Kornel Bracki - Oddaj mi moją magię.pdf

(786 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bracki Kornel - Oddaj mi moja magie
Kornel Bracki
Oddaj mi moją Magię
Tam zwarli się w boju równie brutalnym,
co niemożliwym do rozstrzygnięcia.
Gorzała w nich żądza wzajemnego mordu;
ogarnięci tą namiętnością, która już dawno
przekroczyła granice Sztuki i kwestii jej zdobycia,
i była tak pełna oddania i bliskości jak miłość,
walczyli przez pięć nocy.
Jak i poprzednio żaden nie zwyciężył.
Clive Barker,
Wielkie Sekretne Widowisko
PROLOG
Cudzoziemiec
Istnieje wiele form pozbawiania życia; sposoby banalne, zarezerwowane dla prostaków
mordujących dla najbardziej prozaicznej życiowej potrzeby – pieniędzy; bardziej skomplikowane
dokonywane przez ludzi, którzy poganiani przez Boginie Zemsty, zbrodnią pragną się odpłacić za
wszystkie doznane cierpienia; morderstwa popełniane z pobudek religijnych, politycznych
i rasowych. Lecz oprócz tych mniej lub bardziej trywialnych przestępstw istnieją zbrodnie,
w których odciski palców, materiał dowodowy, poszlaki, ewentualni świadkowie oraz sam motyw
nie odgrywają większego znaczenia.
Morderstwa z rozkoszy.
Ulice opustoszały. Deszcz, mimo iż niezbyt dokuczliwy, odstręczał amatorów
romantycznych, nocnych spacerów brzegiem morza. Szczytnica pogrążyła się w rozpaczliwym
oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca i bezchmurne niebo.
Mężczyzna w długiej, zielonej pelerynie wydawał się nie przejmować pochmurnym niebem
i potęgującym się z każdą upływająca minutą, deszczem. W tej ponurej scenerii przypominał
przybysza z jakiegoś innego, mrocznego świata. Towarzyszącą mu niesamowitość nie dawała się
wyjaśnić w sposób prosty i logiczny. Kim zatem był?
To na pozór logiczne pytanie w jego przypadku zostałoby w jednej chwili brutalnie odarte
z logiki. Pytanie – Kim nie był? – okazałoby się o wiele bardziej sensowne. Z pewnością nie był
księdzem, co więcej, brzydził się przedstawicielami tej profesji, a najchętniej – gdyby to od niego
zależało – kazałby wymordować wszystkich ubranych w czarne sutanny mężczyzn i kobiety, lub
nawet zrobić z nimi coś znacznie gorszego. Oczywiście, jeśli potrafiliby sobie wyobrazić coś
bardziej przerażającego od śmierci. Nie był również naukowcem, choć z jego oczu biła
inteligencja o wiele dojrzalsza niż ta, jaką można było zaobserwować u najwybitniejszych nawet
przedstawicieli środowisk naukowych. Nie wyglądał także na urzędnika i bankiera, rolnika czy
przemysłowca. Nie przypominał śpiewaka operowego, kierowcy ani policjanta.
Nazywał się Peter Vialetan i był Cudzoziemcem.
To znaczy zaliczał się do grona osób, które zawsze stąpają po cudzej ziemi, gdyż ich
rodzinny ląd pozostał gdzieś bardzo daleko; tak daleko, że nie byliby w stanie sprecyzować,
gdzie naprawdę się znajduje.
Ludzie podobni jemu przeważnie istnieli po to, by walczyć i aby – w konsekwencji tego
działania – zwyciężać. Jeśliby teraz zapytać się dlaczego lub w imię kogo walczył, odpowiedź
również mogłaby okazać się zbyt trudna.
Był kimś więcej niż wojownikiem, gdyż ci – chcąc czy nie chcąc – odchodzili, umierali,
przemijali, pozostawiając po sobie podręczniki, w których można było przeczytać daty
stoczonych przez nich bitew. Jednak prawdziwi wojownicy nigdy nie umierali. Walczyli do
samego Końca, który prawdopodobnie był najbardziej abstrakcyjnym i iluzorycznym pojęciem
wyprodukowanym przez człowieka w kontekście filozoficznym.
Koniec, podobnie jak Początek, należał do Wieczności.
Spacerował wolno brzegiem morza usiłując przypomnieć sobie kiedy walczył po raz ostatni.
Nie kojarzył już wielu faktów z przeszłości, lecz – biorąc pod uwagę jego sędziwy wiek – miał
do tego zupełne prawo.
Chwilami zerkał w kierunku uśpionego miasteczka starając się wyobrazić jego mieszkańców;
mężczyzn, kobiety i dzieci pogrążonych w swoich codziennych obowiązkach i zabawach,
namiętnościach i zbrodniach, lękach i obsesjach, perwersyjnych żądzach i wstydliwych zalotach;
ojcowie nieśmiało dotykający kolan swoich córek, zdradzające żony, niewierni mężowie, księża
wpatrujący się w telewizyjne ekrany, na których widniały sceny, jakie kiedyś, bardzo dawno
temu widział w Sodomie.
Ludzie. W istocie nic niezwykłego.
Pojawił się w Szczytnicy po raz drugi, mimo iż jeszcze nie przebrzmiały echa jego pierwszej
wizyty. Generalnie nic się tu nie zmieniło; podobnie jak on miasteczko istniało swoim
ustabilizowanym, spokojnym rytmem, który zamierzał po raz drugi zakłócić. Tym razem o wiele
dotkliwiej i na znacznie szerszą skalę.
Nagle zauważył, że schodami prowadzącymi z promenady na plażę schodzi młoda,
atrakcyjna kobieta.
Zaproszenie do gry.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
Zabije ją.
Powoli.
Chciał, aby cierpiała, żeby wędrowała mrocznymi ścieżkami bólu, który dla niej przygotuje.
Z niecierpliwością czekał chwili, kiedy sprowadzi na nią śmierć, kiedy dziewczyna odetchnie
z ulgą, ciesząc się, że kończą się już jej ziemskie cierpienia, a wtedy pokaże jej swoje prawdziwe
oblicze i wyszepta z nienawiścią prosto do jej delikatnego ucha – które kilka godzin wcześniej
całował jakiś chłopiec – że prawdziwe cierpienie dopiero się zaczyna, że śmierć niczego nie
przesądza.
Dziewczyna, kiedy go ujrzała wiedziała, że powinna jak najszybciej uciekać, jednak on
swoimi myślami przytwierdził jej nogi do piasku; uwięził je w nim, tak że nie mogła wykonać
najmniejszego kroku.
Przystanął metr przed nią chłonąc strach, który odcisnął się na jej twarzy w bolesnym
grymasie. Wiedziała już z kim ma do czynienia.
Zaczęła się modlić.
Splunął wtedy na nią, a jej modlitwa urwała się w połowie zdania. Jego ślina wdarła się do
jej ust, zabierając z języka resztki modlitwy.
Triumfował. Ekstaza granicząca z obłędem.
Uśmiercając ją spojrzał z nienawiścią w górę, na pokryte ciężkimi chmurami, wieczorne
niebo. Mimo iż nie można było w nim dostrzec niczego, co zasługiwałoby na uwagę, wiedział
czego szuka.
Mimo iż deszcz przestał być dokuczliwy, Patryk Nowicki nie dostrzegał na plaży nikogo.
Siedział pod parasolem na jednej z ławek znajdujących się na promenadzie, przyglądając się
galopującym po niebie chmurom, skutecznie zabraniającym zabłysnąć nawet pojedynczym
gwiazdom.
Co kilka minut pociągał regularnie z niewielkiej, płaskiej butelki, którą nosił zawsze przy
sobie. Cała jego rodzina, poczynając od żony a kończąc na mało mu znanych personach,
bezczelnie przekonujących go o swoich koligacjach, twierdziła zgodnie, że jest zaawansowanym
alkoholikiem, chorym człowiekiem, któremu należy konieczne pomóc. Rzeczywiście, pił dużo,
może nawet trochę za dużo, lecz tylko alkohol mógł postawić go na nogi i otoczyć grubym
murem, mającym chronić go przed zawiłymi i brutalnymi meandrami rzeczywistości.
Miał pięćdziesiąt lat i dawno przestał myśleć o kuracji odwykowej. Jej celowość legła
w gruzach bardzo dawno temu.
Mimo iż wszyscy zgodnie twierdzili, że jest człowiekiem chorym, nie przestawali go lubić.
Podobno należał do tej nielicznej grupy osób, których nie da się darzyć antypatią. Nawet jego
dwóch synów nie potrafiło go znienawidzić, choć wielokrotnie zastanawiali się czy nie byłaby to
jedyna słuszna decyzja.
Uwielbiał morze. Kochał przyglądać się jego potędze, wielkim falom przetaczającym się tam
i z powrotem w cudownym, wiecznym procesie. Morze zawsze kojarzyło mu się z dzieciństwem,
z okresem, będącym eufemizmem szczęścia.
Tak. Na pewno był wtedy szczęśliwy.
Zresztą, nawet jeśli było inaczej, to zupełnie tego nie pamiętał.
Zabiegał o to zbyt intensywnie. Wolał marzyć o szczęściu niż rozpoczynać mozolny
i długotrwały proces projektowania i następnie budowania szczęścia, który – było to bardzo
prawdopodobne – mógłby zakończyć się niepowodzeniem.
Już dość było w jego życiu niepowodzeń.
Wystarczająco dość, aby ich więcej nie prowokować.
Nagle dobiegł go dziwny dźwięk. Nie potrafił jednoznacznie określić kto lub co mogło być
jego autorem. Poczuł niepokój. Wytężał wzrok, jednak deszczowa noc zabraniała skutecznej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin