Peterson Michael - Czas wojny 01 - Czas wojny.pdf

(2399 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Michael Paterson
Czas wojny
117521382.002.png
Tytuł oryginału A Time of War
Dla Patty, która cierpiała z powodu każdej mojej rany.
Claytonowi i Toddowi, by ich cierpienia pozostały tylko moim złym
snem.
Zabitym
i tym, którym nie możemy ulżyć w cierpieniu.
Jest pora na każdą rzecz i jest czas na każdą sprawę pod
niebem;
Czas miłowania i czas nienawidzenia; czas wojny i czas
pokoju.
Eklezjasta (tłum. Czesław Miłosz)
To tragedia - powiedział król-że ta nieszczęsna wojna się w ogóle
zaczęła.
„Le Morte d'Arthur"
117521382.003.png
Od Autora
Powieść ta dotyczy pewnych aspektów konfliktu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i
Północnym Wietnamem w latach 1967-1968. Działający wówczas politycy i dowódcy wojskowi
stanowią elementy tła, na którym rozwija się akcja powieści. „Czas wojny" jest fikcyjnym
sprawozdaniem Bradleya Lawrance'a Marshalla, na temat tego, co przydarzyło mu się w tamtych
latach na Półwyspie Indochińskim. Misja Marshalla w Sajgonie powstała w mojej wyobraźni,
podobnie jak jego rozmowy z postaciami historycznymi, na przykład z prezydentem Lyndonem
B. Johnsonem, czyjego udział w rzeczywistych wydarzeniach, jak ofensywa Tet. Te fikcyjne
rozmowy, pomysły l działania mają na celu uatrakcyjnienie akcji powieści i stworzenie wrażenia
autentyczności. Zmieniłem również topografię bazy Khe Sann. Każdy, kto tam był, wie, nie ma
tam ani piasków, ani pustyni.
117521382.004.png
I
Marshall, patrząc przez weneckie okna Gabinetu Owalnego obserwował prezydenta, jak kroczył
przez Ogród Różany. Wyglądał tam tak samo nie na miejscu jak niedźwiedź polarny. Potężny
mężczyzna szedł dziwnie niezgrabnymi krokami. Jego granatowy garnitur był już wymięty, chociaż
zbliżało się dopiero południe. Wędrował tak przez ogród wśród morza kwiatów. Gdyby miał parasol,
pomyślał Marshall, wyglądałoby to jak scena namalowana przez oszalałego Moneta.
Prezydent wbiegł po schodach patio i zniknął we wnętrzu Białego Domu.
Bradley Lawrance Marshall znajdował się w Gabinecie Owalnym sam. Stał, patrząc na ogród.
Potem odwrócił się. Pokój ten, jak zwykle, zadziwiał go. Był wielki, a jednak mniejszy, niż to sobie
wyobrażał. Powodem było zapewne przekonanie, że pomieszczenie, w którym drzemała taka potęga,
nie powinno być ograniczone ścianami, a tym bardziej nie powinno być zastawione meblami, na
których stoją aparaty telefoniczne i telewizory, i leżą w nieładzie gazety.
Ta elektronika jest tu nie na miejscu, pomyślał Marshall. Jest zbyt przyziemna jak na taki
przybytek dostojeństwa, ale cóż - poczucie elegancji było czymś zgoła obcym Lyndonowi
Johnsonowi. Mała wieża wiertnicza z brązu, figurki krów i słomiana wycieraczka z napisem CZEŚĆ
leżąca na dywanie ze wzorem godła Stanów Zjednoczonych były bardziej w stylu Johnsona.
Marshall nie czuł pogardy. Pozostawienie go tutaj samego było jednak tak starannie
zaaranżowane, że przykro mu było, iż nie osiągnęło zamierzonego efektu. Miał się tu poczuć
pomniejszony i przytłoczony, tymczasem dekoracyjny przepych rozbudził w nim tylko negatywne
odczucia.
Marshall znał jednak prezydenta bardzo dobrze. Współpracował z nim zbyt blisko, żeby dać się
nabrać na takie prostackie sztuczki, a to przedstawienie, które się odbyło tu w ciągu ostatniej godziny,
było, niestety, szyte zbyt grubymi nićmi. Wielki występ, niezwykły teatr, ale w rezultacie oklaski
zebrał aktor, a nie sztuka.
Marshall omal nie wybuchnął śmiechem, kiedy sobie przypomniał, jak prezydent siedząc
naprzeciwko niego pochylił się i zbliżył do niego twarz. Jego obwisłe policzki drżały, a żałosne
spojrzenie przywiodło na myśl pełne smutku oczy baseta. Przemawiał tonem usilnej prośby.
- Musisz mi pomóc, Bradley. Nie zostawiaj mnie samego tym wilkom na pożarcie.
Wspomnienie odleciało i Marshall skrzywił się. Bolała go ręka. Masował ją delikatnie.
Nadwerężył ją, a może nawet zwichnął.
Sam też był potężnym mężczyzną. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i był w
świetnej formie, jak na swoje czterdzieści dwa lata, a jednak skrzywił się w miażdżącym uścisku
prezydenta. Johnson lubił chwytać swoich rozmówców - jedna wielka łapa wyciągała się do uścisku, a
druga natychmiast rozpoczynała działanie głaszcząc, pieszcząc, szarpiąc, ciągnąc, poklepując i pod-
dając swoistym oględzinom. Ściskał rękę, jakby sprawdzał twardość mięśni, obejmował za ramiona,
przyciągał rozmówcę bliżej do siebie. Marshall widywał sytuacje,
kiedy to Johnson chcąc kogoś przekonać, obejmował go za szyję i dosłownie wlókł za głowę
dookoła pokoju, cały czas nalegając, przekonując i wzywając kwiecistymi zwrotami do zachowania
rozsądku.
Marshall widział wiele takich przedstawień i chociaż sam się już uodpornił, chętnie oglądał je,
kiedy kto inny był ich przedmiotem. Była to polityczna opera buffo w najlepszym wydaniu lub raczej
wspaniała operetka. Johnson starczał sam sobie za cały teatr. Kiepski aktor udawał kiepskiego aktora.
Jego głos rozbrzmiewał gniewem lub przycichał w smutku. Ciężkie powieki przysłaniały oczy.
117521382.005.png
Wspominał swoje cierpienia, niesprawiedliwości i zdrady, jakie go dotknęły, wygłaszał wzruszające
apele do poczucia obowiązku i honoru.
Któż mógłby się oprzeć, gdy prezydent Stanów Zjednoczonych pochyla się nad nim, opiera czoło
o czoło, wlepia w niego błagalny wzrok i mówi, jakby od tego zależał los całego wolnego świata:
„Pomożesz mi"?
Rozmowę rozpoczęli siedząc naprzeciwko siebie w skórzanych fotelach przy kominku. Johnson
przeszedł od razu do sprawy.
- Co wiesz o Wietnamie, Bradley?
- Potrafię go znaleźć na mapie, panie prezydencie.
Ręce prezydenta zaczęły się poruszać i już spektakl się potoczył.
- To tylko dlatego, że on wciąż tam jest... Tylko dlatego, że nie pozwoliłem Curtisowi LeMayowi
przemienić go w krowi placek. Bombardować, bombardować i bombardować! Tylko to wciąż słyszę! -
wykrzyknął, wymachując wokół siebie, jak gdyby odganiał grad bomb wybuchających na dywanie.
Jego urażony ton zmienił się nagle, a oczy się zwęziły. Co się stało z jego oczami? - zastanawiał
się Marshall. Zatonęły wśród zmarszczek i fałd skóry, czy zginęły zupełnie?
- Nie wiedziałeś nic o Ameryce Środkowej, kiedy cię tam wysyłałem, ale szybko się
zorientowałeś we wszystkim. Bieda. - Pochylił się do przodu. - Powiedziałeś do mnie: „Głodu nie
zaspokoi się pięknymi słówkami. Piechota morska też ich nie nakarmi". Pamiętam doskonale, Bradley.
Chłopi pieprzą komunizm, interesuje ich tylko żarcie.
To chyba nie były moje słowa, zastanowił się Marshall.
- A jak było z Żydami i Arabami? Pamiętasz, co mi powiedziałeś, kiedy wysłałem cię na Bliski
Wschód?
Marshall nadstawił ucha, ciekaw, jaką też postać przybiorą jego słowa wówczas wypowiedziane.
- Nie mieszać się! - krzyknął Johnson.
Mniej więcej coś takiego, zgodził się w duchu Marshall.
- Niech te głupie sukinsyny pourywają sobie nawzajem łby.
Marshall nawet się nie skrzywił, słysząc tę absurdalną wersję własnych słów.
- Pamiętam dokładnie, że to była jedyna rozsądna rada, jakiej mi udzielono. -Johnson ścisnął
rękę Marshalla z wdzięcznością. - Nie mieszać się... Dziesięć wieków wojny pomiędzy muzułmanami,
chrześcijanami i żydami. Kilku żołnierzy piechoty morskiej nie rozwiąże problemu. Cezar August i
Ryszard Lwie Serce nie mogli nic zrobić i ty też nic zrobić nie możesz... Tak powiedziałeś.
Tym razem zacytował dokładnie, przypomniał sobie Marshall. W tym, co Johnson przywoływał z
pamięci, kryło się zawsze pewne niebezpieczeństwo, ponieważ
zazwyczaj słyszał tylko to, co chciał usłyszeć, i pamiętał tylko to, co chciał zapamiętać. Jego
wspomnienia były zatem wybiórcze i służyły do załatwienia bieżącej sprawy, podlegając
natychmiastowym niezliczonym zmianom.
Nagle głos prezydenta posmutniał. Rozparł się i osunął niżej w fotelu, posępny i zadumany.
- Pamiętasz ten początek, ten straszny okres po zabójstwie Johna?
Któż mógłby o tym zapomnieć, pomyślał Marshall. Chociaż zdarzyło się to już prawie cztery lata
temu, zabójstwo Kennedy'ego było wciąż dla niego żywym wspomnieniem, jakby się zdarzyło
wczoraj po południu.
Nawet wpadający przez okna blask słońca nie mógł rozjaśnić tej chwili. Johnson zdjął okulary i
trzymał je na kolanach, wpatrzony w grę promieni słońca na parkiecie. Marshall mimowolnie spojrzał
na bujany fotel, inny niż fotel z giętego drewna, jakiego używał Kennedy, a jednak przywołujący
wspomnienia
o zabitym prezydencie.
Marshall zaczął pracować w administracji rządowej za czasów Johna Kenne-dy'ego. W
Harvardzie był kolegą młodszego brata prezydenta i to właśnie Robert przekonał go, żeby
zaangażował się do służby w administracji. Jako prawnik
i znajomy Roberta spodziewał się, że znajdzie pracę w Departamencie Sprawiedliwości. Jednak
zamiast tego prezydent zaproponował mu stanowisko zastępcy szefa protokołu.
Z początku czuł się dumny i cieszył się swoim stanowiskiem, ale wkrótce przestało mu się ono
podobać. Ilu mizdrzących się dygnitarzy można powitać, ile spotkań zaaranżować, w ilu przyjęciach
uczestniczyć? Czuł się poza tym wykorzystywany i nie bardzo podobały mu się powody, dla których
został wybrany, a były nimi pozycja jego rodziny, równa pod względem zamożności Kennedym, ale
117521382.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin