się nawet ubezpieczać przeciwko poszukiwaniu własnej chwały wobec wielkich kataklizmów i wielkich nadziei, wobec walącego się w gruzy i odradzającego się świata. Wobec upadającego świata rzymskiego, najścia barbarzyńców i wznoszenia się ponad nimi świata chrześcijańskiego; wobec walących się ruin i ziemi wołającej wybawienia; wobec tego olbrzymiego dramatu rozgrywającego się między niebem a ziemią, wśród powszechnego zamieszania, mówca nie ma czasu myśleć o sobie, i nie ma miejsca na próżność wśród tylu gruzów, tylu przygotowań, zbrodni, cnót, tylu łez wszelkiego rodzaju.

Święty Jan Chryzostom jest najdoskonalszym wzorem prostoty w zapasach z zadaniami olbrzymiej pracy, wymagającej jednocześnie wszelkiego rodzaju odwagi.

Nie przedstawia on typu geniusza, ale typ człowieka czynu; działalność jego to nie lot orli, ale walka na ziemi krok za krokiem, gorąca i łagodna, silna a spokojna i nieugięta. Jest to niezwalczona niczym miłość bliźniego, której nic nie odstraszy, nic nie znuży; jest to poświęcenie ciche, które nie rzuca się w oczy innym, nie myśli o sobie; które mocno i spokojnie idzie prosto do celu. Św. Jan Chryzostom nie wznosi się do lotu, ale krokiem pewnym i spokojnym stąpa po ziemi, użyźniając pole swej pracy.

Św. Jan Chryzostom upomina w swoich homiliach wiernych, by w nim widzieli jedynie apostoła, a w jego mowach czerpali tylko nauki życia. Ogólne poglądy teoretyczne, metafizyczne i filozoficzne, stanowiące podstawę apologetyki chrześcijańskiej, mało wówczas były znane. Sposoby nauczania przystosowują się do epoki i jej potrzeb. W miarę postępu wieków kaznodziejstwo staje się wznioślejsze, a mniej przystępne. Może pod koniec świata powstanie najwyższa apologetyka i połączy wszystkie wspaniałości metafizyki i wymowy kaznodziejskiej w syntezę, w której wzniosłość z serdeczną poufałością wzajemnie się podniosą i uzupełnią.

W pismach św. Jana Chryzostoma przesuwają się przed naszymi oczyma szczegóły najpoufniejsze z życia domu i rodziny.

Żydzi, aby się modlić, musieli iść do świątyni, kupić synogarlicę, potrzebowali ognia, wody, noża, musieli stawać przed ołtarzem, dopełniać wielu przepisów. Tu nic podobnego. Niewiasta siedząc nad kądzielą lub krosnami może myślą podnieść się ku niebu i Stwórcy z gorącą prośbą; mężczyzna stojący na rynku lub podróżujący samotnie może odmawiać uważnie modlitwę; tamten znów, siedząc w sklepie lub zszywając skóry, składać swą duszę u stóp Pana. Służący, czy to na targu, czy krzątając się około kuchni, nie mogąc iść do kościoła, może się modlić skupioną gorliwością; żadne miejsce ujmy Bogu nie przyniesie.

Ta serdeczna poufałość jest charakterystyczną cechą św. Jana Chryzostoma, nie opuszcza go nigdy i nawet podniosłość jej nie wyklucza; nie traci nigdy cechy osobistych, bezpośrednich stosunków za słuchaczami. Nigdy przedmiot nie unosi go dalej ani wyżej nad poziom słuchaczy. Wybitnie popularny, schodzi do żyjących w najniższych społecznie i umysłowo warunkach, i tam powoli, pracowicie i umiejętnie, z miłością i niezwykłą cierpliwością usiłuje przeniknąć ich najwyższymi prawdami, przystosowanymi do ich pojęcia i słabości. Rzadko spotykają się u niego poglądy ogólne. Zdawałoby się, że każdego słuchacza zna poufale i osobiście. Zdawałoby się, że mówi raz do tego, to znów do tamtego, zastosowując rady swoje do poszczególnych okoliczności, każdej natury i każdego położenia; nie wymawia żadnego słówka ogólnikowego, czysto teoretycznego; każde jego słowo trafia do zamierzonego celu, w określonym, praktycznym kierunku. Bierze swe owieczki ręką i prowadzi je krok za krokiem po ich drodze, dobrze sobie znanej. Jest ich pasterzem i czuwa troskliwie nad nimi, jak matka czuwa nad dzieckiem, stawiającym pierwsze kroki.

Dając rady małżonkom, św. Jan Chryzostom wchodzi w zadziwiająco drobne szczegóły. Zadziwiające dziś, bo ludzie nowożytni nie są dość po prostu ludźmi, aby znieść tę pierwotną prostotę. Św. Jan Chryzostom radzi mężowi, by nie ukrywał swej miłości, ale okazywał ją całą zupełnie szczerze. Radzi mu mówić o niej do młodej swej żony i wskazuje, w jaki sposób uniknąć pierwszej sprzeczki małżeńskiej.

Powiedz jej prosto i serdecznie: „droga dzieweczko, złączyłem życie moje z twoim w rzeczach najważniejszych i najpotrzebniejszych tego świata. Mogłem zaślubić kobietę bogatą – ale nie chciałem... bo nade wszystko, nad wszystkie skarby, cenię przymioty twej duszy”.

I mówca wybucha, malując wstręt, jaki w nim budzą małżeństwa dla pieniędzy:

Mniej ci przyniesie pociechy majątek bogatej żony, niż sprawią przykrości wymagania jej, jej wydatki, jej wyniosłe i pogardliwe słowa. Gotowa ci powiedzieć: „nie noszę nic twojego – ubieram się własnym kosztem, na rachunek mego rodzinnego majątku”.

I z pełnym prostoty oburzeniem gromi zuchwałą, odpowiadając jej:

Co mówisz! twoje ciało nie należy już do ciebie, a ty chcesz sobie jakieś dobra przywłaszczać? Małżeństwo stanowi jedność, a ty chciałabyś mieć nie majątek wspólny, ale dwa oddzielne majątki? O przeklęte umiłowanie pieniędzy! Stanowimy jedną istotę, jedno życie, a ty mówisz o moim i twoim? Wstrętne i występne słowo, przez piekło wynalezione!

Św. Jan Chryzostom wkłada na męża obowiązek objaśnienia żony w tym kierunku. On powinien ją uczyć, ona go słuchać. Ale nie dość jest uczyć, trzeba uczyć mądrze, skutecznie, łagodnie i serdecznie. Jakże serdecznie zachęca on do tej serdeczności; jak łagodnie do łagodności! Jak szczerze troszczy się o szczęście swoich dzieci, jak serdecznie czuwa nad nietrwałością miłości. Trzeba pójść za nim, wniknąć w poufne szczegóły jego ojcowskich starań, by zrozumieć tego Świętego, jego charakter i życie, by zrozumieć jego nauki, środowisko społeczne, w którym działał i prostotę ówczesnych obyczajów.

Przypuśćmy, że ma przed sobą zuchwałą skąpą niewiastę, która gwałtem domaga się prawa własności tej lub owej rzeczy i sprzecza się o to z mężem. Jakże on ma sobie postąpić? Czy ma się gniewać na nią, czy też jej ustąpić? Jeżeli posłucha rady biskupa, ustąpi jej, ale ustąpi w ten sposób, by jej dać naukę pełną łagodności i mądrości zarazem. Przez sposób, w jaki ustąpi, wykaże żonie, jaki błąd popełnia. „Nauczaj twoją żonę”, mówi św. Jan Chryzostom,

ale nauczaj ją z wszelką dobrocią. Upomnienia są rzeczą przykrą do zniesienia, szczególniej dla słabych, nieśmiałych istot. Mówiąc z nią o naszej filozofii, mów do niej z wielką dobrocią. Przede wszystkim staraj się wyrwać z jej duszy „moje” i „twoje”. Jeżeli ci powie: „to jest moje”, spytaj się jej: „Czemu się sprzeczasz, jako o swoje? bo, co do mnie, nie posiadam żadnej własności i nie tylko to lub owo jest twoje, ale do ciebie należy wszystko!” Powiedz jej to. Jeżeli mówi, „to jest moje” – dodaj skwapliwie: „ależ tak – wszystko twoje – ja sam jestem twoją własnością”. W ten sposób zadowolisz ją i uśmierzysz jej wzburzenie.

Tak mówi biskup, ale nie dość mu na tym. Wymaga on nie tylko łagodności, ale i serdeczności. Chce, ażeby mąż powiedział żonie: „«Kocham cię więcej niż własne życie. Twoją miłość cenię ponad wszystko, i nie byłoby dla mnie większej przykrości, jak różnić się z tobą w czymkolwiek. Posiadając miłość twoją, nie ulęknę się niczego, a w dzieciach naszych ciebie kochać będę».

Nie bój się, nie bój bracie, by takie postępowanie uczyniło twą żonę zbyt wymagającą. Wyznaj jej, że ją kochasz!” To bezpośrednie osobiste oddziaływanie na każdego ze słuchaczy stanowi wybitną charakterystykę tego żywego słowa, pełnej żywotności wymowy św. Jana Chryzostoma.

Nowożytni mówcy unikają starannie osobistych zwrotów. Ogarniają całość ludzi i rzeczy, uogólniają i uważaliby sobie za ujmę, gdyby znali nazwiska swych słuchaczów, uważali ich za własne dzieci i udzielali im rad zastosowanych do ich poszczególnych potrzeb. Zdają się nie znać ich spraw i nie zajmować się nimi. Jakiś duch urzędowy wszędzie przeniknął.

W istocie w pewnych sposobach mówienia i działania może być na miejscu pewna wyniosłość. Styl ma swoją powagę, której nie należy ani przeceniać, ani zapoznawać.

Szerokość horyzontu może wymagać pewnego tonu, lub inny wykluczać, a zwyczaje zmieniają się wraz z obyczajami, które je wytworzyły.

Nie należy jednak zapominać o cudnej woni ojcowskiej wymowy. Przypomnijmy sobie tkliwość i ciepło w stosunku między mówcą a słuchaczem, wywołane przez troskliwość z jednej, a uległość z drugiej strony. Św. Jan Chryzostom jest może najdoskonalszym typem takiej wymowy, tak różnej od współczesnej, tak zupełnie zapominającej o sobie samej. Dziś takie zapomnienie o sobie jest rzeczą tak rzadką, że jeśli wyjątkowo się znajdzie, nawet bez innych zalet dodaje szczególnego uroku i niedostatki zaciera. Wzniosły dar zapomnienia o sobie, nieżądanie niczego, dodaje wartości i wdzięku najmniej obdarowanej przez naturę istocie.

Ten człowiek pełen prostoty, ten serdeczny doradca, staje z dumną, z nieustraszoną śmiałością wobec niesprawiedliwości, mającej w ręku potęgę. Historia Eutropiusza jest jakby umyślnie przygotowaną ramą dla uwydatnienia wielkiej postaci św. Jana Chryzostoma.

We wspaniałej mowie, która dzięki nadzwyczajnym okolicznościom, w których została wygłoszona, stała się faktem politycznej doniosłości, św. Jan Chryzostom zwraca się znów bezpośrednio do jednego ze swych słuchaczy i gromi go – ale gromi go jakimże głosem, z jakąż powagą, z jakąż słodyczą! Jakiż potężny dramat zawiera w sobie to opowiadanie, o ileż potężniejsze od wielu wydarzeń starożytnej historii! Wyższy ważnością zdarzenia i nauką zeń wypływającą, wyższy napięciem siły podniosłości! A jakże mało jest znany! Wielu z tych, co umieją na pamięć Korneliusza Neposa i znają doskonale historię Pelopidasa i Attikusa, mało co wiedzą o historycznej roli, jaką św. Jan Chryzostom odegrał, i o wspaniałej postawie, jaką zajął wobec cesarza i cesarstwa. Opowieść ta dotyczy chrześcijaństwa, i dlatego ludzie o niej tak łatwo zapominają, tak o niej milczą. I zapomnienie to oddaje świadectwo prawdzie.

Eutropiusz, eunuch Eutropiusz, posiadł prawie cesarską władzę, o mało nie został wyniesiony na tron i uznany za władcę. Niewolnik zostawszy konsulem, grozi cesarzowej niełaską. Klaudiusz opisał dzieje tego strasznego konsulatu. Prowincje zostały wystawione na przetarg! Ktoś za klejnoty żony kupił Syrię!

Historia Eutropiusza byłaby nieprawdopodobna, gdyby hańba i szkarada od czasów Adama nie była rzeczą zwykłą w dziejach ludzkości. Ci, którzy tracą z oczu istotną wartość natury ludzkiej, ci, którym grzech pierworodny zasłoniła pycha z niego wypływająca, pod którą się ukrywa jak pająk w swej pajęczynie, niech odczytają historię Eutropiusza. Natura ludzka występuje tam w całej swej nagości i prawdzie. Szlachtę i najbogatszych skazywano na wygnanie, konfiskatę mienia lub śmierć. Pustynia Libijska zapełniła się tymi, którzy byli uczciwi i mniej nikczemni – tymi, którzy mieli zaszczyt być wygnańcami.

Tu umiera dawny konsul Rimasjusz wygnany, a potem zamordowany; Rimasjusz zwycięzca Gotów, towarzysz i przyjaciel Teodozjusza! Była to dla Eutropiusza prawdziwa uroczystość, łup miły, rzadszy i sławniejszy niż dotychczasowe. Konsul lubił sam sobie składać tego rodzaju ofiary. Ale Rimasjusz zostawił syna – i jego trzeba było zgładzić; został też zgładzony. Pozostała jeszcze wdowa i matka; Eutropiusz i ją zgładzić postanowił. Niewiasta ta jednak, imieniem Pentadia, schroniła się do stóp ołtarzy i odwołała się do prawa nietykalności tego przytułku!

Trzeba poznać epokę, o której mówimy, ażeby zrozumieć doniosłość prawa przytułku i w jaki sposób biskupi podtrzymywali to święte prawo. Prawo przytułku, które za czasów rozejmów Bożych służyło na drogach u stóp krzyża, na polach przy pługu, za czasów Chryzostoma przechowało się w cieniu ołtarza. Pentadia do tego prawa się odwołała, Eutropiusz zażądał wydania swej ofiary, ale tu spotkał Jana Chryzostoma. Kat cofnął się przed biskupem; Pentadia została ocalona – ale Eutropiusz zniósł w zasadzie prawo przytułku.

Wszyscy się uginali przed okrutnym eunuchem, wszyscy – oprócz św. Jana. Spokojnie, bez najmniejszej słabości święty biskup pełnił obowiązki, a wielka jego postać wznosiła się odosobniona wśród całego ludu kornie schylonego do stóp tyrana. Wtem nagle postać rzeczy się zmienia. Jeden ze zwykłych w owym czasie przewrotów pałacowych obala eunucha. Bunt Tribigilda, pogróżki Persji, która zmieniła władzę, błagania znieważonej cesarzowej, która trzymając dwoje swych dzieci na ręku, rzuciła się do stóp cesarza ze łzami i gwałtownym oburzeniem, wołając pomsty, wszystkie nienawiści i wszystkie wyrządzone krzywdy zwróciły się przeciw niemu. Arkadiusz wypędził go z pałacu. W jednej chwili służalcze uwielbienia zmieniły się w krzyki nienawiści, huragan przekleństw porwał się przeciwko niemu. Nigdy sławna bliskość Kapitolu i Skały Tarpejskiej nie uwydatniła się tak bezpośrednio. Lud cały domagał się wielkim głosem śmierci Eutropiusza.

Tu się zaczyna wzniosły dramat; dla nędznego eunucha jeden tylko pozostawał ratunek. Chwycił go się skwapliwie. Odwołał się do prawa przytułku, prawa, które zniósł tak niedawno. Jako konsul wypowiedział mu posłuszeństwo, jako skazaniec do niego się odwołał. Ale Arkadiusz pamiętał zniesienie tego prawa. Godnym pierwszorzędnego pędzla byłby obraz nędznika, szukającego schronienia w cieniach ołtarza, tak niedawno przezeń wzgardzonego. Ale nie tu koniec dramatu. Arkadiusz ściga skazanego eunucha tak, jak on ścigał Pentadię. Eutropiusz żądał wydania Pentadii, schronionej za ołtarzem, Arkadiusz żąda wydania Eutropiusza ukrytego pod mensą ołtarza. Eutropiusz napotkał w pościgu za Pentadią biskupa, który ją ocalił – tenże biskup staje z kolei w jego obronie.

Ongi jedyny obrońca wolności i sprawiedliwości przeciw Eutropiuszowi wszechpotężnemu, dziś jest jedynym obrońcą tegoż Eutropiusza ściganego i cisnącego się w trwodze do stopni ołtarza. Św. Jan Chryzostom zawsze wierny, spokojny, zawsze pokorny, a jednak zawsze wielki i niezależny, odwołuje się uroczyście, wspaniałomyślnie na korzyść Eutropiusza do tego samego prawa, do którego odwoływał się, żądając od Eutropiusza wolności dla prześladowanej przezeń niewiasty, a wszechmocny ongi konsul, którego gniew okazał się wtedy bezsilnym wobec świętego biskupa, dziś prześladowany, u niego szuka oparcia. Eutropiusz ukryty pod mensą ołtarza drżał na całym ciele; wzburzone, rozszalałe tłumy zgromadziły się, żądając wydania winowajcy. Wtedy Jan Chryzostom zabrał głos w tej świątyni opanowanej przez tyle namiętności, gromiąc kolejno tłumy zebrane i ściganego, wyrzucając jemu niedawną pychę i podłość, tłumom ich niedawne pochlebstwo, a dzisiejszą nienawiść.

Marność nad marnościami! – wołał kaznodzieja – gdzież się podziała teraz wspaniała świetność konsula i gdzież są pochodnie, które przed nią niesiono? Gdzież te oklaski, uczty, tańce i uroczystości? Gdzie wieńce i ozdoby zawieszone nad jego głową; gdzie się podziały hałaśliwe hołdy i oklaski tłumu?

To są ogólniki – prawda, ale jak odświeżone, jak przeistoczone, pełne życia pod wpływem przejmującej grozą rzeczywistości, która otaczała mówcę. Marność nad marnościami – wołał wciąż mówca – i rad by te dwa wyrazy wyryć w myśli i sumieniu każdego ze słuchaczy. A potem ze wspaniałym ruchem zwrócił się do klęczącego rzezańca, który mu niegdyś stawiał czoło.

Ileż to razy mówiłem ci – woła święty Jan Chryzostom – że bogactwo jest rzeczą znikomą. Jako król nie mogłeś mnie ścierpieć. Ileż razy mówiłem ci, że one bogactwo podobne jest do niewdzięcznego sługi. Jako król nie dawałeś mi wiary. Dziś własne doświadczenie uczy cię, że nie tylko jest ono znikome, ale jest rzeczą zabójczą, bo oto doprowadziło cię do tego stanu, w jakim się znajdujesz.

Czyż nie mówiłem ci, że rana zadana przez przyjaciela słodszą jest niż pocałunek wroga? Gdybyś był znosił nasze rany – nie byłyby cię zgubiły pocałunki wrogów. Ci, których poiłeś, rozpierzchli się; zaparli się ciebie i twoim kosztem zapewniają sobie dziś bezpieczeństwo. My postąpiliśmy inaczej; nie opuściliśmy cię wtedy mimo twoich złości, a dziś, gdyś jest poniżony, otaczamy cię opieką i staraniem. Kościół, z którym walczyłeś, dziś otwiera ku tobie ramiona, a tłum, któremu schlebiałeś, podnosi miecz przeciwko tobie. A jeśli tak mówię, to nie po to, by poniżyć tego, który upadł, ale by dać przestrogę tym, co stoją. Żadne słowa nie wypowiedzą nietrwałości rzeczy doczesnych! I jeśli powiem, że to zielsko przydrożne, dym, sen – powiem jeszcze za wiele. Rzeczy te są nawet od nicości nikczemniejsze. Widzieliście wczoraj, gdy go chciano w imieniu cesarza stąd pochwycić? Blady jak śmierć, drżący na całym ciele, szczękający zębami, biegł z łkaniem w śmiertelnej trwodze do świętych stopni ołtarza!

Łatwo pojąć, jakie wrażenie wywarła ta wspaniała improwizacja na rozszalały tłum i zgnębionego zbrodniarza. Wielki biskup o tyle łagodny wobec zwyciężonego wroga, o ile był surowy wobec zwycięzcy, wśród ogólnego podniecenia i upadku zachował pogodną równowagę. Tłum oburzał się, że wróg prześladujący nadużywa Kościoła, chroni się pod jego opiekę, że się odwołuje do prawa, które sam zdeptał. Św. Jan ciągnął dalej:

Pan Bóg pozwala, aby taki człowiek przez własne nieszczęście ocenił potęgę i łaskawość Kościoła. Oto co zawstydzi Żydów i pogan! Kościół naraża się na gniew imperatorów, aby ocalić swego wroga, który się do jego opieki odwołuje. Oto najwspanialsza ozdoba ołtarza! Piękna ozdoba, powiecie, ten chciwiec, złodziej i zbrodniarz cisnący się do świętego ołtarza. Zaklinam was, nie mówcie tak. Czyż chwała Chrystusa ucierpiała na tym, że jawnogrzesznica schyliła się do stóp Jego?

Rozwścieczeni przed chwilą słuchacze zalewają się łzami. Św. Jan widzi, że zwyciężył. „Dalej – woła – rzućmy się do stóp cesarza, ale przede wszystkim prośmy Boga, aby zmiękczył jego serce!”.

I istotnie wielki mówca opanował tłumy, uspokoił cesarzową i prawo, którego bronił przeciw Eutropiuszowi, a którego teraz użył w jego obronie, nie zostało zdeptane. Włos nie spadł z głowy skazańca, który drżący schronił się na Cypr, zwyciężony i ocalony przez tę samą potęgę i dobroć.

Tak na kapłaństwo zapatrywał się święty Jan Chryzostom, a ciężka ta godność została mu w swoim czasie prawie gwałtem narzucona. Moralną atmosferę chrześcijan ówczesnych charakteryzują intrygi, jakie się odbywały przy obiorze biskupów. Wchodziły tam w grę ambicje, ukryte starania, wrzała walka i rywalizacja. Ale ambicje, intrygi i walki te działały w odwrotnym kierunku. Nikt nie chciał być obrany. Ambicja polegała na tym, by się ukryć; uciekano na pustynię. Głębokie i pełne lęku poczucie wielkości i świętej odpowiedzialności władzy biskupiej pobudzało najlepszych do cofania się przed nią. Ludzie ci byli tak bardzo godności tej warci, że drżeli na myśl o jej przyjęciu, a wzniosłe pojęcie, jakie o niej mieli, sprawiały, że drżeli i uciekali, gdy na nich spaść miała. Świętego Marcina wyrwano z celi klasztornej i pod eskortą przeprowadzono do Tours, by go na biskupa namaścić. Prowadzono go pod strażą, jak dziś prowadzą złoczyńców. Byli tacy, którzy się spotwarzali, by się uchylić od zaszczytu. Św. Ambroży intrygował, jak mógł, by go nie wybrano – w końcu oskarżył się, że jest okrutny; lud jednak w to okrucieństwo nie uwierzył. Ambroży uciekł nocą; nad ranem odszukano go i sprowadzono. Św. Paulin, by się ustrzec godności biskupiej, stoczył wprost walkę i broniąc się rozpaczliwie, o mało życia nie utracił. Lud o mało go nie udusił. Ustąpił na koniec.

Traktat św. Jana Chryzostoma o kapłaństwie jest nie tylko rozprawą nad straszną odpowiedzialnością godności papieskiej; jest nadto pomnikiem historycznym, zawierającym o chrześcijanach IV stulecia ciekawe dane, o ile tak poważny dokument ciekawym nazwać można. Praca ta św. Jana Chryzostoma, jak wszystkie zresztą jego dzieła, utrzymana jest w tonie zwyczajnej poufnej gawędy. Opowiada tam między innymi, jak zwiódł kiedyś przyjaciela swego Bazylego i uciekł się do podstępu, by go skłonić do przyjęcia infuły. Gdyby opowieść ta dotyczyła jakiej sławnej pogańskiej osobistości, lub wchodziła w skład historii Rzymu, a nie Kościoła, byłaby powszechnie znana i powtarzana. Nie wiadomo, o którym Bazylim tu mowa. Chyba nie o Bazylim Wielkim, biskupie Cezarei, bo ten urodził się w 329 roku, a św. Jan Chryzostom urodzony 344 mówi o nim jako o człowieku w równym z nim wieku. Nie może też tu być mowy o Bazylim z Seleucji, bo ten w 458 r. pisał do cesarza Leona jako biskup; gdyby tenże objął episkopat jednocześnie ze św. Janem Chryzostomem, musiałby zasiadać na tronie biskupim przez lat 84.

Uczony autor żywota św. Jana Chryzostoma, umieszczonego na czele świeżo wydanych dzieł tego Świętego, przychyla się do zdania Baroniusza, że mógł to być jedynie Bazyli, biskup Rafamii. Jakkolwiek bądź było, faktem jest, że Chryzostom zwiódł Bazylego.

Mój wierny przyjaciel odwiedził mnie i opowiedziawszy mi wielką nowinę, jak gdybym o niej nie wiedział (wiadomość o nominacji obu na biskupów) prosił, byśmy i tym razem zgodnie postanowili, co zrobić i obaj jednakowo postąpili, i że on chętnie zastosuje się do mnie i tak jak ja przyjmie godność lub przed nią się uchroni. Znając go dobrze, a nie chcąc wskutek własnej słabości narażać Kościoła na stratę tak dzielnego pasterza, ukryłem przed nim, co myślałem; przed nim, który dotąd czytał we mnie, jak w otwartej księdze. Odpowiedziałem mu tedy, że to nic pilnego, że się trzeba namyślić i dałem mu do zrozumienia, że w każdym razie postąpię tak, jak on.

W kilka dni później przybył ten, który nas miał namaścić. Ukrywam się; chwytają tymczasem Bazylego, który nie wiedząc, jak ja postąpię, przyjmuje jarzmo biskupstwa, pewien, że ja postąpię tak jak on, a raczej, że on sam poszedł w moje ślady

Czyż nie zachwyca nas naiwna prostota tej opowieści! Właśnie ta nieświadoma swej wielkości prostota nadaje szczególny urok i nie naśladowaną swobodę słowa i stanowiska. „Przychodzą, ja się ukrywam. Tymczasem chwytają Bazylego”. Zupełnie, jak gdyby była mowa o przestępcy ściganym przez żandarmów. To, że ucieka, broni się od zaszczytu, to według niego rzecz tak prosta, że nie wymaga nawet wytłumaczenia; nie powinna nikogo zadziwić. Ale to nie wszystko. Lud oczekiwał dwóch ofiar. Jest tylko jedna. Burzy się.

Niektórzy z obecnych, widząc rozpacz Bazylego, mówili głośno: to niedorzeczne, ten, który zdawał się o tyle trudniejszy do pokonania (to ja nim być miałem) poddał się zupełnie pokornie wyrokom ojców, a ten skromniejszy, rozsądniejszy, unosi się, opiera i okazuje tyle pychy i oporu.

Ta „pokora”, którą przyznawano Janowi Chryzostomowi, była złudzeniem. On, mniej pokorny niż sądzono, ukrył się. „Uparty i pełen pychy” Bazyli poddał się pewien, że i Jan Chryzostom ustąpił. Ta pokora i pycha mówią więcej niż obszerne traktaty o obyczajach pierwszych chrześcijan.

Ale złudzenie Bazylego nie trwało długo. Spostrzegł się, że popełnił omyłkę, naśladując posłuszeństwo Jana Chryzostoma, którym się zachwycał. Jan Chryzostom tymczasem zbuntował się i uciekł. Podstęp i bunt ocaliły go, a naraziły Bazylego. Zdradził przyjaciela i ocalił się jego kosztem. Cóż za postępowanie. Posłuchajmy tej chytrej osobistości:

Skoro się pomiarkował, że uciekłem, przyszedł do mnie zgnębiony i usiadłszy przy mnie, opowiedział mi gwałt, któremu uległ. Ból nie pozwalał mu mówić, wyrazy zamierały mu na ustach. Widząc go wzburzonego, zalanego łzami, ja, który wiedziałem przyczynę tego wszystkiego, wybuchnąłem śmiechem i wziąłem jego rękę, by ją uścisnąć i podziękować Bogu, że się mój wybieg udał. Na widok mojej wesołości zrozumiał, żem go oszukał!

Nieugięty św. Jan uległ jednak jak Bazyli, a tak gorąco ukochał swoje owieczki, że wkrótce pogodził się z losem, a lud tak go ukochał, że mu jego opór przebaczył.

Pewnego razu przybył do św. Jana Chryzostoma pewien biskup i zastał go właśnie na kazalnicy; św. Jan ustąpił mu niezwłocznie miejsca. Ale lud, niezadowolony z tej zmiany, zaczął głośno szemrać. A oto, jak o tym szemraniu mówi w kilka dni później do swoich owieczek:

Skupiliście się słuchając moich słów i jak pisklęta j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin