Januszewska Krystyna - Przytulać kamienie.pdf

(451 KB) Pobierz
48356677 UNPDF
Krystyna Januszewska
PRZYTULAĆ KAMIENIE
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Copyright © 2002 by Krystyna Januszewska
Projekt okładki Magdalena Broniszewska
Redaktor Jan Grzegorczyk
Wydanie I
ISBN 83-7298-215-5
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10,61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl
•-
I
Pokój szpitalny, gdzie czystość objawiała się bielą ścian, pościeli, zasłonek,
podkreślona bielą śniegu widocznego przez okno, stał jeszcze pusty. Czyste i
zimne wnętrze, bez duszy, choć z duszami mające tak wiele wspólnego, bo niejedna
z nich przeniknęła te ściany, ulatując w inny wymiar. Wnętrze, które daje i
odbiera nadzieję. Gładkie, wylizane ściany, pozbawione szczelin i zadrapań, bez
jednej, najmniejszej skazy, wprawiały w rozpacz oczy poszukujące jakiejś
odmiany, punktu zaczepienia, na który można by spojrzeć w momencie tęsknoty za
nieznanym.
Już szykują lokatora, czeka pod drzwiami w pokrowcu z pościeli. Kim będzie,
jakie wniesie ze sobą tajemnice? Już ściany pokoju drżą lekko z wrażenia na myśl
o ciepłych 36,6°C, o cudzych myślach szepczących jak duszki po kątach,
dręczących jak zgryźliwe strzygi. Czy przyzwyczają się do siebie: on, zimny i
biały, ono, słabe i wymyte. Jak im będzie ze sobą. Ten pokój jest taki
przerażająco biały. Gdyby nie ciemne kontury przedmiotów, niczego nie dałoby się
w nim odróżnić.
Wielka, rozbudowana pustka, w której trudno doszukać się oznak życia, jeśli nie
liczyć tego, czego gołym okiem zobaczyć się nie da. Jak ten chudy pająk
ukrywający się w prawym rogu pokoju, za stolikiem. W szparce nad podłogą drzemie
głodny i nerwowy, że tak ciężko mu żyć na tym świecie. Czeka, by znów poruszyło
się powietrze i przyniosło w swym oddechu trochę włochatego jedzonka na sześciu
nóżkach, teraz skrytego w niedostępnym materacu, w źle wypranym kocu zamkniętym
w białej poszewce, jedzonka wnoszonego na butach. Jego wychudzone ciało tęskni
za wyżerką, a długie patyki odnóży sterczą na tle jasnej ściany. Ukrywa się tu
od jesieni i nie pozwoli wykurzyć
5
byle komu. Przetrzyma aldehydowe opary i chromiankowe kąpiele, zniesie z honorem
zimowe wietrzenia. Z kąta, w którym mieszka, jest piękny widok na czystą podłogę
z wydeptaną ścieżką od łóżka do drzwi, a zarysowania od metalowych nóżek stojaka
wskazują kierunek, z którego może nadejść pierwszy posiłek. Gruba bura nitka po
szmacie z ostatniego mycia podłogi została już przez niego dokładnie oblizana i
wyssana z odżywczych soków, a mały pęczek kurzu, który nie zauważony przyczepił
się do zadry przy nodze od krzesła, jest obrany do czysta jak kość wrzucona w
mrowisko. On, Pan pająk, epikurejczyk z przekonania, skazany na zmianę filozofii
przez przypadek, który miast pokierować odnóża w stronę puszystej zasłony na
ciepłym poddaszu, przeznaczył mu los pustelnika, nie pozostawiając swobody
wyboru. Mimo nędzy ciała nie poddał się przemocy i dyktatowi otoczenia,
pozostawiając sobie spory margines niezależności w postaci ocalałej w szufladzie
stolika sporej grudki wyschniętego sera, do której schodziły się jak ćmy do
ognia przeróżne stworzenia i co jakiś czas ratowały pająka od śmierci głodowej.
Lecz prawdziwy ratunek mógł przyjść tylko z zewnątrz, i przyszedł w samą porę.
Zgrzyt otwieranych drzwi przerwał monotonię wydarzeń, rysując podłogę wystającym
z framugi ostrzem gwoździa tak, że drążona w podłodze bruzda przybrała kształt
półokręgu. Gwar wielu głosów wdarł się w ciszę niezrozumiałym bełkotem. Słychać
było grubą wiolonczelę, niskie basy, skrzypce. Bogactwo tonów i melodii od
podnieconych wysokich do niskich spokojnych, leniwych. Za dźwiękiem pojawił się
ruch. Zaburzył biel wnętrza, wprowadzając do niego kilka niepokojąco kolorowych
elementów. Rozsypały się w promieniach wpadającego do pokoju słońca, jaśniały
świetliście, fioletowo, niebiesko i nawet szarość wydawała się w nich purpurą.
Fruwały po pokoju jak motyle wśród białych sprzętów, wznosząc wokół siebie
drobiny kurzu, widoczne w smugach światła.
To najważniejsze nastąpiło już po chwili. Na czarnej ceracie wózka, ułożona jak
struna na gryfie, wjechała nowa lokatorka pokoju 19 prywatnej kliniki doktora
Szyca w Ostam. Dwóch
6
potężnych mężczyzn podniosło jej ciało, jakby unosili w ramionach powietrze. Aż
ze zdziwienia nad jej lekkością jak na komendę wystrzeliły w górę ich luki
brwiowe, a zaskoczone źrenice spotkały się w porozumiewawczym spojrzeniu. Dwie
ułożone wzdłuż ciała blade ręce zlały się z otoczeniem, a drobne zaciśnięte
dłonie wciąż oznaczały życie. Głowa w koronie ciemnych włosów, ułożonych na
poduszce, trwała w oczekiwaniu na zbawienne tchnienie, które jak pocałunek życia
zabarwi blade policzki, uniesie powieki i zakreśli przestrzeń przytomnym
wzrokiem. Gdzieś tam w środku biło miarowo serce, odmierzając powolny oddech,
cichy i niewyczuwalny. Łagodny podmuch powietrza musnął kosmyk włosów i wplótł
go pomiędzy rzęsy, leciutko łaskocząc.
Zamieszanie powstałe wokół tych okruchów życia odwróciło uwagę od mężczyzny
stojącego w otwartych drzwiach pokoju. Przenikliwym spojrzeniem oceniał
sytuację, śledził każdy ruch personelu. Ostre łuki brwiowe, wykreślone ciemną
linią na szerokim czole, prosty nos, błękitne oczy, no i ta szczęka. Marzenie
wszystkich kobiet. Zaciśnięta, wydatna, z prosto zakończoną brodą i wąskimi
bladymi ustami. Nieodgadniona twarz, do której tak nie pasowały przekrwione
spojówki i zmęczone spojrzenie zbitego psa. Trudno byłoby się doszukać bardziej
zdumiewającego kontrastu. Lewą ręką przecierał policzek pokryty grubym zarostem,
prawą chował w kieszeni spodni. Marynarka uniesiona w tym miejscu drżała, jak
drżało całe wystające z kieszeni ramię. Jedno, czego pragnął, to zachować pozory
spokoju. Patrzył na Marię z uwagą, jakby spodziewał się jakiejś zmiany.
Tymczasem jej wzrok, wciąż martwy i zimny, bez cienia uczucia przepływał przez
jego ciało na wylot, nie zatrzymując się ani na moment, i nawet przez ułamek
sekundy nie zawahał się na jego widok. Nigdy czekanie tak mu się nie dłużyło.
Godziny przestane, przesiedziane przy łóżku, te małe łyżeczki jedzenia, które
wciskał jej siłą przez zaciśnięte szczęki, prześladowały go, były jego czyśćcem
na ziemi. Nie radził sobie ze strachem, tracił grunt, szarpał się z własnym
sumieniem, miotał bezradnie. Aż w końcu postanowił przywieźć ją tutaj i ratować
za wszelką cenę. Nic więcej nie mógł zrobić. Czuł się rozdarty, męczyły go złe
przeczucia,
7
wątpliwości. Poddał się woli czasu. Czekanie na cud wypełniło każdy kolejny
dzień, powracało w myślach, nie dawało szans na wymarzony spokój. W głowie miał
kłębowisko myśli, na gwałt musiał wyzwolić się z pułapki.
Biały pokój, na progu którego stał i patrzył na ludzi zajętych jednym, niemo
tlącym się życiem, był jak kartka wydarta z katechizmu i grzechem byłoby
zapytać, dlaczego wszyscy oni upierają się, by zatrzymać na świecie jednego
człowieka? Żałośnie wbijał wzrok w wątłe wychudzone ciało i gdyby myśli były
widoczne, to między nim a nią można byłoby zobaczyć grube liny biegnące w
kierunku łóżka, oplatające metalowe nogi, metalową konstrukcję, okręcające jej
ciało. Byłoby widać, jak bezwstydnie wpełzająpod przykrycie, koszulę i tulą się
do miękkiej, ciepłej skóry, nasłuchują bicia serca. Dlaczego jeszcze tak
niedawno było tyle spraw ważniejszych od niej, a teraz nie liczy się nic?
Wspomnienia, strach, mechanicznie wykonywane czynności, to wszystko nabiera
teraz nowego wymiaru i znaczy już całkiem coś innego. Nawet kłopoty, których nie
szczędził mu los, brak powodzenia w wielu sprawach, wypada z gry wobec tego
jednego oczka w sieci losu, niespodziewanie rozdartego.
Zaszumiał cicho automat regulujący ułożenie ciała pacjentki tak, że jej twarz
wynurzyła się nagle z zagłębień w pościeli. Z miejsca, z którego na nią patrzył,
wydawała się arcydziełem natury pozbawionym najmniejszej skazy. Jak grecki posąg
ze skórą nie nasyconą żadnym kolorem, zapadała w wieczny sen, w świat pełen
zjaw, wolna, odciążona od złudzeń, od niego, od swojego bólu, gdzieś do punktu
wyjścia, w przeszłość, w przyszłość, w utratę ostateczną. Zostawiała go samego,
z tą wyniszczającą tęsknotą, pogrążonego w wyrzutach sumienia, obciążonego winą,
a jednocześnie bezbronnego i zagubionego w labiryncie własnych słabości. Jego
kolejna trauma, zakręt, po którym może już nie być niczego, żadnej ciągłości,
nadziei — czy jej podoła, czy da radę kolejny raz podnieść się z samego dna, bez
niej? Co zrobić, gdy tęskne poszukiwania własnej tożsamości prowadzą w takie
miejsca? Jak odbudować stawiany starannie zamek, jakiej hojności od losu jeszcze
oczekiwać?
8
Czas wziąć się w garść, pomyślał chyba setny raz. Апа];го_ wanie wciąż na nowo
niczego już nie zmieni — zabrzmia}0 ostatecznie. Poniekąd poczuł się zdradzony i
oszukany. Spra. wiedliwe świadectwo nie istniało. Grzech był, była wina,
należało się odkupienie. Pełen sprzeczności i zwątpień dryfował p0
bezkresnych przestrzeniach i bał się zajrzeć we własną duszę__
jak on, rozdarty nieustającymi konfliktami z sumieniem, potrafi znaleźć sposób
na właściwe widzenie tego, co się stało z jego życiem.
Oczy zmęczone podróżą zwęził w wąskie szparki. Patrzył na swoją Marię i wydawała
mu się święta, choć nigdy przedtem tak o niej nie myślał. Ten obraz przysłonił
wspomnienie, jaka była przedtem, przed dwoma miesiącami, zanim to się stało.
Teraz dostrzegał ją w bieli, a wokół niej dziwne światło, jakby rzucone z
niewidzialnej lampy. W mrokach zwątpień kryły się obawy, czy to aby nie jest zły
znak. Pragnął jak nigdy, by świat rzeczy drobnych i małych przestał istnieć, a
wszystkie siły natury skupiły się na ratowaniu samego sedna sprawy. Uciekał
przed ogarniającą go gorączką w głąb i szukał tam spokojnego zapiecka, by móc
orzeźwić się odrobiną nadziei. Coś pchało go do nieruchomego ciała Marii, bo
właśnie stamtąd dopływały echa żywego uczucia, choć ta, o której właśnie myślał,
wydawała się zimna i pusta jak wydrążony owoc. Bóg tylko jeden wiedział, jaka
teraz była naprawdę. Szedł zwężającą się ścieżką, widząc przed sobą tylko ciemną
ścianę.
*
Wąska serpentyna drogi wiła się zdradziecko ku dolinie. Mgliste powietrze
ograniczało widoczność, a mimo to zarysy hotelu widać było z daleka. Spowity w
nadciągający zmrok, majaczył na skraju drogi — hotel widmo, jedyny budynek w
okolicy, zatopiony pośród szczytów Alp. Jerzy zjechał z trasy na boczną drogę.
Niski płotek, oklejony białym szronem, wytyczał kierunek jazdy, a drzewa
pochylone pod ciężarem białego puchu jak czarne ptaki rozciągały nad nim
drapieżne skrzydła. W perspektywie dostrzegł zarysy murów i światło. Uległ
złudzeniu. To,
9
co wydawało się blisko, na wyciągnięcie ręki, jak niedościgniony cel oddalało
się z każdą minutą. Mrok gęstniał, pochłaniał białą dolinę i skracał pole
widzenia. Śnieżne opiłki błyszczały w światłach reflektorów, kaleczyły oczy.
Jerzy miał dość, był wycieńczony fizycznie i psychicznie. Wiózł ze sobą natrętny
zapach szpitala, a uczucie dyskomfortu nie odstępowało go ani na krok. Tego nie
lubił. Czuł się oblepiony potem, zmięty, słowem nieświeży. Przejechał kawał
drogi, pragnął odpoczynku, chwili wytchnienia. Musiał spokojnie pozbierać myśli
i zaplanować kolejny dzień.
Brama wjazdowa pojawiła się niespodziewanie. Jerzy ostro zahamował i cudem
zmieścił się pomiędzy barierkami. Patrzył na dyskretny neon oświetlający wejście
do budynku. Nareszcie! Uczucie ulgi rozluźniło napięte mięśnie. Poczuł się
bezpiecznie. Przymknął oczy i potarł ręką czoło. Cóż za droga, odsapnął. Wciąż
czuł w kolanach karkołomną jazdę po oblodzonych górskich drogach. To nic
dziwnego dla kogoś nieobytego z tutejszymi warunkami. Czy zdoła opanować tę
umiejętność i pokona strach? Jerzy z obawą myślał o jutrzejszym dniu i
wszystkich następnych. Ale o to będzie się martwił jutro. Tymczasem miał przed
sobą wolny wieczór i okazję, by wypocząć po męczącej podróży. Źle znosił długie
trasy, reagował bólami mięśni i ogólnym rozbiciem. Z przyjemnością odpocznie,
zaszyje się na kilka godzin w samotności.
Zjazd do hotelowego garażu trwał kilka minut i już po chwili Jerzy wbiegał po
schodach na trzecie piętro, omijając z daleka windę. Wolał iść piechotą. Chciał
rozruszać kości i spięte mięśnie. Te ostatnie dni przed wyjazdem srogo
rozprawiły się z jego nerwami. Miał nadzieję, że wyjazd dobrze mu zrobi, oderwie
nieco od kłopotów. Mylił się jednak. Resztki spokoju, które w sobie zachował,
rozpierzchły się bezpowrotnie i pozostawiły go odkrytego na ciosy. A przecież
powinien zachować zimną krew i pamiętać o tym, po co tu przyjechał? Ten wysiłek
musi się opłacić. Ktoś, kto mu polecił tę klinikę, zapewniał, że w Ostam (tak
nazywała się miejscowość) jak nigdzie zajmą się przypadkiem Marii i pomogą
wyprowadzić ją z głębokiej depresji. Wierzył w to, a jednak myśl, że wkrótce
odjedzie i nie będzie mógł
10
jej obserwować, pilnować, budziła w nim szczery niepokój. Każdego dnia
niecierpliwie czekał na nowe wiadomości. Kolejny ranek witał przekonany o
odwracalności procesu, któremu ulegała, jednocześnie bojąc się, co potem
nastąpi. Gdyby mógł tu pozostać, znaleźć w sobie tyle siły, czasu, czułby się
pewniej. Mógłby kontrolować postępy leczenia, obserwować zmiany, oceniać. A tak?
Bał się myśli, że za jakiś czas wyjedzie i straci ją z oczu, pozostawi na łasce
obcych i pozostanie mu jedynie telefon i skromne informacje podawane w pośpiechu
przez lekarza. Był nieufny.
W hotelowym holu hałasowały elektryczne froterki. Pośrodku stał wózek zapełniony
wiadrami i środkami czystości. Kręciła się przy nim młoda śniada dziewczyna.
Ciemne włosy wymykały się i zawijały wokół szyi. Maria też miała takie włosy.
Bardzo ciemne i zawsze poskręcane. Trudno było je utrzymać w ładzie. Gdy je
rozpuszczała, wystawały poza linię szerokich ramion. Nie była szczupła. Miała
mocną budowę ciała, choć nie przesadnie. Lubił kobiety postawne. Unikał wiotkich
roślin — budziły w nim strach. Podobały mu się masywne klacze, bo na nich można
było wesprzeć się w razie potrzeby, przytulić bez obawy, że zapiszczy z bólu.
Taka była Maria, kiedyś. Teraz choroba zabrała jej wszystkie atuty i jak na
ironię losu zamieniła w kryształową figurkę.
Pokój, w którym zamieszkał, pachniał czystością. Jerzy wniósł swoje bagaże,
położył je na łóżku i rozejrzał się ciekawie. Standardowe meble, nieco
podniszczone, telewizor, radio, szerokie łóżko z satynową pościelą. Zawiało
chłodem. Otrząsnął się odruchowo. Musi wypić coś mocniejszego — poszukał
wzrokiem lodówki. Chciał się trochę rozluźnić, spokojnie zebrać myśli i pozbyć
się uciążliwego napięcia, które ciągle czul pod łopatkami i na karku. Pod
zamrażalnikiem znalazł kilka piw, jakieś soki, napoje i butelkę wódki. Poczuł
głód — będzie potem musiał zamówić coś do jedzenia. Przemierzał pokój w tę i z
powrotem. Podłoga cicho trzeszczała, kończąc każdy jego krok tępym klapnięciem.
Wyglądało na to, że parkiet, ukryty pod miękką wykładziną, wymagał już remontu,
a więc hotel nie należał do najnowszych. Po nogach ciągnął strumień zimnego
powietrza. Lekko
11
uniesiona firanka bezbłędnie wskazywała winowajcę — to dlatego było tak chłodno.
Wystarczyło zamknąć uchylone drzwi tarasu, by odgrodzić się od ostrego powiewu.
Jerzy pomyślał, że trudno tu znaleźć przytulne miejsce. Jedynym wyjściem była
gorąca kąpiel. Tylko ona mogła przynieść ulgę i upragnione ukojenie. Zrobił
mocnego drinka i zajrzał do łazienki. Tak, to było to, z kaloryfera buchało
ciepłem. Rozebrał się z koszuli i bielizny, jeszcze nieskazitelnej, choć według
niegojuż nieświeżej, i wszedł do wanny.
Do czystości i wyglądu przykładał wielką wagę. Często powtarzał, że nawet
najlepszy specyfik, gdy umieścimy go w brzydkim opakowaniu i nie zadbamy o jego
prezencję, mimo wartości, jakie posiada, nie odniesie pożądanego skutku. Bo
czasami więcej niż to, co jest w środku, znaczy linia słoiczka, rodzaj szkła,
kolor zakrętki i nawet dźwięk, jaki słyszymy, odstawiając go na półkę. Mówi się
„kształt zapachu" — flakon w kształcie wazonu, zapalniczki, kobiety, kwiatu —
nadaje zapachowi indywidualny charakter. Często zamknięta w buteleczce woń ma
mniejsze znaczenie niż jej oprawa wykonana z kryształu czy innych drogocennych
kruszców. Jerzy znał się na rzeczy. Nauczył się tego również w swoim zawodzie,
choć przecież nie był perfumiarzem. Umiejętność podawania potraw, tak by
oczarować, była nie mniej ważna. Ubranie półmisków w kunsztowne ozdoby z owoców
i warzyw, w wyszukane girlandy z cukru i syropów czasami znaczyło więcej niż
smak głównego dania. Nikt nie zauważał w artystycznie podanym posiłku
mankamentów konkretu. Nawet zwykły ziemniak, przewiązany kokardką z pora i
przyozdobiony odrobiną kawioru, kleksem śmietany i płatkami nagietka, wyglądał
jak największy przysmak. Albo jajko po benedyktyń-sku, ugotowane w kwaśnej
wodzie i polane holenderskim sosem, z drobinami świeżych seledynowych pistacji i
z czerwonym pieprzem — to raj dla oczu. Jerzy przestrzegał tych zasad każdego
dnia i stosował je do wszystkiego. Dlatego dwa razy ubrana koszula nabierała dla
niego znamion nieestetycznego łacha i nadawała się do wymiany. Tak samo ciało,
musiało być nieskazitelnie czyste i pachnące. Po nie przespanej nocy, męczącej
podróży
12
i ciężkim dniu nie ma nic lepszego, jak kąpiel, czysta koszula i sen.
Miłość do komfortu ujawniła się u niego nie tak dawno. Odkrył ją pewnego dnia,
gdy znalazł się w gronie osób wybranych z pisemnych ofert do pracy w najbardziej
renomowanej w mieście restauracji. Wcześniej nosił przydługawe swetry, workowate
kurtki i wydawał się sobie bardzo seksowny. Gdy w takim stroju pojawił się w
eleganckich wnętrzach, poczuł się nieswojo. Otoczyli go tam nieskazitelnie
odziani mężczyźni, gładko wyczesani i owiani zapachami drogich kosmetyków.
Większość z nich dostała pracę, on nie, choć miał najlepsze świadectwa i
praktykę. Zapamiętał to, a ponieważ był pojętnym uczniem, więc wykorzystał nowe
doświadczenie w praktyce. Dziś już nawet nie lubi oglądać starych zdjęć, na
których nie prezentuje się dość godnie. Zaciera pamięć o sobie z tamtych czasów.
Ostatnio do elegancji dołączyła jeszcze nonszalancja, pomagająca ukryć braki w
kindersztubie. Z wielką swobodą nosi dziś na sobie markowe garnitury. Nabrał
pewności siebie, obyczajowego luzu, swobody, więc zaskoczyło go, że bez Marii
tak szybko stracił grunt pod nogami. Czyżby ona była motorem aktywności w ich
tandemie? Niejeden raz zadawał sobie to pytanie, gdy w pustym domu przełączał
bezmyślnie telewizyjne programy. Mieszkanie, w którym oboje i tak byli
mieszkańcami nocy, stało się bez niej martwe jak muzealna komnata. Gdyby nie
kot, dodatkowy lokator, nie dałoby się w nim żyć. Było za duże i zbyt
ascetyczne, jak dla samotnego faceta. Nie czuł się dobrze wśród gładkich ścian i
prostych mebli.
Leżał w wannie i analizował mijający dzień. Wczoraj, po długiej,
czternastogodzinnej podróży, ogarnęły go wątpliwości, czy kuracja, której miano
poddać jego żonę, nie jest tylko zabawą w czary-mary lub czymś na kształt
pasjansa, który miał rozstrzygnąć walkę ojej zdrowie. Nie wiedział, co zastanie
na miejscu i czy aby nie wyrzuci pieniędzy na szaleńców, którzy zamiast leczyć,
będą biegać wokół niej z kadzidłami i różdżkami. Wahał się i gdyby nie znajomy,
który dobrze znał właściciela kliniki i zapewniał o jego skutecznych metodach
leczenia, Maria nigdy nie
13
wyjechałaby tak daleko od domu. Ważną rzeczą w jej przypadku był czas, a więc
marnowanie go na nietrafione kuracje mogło jedynie zaszkodzić.
Nie było łatwo kochać Marię. To wymagało specjalnego przygotowania. Ona nigdy
nie otwierała się do końca. Wielkością jej ducha można by zmierzyć cały świat,
ale drzwi, za którymi żyła, otwierało się tylko za pomocą specjalnego klucza i
szyfru. On znał ten szyfr i dawno wszedł w posiadanie klucza. Dorabiał go przez
wiele lat, zanim zasłużył na wejście do środka. Za drzwiami do jej skrytej duszy
prowadził kręty szyb wentylacyjny, którym wydobywały się natchnione
westchnienia, był długi korytarz, wijący się jak koryto rzeki i obwieszony
obrazami jej przemyśleń. Były też komnaty zwątpień i całe skrzynie
niespełnionych planów, na które wciąż jej brakowało czasu. Trudno było się
połapać w krętych korytarzach oczekiwań i pomóc odnaleźć w ciemnych zakamarkach
strychu, na którym ukryła marzenia i iluzje. Tej sfery życia nie chciała
odsłonić nawet przed nim. Wędrowała w niej, zasłuchana w siebie, i jak to on
określał: nabijała sobie głowę głupstwami, cierpiąc za cały świat i próbując go
uzdrowić siłą perswazji. Często o tym rozmawiali. Gdy widział, jak snuje się po
domu, nie mogąc znaleźć wygodnego miejsca, chowa twarz w dłoniach i myśli, wtedy
wyciągał ją na spacer albo na zakupy. Zakupy zawsze wprawiały Marię w dobry
nastrój. Była w tym podobna do innych kobiet. Mały drobiazg potrafił zdziałać
cuda. Taka magia przedmiotów niepotrzebnych, kupionych dla kaprysu, działała jak
kieliszek mocnego wina.
Kochała wszystko, co było wytoczone lub wykute z kamienia. Twardość kamiennej
bryły, gładkość wypolerowanej skały była dla niej tą najczystszą formą. W ich
mieszkaniu wszystkie drobiazgi stanowiące dodatek do surowego wystroju były
zrobione z kamienia. Kamienne misy, wazony i dzbany, wypolerowane kule z
granitu, marmurowe jaja, piramidy w kolorach egipskiej pustyni, białe sześciany
z wapiennych skał z południa Włoch albo alabastrowe figury ateńskich filozofów,
wszystko z kamienia, aż dziw, że nie spała na kamiennym łożu. Pod ścianą, na
mahoniowej komodzie, stała wyrzeźbiona w różowej skale łódź. Za nią, na
14
ścianie, wisiała oprawiona w drewnianą ramę fotografia przedstawiająca górski
szczyt pokryty śniegiem.
Maria też była podobna do kamienia. Chłodna i prosta w formie, wewnątrz której
drzemało serce wulkanu, poskramianego jedynie godzinami rozmyślań w poszukiwaniu
prawdy. Nie było w tym nic dziwnego, gdy się wiedziało, jak spędzała większość
swojego czasu i czemu poświęciła życie zawodowe. Zakopana w stosach starych
książek, obcując z dziełami wielkich ludzi, przewracając strony starych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin