Margit Sandemo
Saga o Królestwie Światła 02
norweskiego przełożyła
ANNA MARCINIAKÓWNA
POL-NORDICA
Otwock 1997
Czarnoksiężnik Móri był nieśmiertelny i dlatego leżał uśpiony w nie oznakowanym grobie, podczas gdy cała rodzina z wyjątkiem Dolga przekroczyła tajemnicze Wrota. Teraz Marco oraz Nataniel z Ludzi Lodu pomagają mu odnaleźć zaginionego syna.
Poszukiwania Dolga wymagają pełnej niebezpieczeństw podróży na Islandię i do krainy elfów.
W roku tysiąc siedemset czterdziestym szóstym rodzina czarnoksiężnika wraz z przyjaciółmi przekroczyła Wrota i przybyła do Królestwa Światła znajdującego się we wnętrzu Ziemi.
Sam czarnoksiężnik Móri oraz jego syn Dolg nigdy jednak nie przeszli na drugą stronę Wrót. W ostatnim momencie wzięli ich do niewoli pozostający jeszcze przy życiu rycerze Zakonu Świętego Słońca. Zarówno ojciec, jak i syn byli nieśmiertelni, lecz rycerze żywcem pogrzebali Móriego w lesie w zachodniej Szwecji, przebijając uprzednio jego ciało osikowym palem, by nie wstał. Zdołał on pogrążyć się w rodzaju letargu, dzięki czemu nie doświadczał bólu.
Dolg został zwabiony na Islandię do najbardziej samotnego miejsca na świecie, Drekagil w wulkanie Askja. Stamtąd elfy przeniosły go do pięknej doliny Gjáin.
Minęło dwieście pięćdziesiąt lat.
Pewna młoda para zaczęła budować sobie dom w pobliżu grobu Móriego, a kiedy robotnicy wyczuli na działce obecność kogoś ni to żywego, ni to umarłego, wezwano Nataniela z Ludzi Lodu, by uwolnił miejsce od upiora. Nataniel zorientował się szybko, że stoi wobec niezwykłego zadania, z którym sam sobie nie poradzi, i że jedynym, który mógłby mu pomóc, jest Marco z Ludzi Lodu. Gdzie on się jednak znajduje? Opuścił Ziemię w roku 1960 i tylko Nataniel domyślał się, że nawiązanie kontaktu byłoby możliwe. Ale w jaki sposób?
W głębi Ziemi, w Królestwie Światła, rodzina czarnoksiężnika prowadzi fantastyczne życie. Tam czas toczy się w odmiennym rytmie. Rok w Królestwie Światła to mniej więcej dwanaście lat na powierzchni Ziemi. Zatem w Królestwie Światła minęło dopiero nieco ponad dwadzieścia lat. Wyrosło nowe pokolenie, ale Móri i Dolg nigdy nie zostali zapomniani, a Tiril, żona Móriego i matka Dolga, nie pogodziła się z myślą, że utraciła ich na zawsze. Wszystkie drogi do świata zewnętrznego były jednak zamknięte, nikt więc nie mógł wyjść i podjąć poszukiwań.
W oddali słychać było głosy i szum samochodów z nowego osiedla mieszkaniowego. W lesie, gdzie stała grupa ludzi, panowała absolutna cisza. Nie mącił jej nawet najmniejszy szelest spadającej gałązki czy szmer wiatru w koronach drzew. Stali i spoglądali, to na porośniętą mchem kupkę kamieni, to na dwóch mężczyzn z Ludzi Lodu. Na czterdziestosiedmioletniego Gabriela Garda i jego wuja, sześćdziesięciodwuletniego Nataniela. Robotnicy budowlani nie wiedzieli, jak mają się odnosić do egzorcystów, czy wzruszyć pogardliwie ramionami, parsknąć śmiechem i pójść swoją drogą, czy potraktować sprawę poważnie. Zwłaszcza że ów Nataniel twierdził, iż nie ma tu żadnych duchów, jedynie ktoś, kogo pochowano żywcem. Żywy trup? I że on, Nataniel, nie poradzi sobie z tym sam, musi więc wezwać kogoś, kogo nazywał „Marco z Ludzi Lodu”; ów Marco miał jakoby opuścić Ziemię trzydzieści pięć lat temu.
Co to znaczy „opuścił Ziemię”? Umarł? Czy też udał się do nieba na pokładzie UFO? A może jeszcze inaczej?
Żona Nataniela, Ellen, i dwie córki wdowca Gabriela, Indra i Miranda, słuchały tego z niezwykłym spokojem. Same pochodziły z Ludzi Lodu i sporo wiedziały o tego rodzaju sprawach.
Peter i Jenny, właściciele nieszczęsnej działki, bez słowa czekali, co z tego wyniknie.
W końcu Peter zapytał:
- Kim jest ten Marco, albo raczej: kim był?
- Marco jest - odparł Nataniel stanowczo. - Trudno będzie wam to wyjaśnić, powiedzmy jednak tak: Bardzo dawno temu wybrano mnie na tego, który pokona złego ducha naszego rodu. Zostałem więc wyposażony w liczne zdolności ponadnaturalne, skupiły się we mnie wszystkie tego rodzaju talenty naszego rodu, tak można to powiedzieć. Zdolność uwalniania miejsc od duchów i innych upiorów jest jedną z tych, jakie odziedziczyłem. Ale na długo przede mną przyszedł na świat Marco, a jego talenty są dziesięciokrotnie większe niż moje. W walce ze złym przodkiem pomagaliśmy sobie. Potem jednak Marco, który na dodatek jest nieśmiertelny, zdecydował się opuścić nasz świat. Jest on przede wszystkim księciem Czarnych Sal, chociaż nie mogę wam teraz wyjaśnić bliżej, co to takiego.
Peter był inteligentnym młodym człowiekiem. Wskazał na porośniętą mchem kupkę kamieni
- Powiedziałeś, że z tą istotą sam nie dasz sobie rady. Dlaczego potrzebna ci jest w tym przypadku pomoc Marca?
- Ponieważ tutaj chodzi o innego nieśmiertelnego i, jeśli się nie mylę, jest to czarnoksiężnik, ja tego rodzaju istoty nie odważyłbym się dotknąć. Czuję zresztą, że moje siły są ograniczone, Marco potrafiłby się uporać z tą sprawą. Ja nie mam odwagi.
- Jesteś pewien, że Marco będzie mógł?
- Oczywiście.
Zebrani rozmyślali o owym niezwykłym Marcu. Musi to być rzeczywiście ktoś wyjątkowy!
Jenny rzekła niepewnie:
- Czy mam rację, sądząc, iż ten, który został tutaj pogrzebany, jest nieszczęśliwy?
Nataniel skierował na nią spojrzenie swoich połyskujących żółto oczu.
- Ty byś też z pewnością była nieszczęśliwa, gdybyś tak musiała leżeć nie wiadomo jak długo. Problem polega na tym, że tak niewiele wiem o spoczywającym tu czarnoksiężniku. Sol powiedziała, że prowadził walkę ze złym zakonem rycerskim.
- To by wskazywało, że był dobrym człowiekiem - wtrąciła Miranda ufnie.
- Owszem, może się jednak zdarzyć, że dwie złe strony zwalczają się nawzajem.
Peter powstrzymał uśmiech.
- To tak, jak walka dwóch gangów, ciągle się o czymś takim słyszy.
- No właśnie.
Ellen, delikatna, sympatyczna, pełna ciepła i w dalszym ciągu bardzo pociągająca mimo swoich pięćdziesięciu siedmiu lat, powiedziała:
- Ale w jaki sposób nawiążesz kontakt z Markiem, Natanielu?
- Otóż to jest problem! Jak to zrobić? - spytał Gabriel. - Nie możesz przecież jeździć po świecie w nadziei, że gdzieś przypadkiem go spotkasz, że on przypadkiem powrócił na Ziemię.
- Widzę jednak, że wiesz, jak to zrobić - ucieszyła się Ellen.
Wreszcie do głosu dopuszczono Nataniela.
- Ja nie wiem, moi drodzy. Naprawdę nie wiem. Miewałem z nim jakiś kontakt, zdarzyło się parę epizodów... Ale to było bardzo dawno temu... Raz otrzymałem pomoc w zupełnie nieoczekiwany sposób. Wiele się nad tym zastanawiałem, wyobrażałem sobie, że tego rodzaju wsparcie mogło pochodzić tylko od Marca - Nataniel roześmiał się niepewnie. - Miałem wrażenie, że odebrałem jakieś ciche, bardzo sympatyczne... pozdrowienia, nie jestem w stanie lepiej tego wyrazić. Ale to, rzecz jasna, wyobraźnia. Drugie wydarzenie...? - Nataniel szukał w pamięci. - Nie, nie przypominam sobie.
Stali jeszcze przez chwilę, po czym Gabriel rzekł:
- Zrobiło się późno, wrócimy tutaj jutro rano.
Rodzina odjechała do hotelu w mieście, Nataniel jednak pozostał jeszcze na skraju lasu, by w samotności zastanowić się, o co może tutaj chodzić. Zbyt wielu chętnych do pomocy widzów może bardzo przeszkadzać.
Padał cichy nocny deszczyk, ale to Nataniela nie martwiło. Miał na sobie nieprzemakalną kurtkę, a jeśli włosy trochę zmokną, to tylko dobrze im zrobi. Nie ma nic lepszego dla włosów niż taki deszcz.
Stał obok usypiska kamieni, ledwie widocznego na tle zielonego podszycia lasu.
Ogarnęły go wspomnienia, złe i dobre. Mimo wszystkich strasznych wydarzeń, przez jakie rodzina musiała przejść w walce z Tengelem Złym, był to bardzo piękny czas, członkowie Ludzi Lodu czuli się sobie tacy bliscy. Smutno o tym myśleć teraz, kiedy większość odeszła, a on tak strasznie za nimi tęskni. Młoda generacja, która tymczasem wyrosła, nie ma już tego poczucia przynależności do rodu, młodzi nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co tracą, chociaż z drugiej strony wolni są od wiecznego lęku i przerażenia.
Nataniel myślał o wysokich etycznych wartościach Ludzi Lodu. Uważał, że również pod tym względem rodzina stanowi wyjątek. Ludzie Lodu są prostolinijni, wierni, ogromnie cenią sobie honor. Kiedy jednak bardziej wszedł w sprawy zwyczajnego społeczeństwa, przestał żyć jedynie dla rodu i jego niewiarygodnych problemów, poznał również inne strony życia. To, co gazety piszą o przestępczości, ludzkiej podłości i chciwości, to czyste szaleństwo, bardzo wykrzywia obraz świata.
Szeptał teraz sam do siebie:
- Świat jest pełen ludzi próbujących czynić dobro, zachowywać się przyzwoicie, życzliwie odnosić się do bliźnich, okazywać im troskliwość i chęć pomocy. Istniej dużo więcej takich, którzy oddają wszystko, co mają, niż takich, którzy żądają zapłaty tylko za to, że złożą swój podpis, pozwolą się sfotografować, uścisną komuś rękę czy po prostu pokażą się publicznie. Świat jest pełen szlachetnych, pracowitych i dobrych ludzi. Często się jednak o nich zapomina, wzrusza ramionami na ich widok, nie chce się o nich słyszeć, bo są mało interesujący, natomiast ulega się krzykliwemu reklamiarstwu!
Zakończył rozważania z ironicznym uśmiechem: No i proszę, sam przybieram pozę sędziego.
Nataniel czuł się źle, przez cały czas nie opuszczał go dojmujący niepokój. Niepokój, pochodzący nie od niego, lecz od tego kogoś nieznajomego w pobliżu.
Przyglądał się uważnie leśnemu podszyciu. Usunięcie kamieni byłoby sprawą stosunkowo łatwą, lecz Nataniel nie chciał niczego robić pod nieobecność Marca. Czuł, że występują tu elementy, nad którymi on sam nie panuje, i że pochopnym działaniem mógłby wiele zniszczyć. Tak mało wiedział o całej sprawie. Sol z Ludzi Lodu wspomniała tylko o rodzinie czarnoksiężnika, prowadzącej walkę ze złym zakonem rycerskim. I z jakąś przedhistoryczną bestią czy człowiekiem-jaszczurem. To wszystko.
Nataniel zdawał sobie sprawę z tego, że pod kamieniami spoczywa ktoś, kto nie mógł umrzeć. Poznawał to po rodzaju wibracji. Czy to sam czarnoksiężnik? Prawdopodobnie. Równie dobrze jednak w grobie może znajdować się ktoś inny, trudno coś takiego określić z całą pewnością, impulsy są za słabe. Nataniel rzeczywiście utracił sporo paranormalnych zdolności po tym, gdy wypełnił zadanie i zdołał wylać na Tengela Złego jasną wodę dobra.
Spojrzał na swoje ramię. Wciąż jeszcze, trzydzieści pięć lat po tamtych wydarzeniach, miał na skórze głębokie blizny po szponach Tengela.
Oczywiście, w tym lesie mógł zostać pochowany całkiem inny człowiek, historia czarnoksiężnika to jedynie domysł.
Marco. W jaki sposób odnajdzie Marca? Jeździć po świecie i szukać, to przecież nie ma sensu. Zresztą wcale nie był pewien, czy Marco w ogóle jest na Ziemi. To także tylko domysł.
Może zamieścić ogłoszenie w gazetach? Kompletna bzdura, nie nawiązuje się kontaktu z potężnym Markiem z Ludzi Lodu przez ogłoszenie prasowe!
Książę Czarnych Sal... Dlaczego ktoś taki miałby chcieć wracać na Ziemię?
Marco, czysty, wyniesiony ponad wszystko, co ziemskie.
Twarz Nataniela rozjaśniła się. Nareszcie sobie to uświadomił! Kogoś, kto został wyniesiony ponad wszystko, co ziemskie, nie można przecież wezwać jakimś ziemskim sposobem, jeśli w ogóle kontakt z nim jest możliwy.
Wciąż próbował sobie przypomnieć tamten drugi epizod, w jaki sposób wyczuł wtedy obecność Marca? To było rankiem... Nie tak dawno temu. Co? Dlaczego?
Nataniel opuścił ramiona z uczuciem rozczarowania. Już sobie przypominał, już wiedział, jak to się stało. Niestety, nie wydarzyło się wtedy nic szczególnego, to był tylko sen. Widział zgrabną sylwetkę Marca, a przede wszystkim jego urodziwą twarz. „Jak idzie, Natanielu?”, zapytał Marco, a jego głos brzmiał czysto i mocno.
Tak! Właśnie to sprawiło, iż uwierzył, że Marco tam był. Głosy we śnie są zawsze niejasne i stłumione, trudno je zrozumieć. Tym razem było inaczej..
Nataniel usiadł na suchej ziemi pod sosną, objął rękami kolana, oparł kark o szorstką korę drzewa i zamknął oczy.
- Marco - szeptał w nocnej ciszy, zakłócanej jedynie szumem deszczu - Marco, słyszysz mnie? To ja, Nataniel, cię wzywam, potrzebuję twojej pomocy, możesz do mnie przyjść?
Cisza. Znikąd żadnego dźwięku, tylko ten monotonnie szemrzący deszcz, żadna odpowiedź nie pojawiła się w głowie Nataniela.
Spróbował znowu.
- Znajdujemy się w zachodniej Szwecji...
Następnie podał wszystkie informacje, dotyczące tego miejsca, opowiedział, co jego zdaniem kryje się pod porośniętym mchem usypiskiem kamieni.
Potem siedział jeszcze przez jakiś czas, aż poczuł, że morzy go sen. Wtedy wrócił do hotelu, na palcach wszedł do pokoju i położył się obok śpiącej Ellen, wciąż nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Nie otrzymał przecież żadnej odpowiedzi. Z drugiej jednak strony... O ile dobrze pamiętał stare opowieści, Marco nigdy nie zjawiał się natychmiast. Nie był istotą na tyle nadprzyrodzoną, by poruszać się wyłącznie za pomocą myśli, z prędkością światła. Marco potrzebował trochę czasu. Jego sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce był bardziej ludzki, choć oczywiście nie do końca. Przemieszczał się dużo szybciej niż zwyczajni śmiertelnicy.
Nataniel spojrzał na śpiącą spokojnie Ellen i przepełniła go czułość. Dobrze pamiętał straszne przeszkody, które nie pozwalały im być razem. On, wybrany Ludzi Lodu, nie miał prawa tracić czasu na miłość. Ona natomiast kochała go tak bardzo, że gotowa była ofiarować życie, by móc mu pomagać. Jak to się stało, że w końcu mogli się połączyć...?
Tak dawno temu. A zarazem tak niedawno. Spędzili ze sobą trzydzieści pięć dobrych lat.
Teraz znowu rozpoczyna się gra. Z niepokojem zastanawiał się, do czego może ich to doprowadzić.
Nie chciał, żeby ta nowa sprawa rozdzieliła go z Ellen. Nie zniósłby jeszcze jednej rozłąki.
Ale też rzecz mogła okazać się całkiem prosta i wkrótce wszystko się wyjaśni. Zawsze trzeba mieć nadzieję.
Biorący udział w wyprawie członkowie Ludzi Lodu spotkali się następnego ranka przy śniadaniu. Z wyjątkiem Indry, oczywiście. Ona nie należała do osób podejmujących rankiem jakiś wysiłek. Postanowili ją obudzić, ale wszelkie próby kończyły się tym, że jak zwykle wygłaszała zdanie: „Ja jestem człowiek-sowa. Mój dobowy rytm nie znosi, by go zakłócać w środku nocy”. A kiedy stwierdzili, że minęła już ósma, Indra odparła spokojnie: „No właśnie”.
Indra nie była typową przedstawicielką Ludzi Lodu, Chyba w całej Norwegii nie znalazłoby się człowieka równie powolnego jak ona. Ciemnowłosa, zawsze uśmiechnięta, brwi niczym skrzydła ptaka ponad niepospolicie wielkimi i pięknymi oczyma, o miękkich, kocich ruchach. Wciąż jeszcze smukła jak lilia, ale jej siostra Miranda zwykła mówić: „Jeśli nadal będziesz się zachowywać w ten sposób, to długo nie zachowasz szczupłej figury”. „Jesteś po prostu zazdrosna - ripostowała Indra z uśmiechem - ponieważ nie masz mojej zdolności unikania wszelkich nudnych zajęć”.
„Ja przez ciebie zwariuję” - wykrzykiwała często Miranda. - „Nawet nie potrafisz zatrzymać swoich wielbicieli, pozwalasz, by Bodil ci ich kradła, zgarniała dosłownie sprzed nosa”.
„Skoro nie są więcej warci, to niech ich sobie zabiera” - odpowiadała Indra lekceważąco.
„No i zabiera, ale w ten sposób utwierdzasz ją w przekonaniu, że nikt nie może się jej oprzeć”.
„I niech tak myśli dalej, zobaczymy, co z tego wyniknie” - uśmiechała się Indra.
Ostatnio siostry przestały się ze sobą sprzeczać, miały mianowicie wspólnego wroga.
Bodil wkradała się niczym wąż do małego raju obu dziewcząt. Studiowała w Oslo i Gabriel w chwili słabości obiecał kuzynowi swojej zmarłej żony, że jego córka Bodil może u nich zamieszkać. Mieli wolny pokój.
Gabriel od tragicznej śmierci żony pozostawał mężczyzną samotnym. Wciąż pogrążony w żałobie, nawet nie spoglądał na inne kobiety. Spotkanie z Bodil okazało się dla niego szokiem, młoda dziewczyna, ale już dojrzała, zadbana i po prostu śliczna. Poza tym dająca mu dowody ogromnego zainteresowania. Gabriel rozkwitł od czasu, kiedy Bodil zawitała do ich domu. Cieszył się powrotami z pracy i zdawało mu się, że świat pod wieloma względami stał się lepszy.
Nie była to miłość starszego pana. Zresztą Gabriel sam nie zdawał sobie sprawy, co to wszystko oznacza. Uważał jedynie, że Bodil jest sympatyczną i bardzo ładną dziewczyną, za młodą, by chciał obdarzać ją innymi uczuciami niż tylko wujowską sympatią.
Bodil natomiast świetnie wiedziała, że może go sobie owinąć wokół małego palca, i czyniła to z zimnym wyrachowaniem. On otwierał jej wiele drzwi, załatwiał dla niej różne sprawy, a od czasu do czasu wspierał również finansowo, kiedy wydała już pieniądze przysłane przez ufnego ojca... Krótko mówiąc, przyjaźń naiwnego Gabriela była dla niej źródłem korzyści.
Zachowywała się jednak bardzo ostrożnie i przezornie nie ujawniała, jakiego rodzaju grę prowadzi z jego córkami.
Miranda nie dawała Bodil okazji do triumfu, ponieważ nigdy nie przyprowadzała do domu swoich wielbicieli, a poza tym teraz mniej już bawiły ją flirty. Serce i umysł Mirandy zajmowało ulepszanie społeczeństwa i przyjaciół również wybierała sobie z podobnie myślącego środowiska. Traktowała ich przede wszystkim jako rozumiejących ją towarzyszy. Od czasu do czasu wdawała się oczywiście w jakiś romans, ale zachowywała to dla siebie.
Z Indrą było gorzej. Zawsze otoczona chłopcami, budziła wściekłość Bodil, która nieustannie dążyła do udowodnienia swojej atrakcyjności i podbijała wielbicieli Indry jednego po drugim.
Tyle tylko, że cieszącą się życiem Indrę niewiele to obchodziło. „Weź go sobie, on i tak jest niejadalny” - mówiła ze śmiechem do Bodil, kiedy ta przychodziła z zapewnieniem, że jest jej strasznie przykro, iż ten lub tamten chłopak zakochał się właśnie w niej, ale przecież nic nie może na to poradzić. Przez jakiś czas obojętne odpowiedzi Indry strasznie ją denerwowały, nie tak wyobrażała sobie triumf.
Wkrótce jednak zmieniła reakcję. Mówiła teraz: „Przemawia przez ciebie zazdrość, mnie nie oszukasz!”
Bodil bowiem zawsze miała sto pięćdziesiąt procent pewności, że racja jest po jej stronie, a inni się mylą. Jej ego było niezależne i niezłomne.
Atmosfera w domu stawała się coraz bardziej napięta. Nawet Gabriel to zauważał, ale nie mógł pojąć swoich córek, kiedy mówiły, że popełnił wielki błąd, przyjmując Bodil pod ich wspólny dach. Muszą przecież zrozumieć, że Gabriel nie może jej teraz wyrzucić na ulicę, a poza tym co takiego niewłaściwego ta biedna dziewczyna robi? Zawsze jest taka sympatyczna, a jaka perfekcyjna i czysta, zarówno jeśli chodzi o ciało, jak i duszę! Co można mieć przeciwko komuś takiemu?
„Ten jej przeklęty perfekcjonizm, który jest tylko pozorem” - wykrzykiwała Indra ze złością, a zraniony ojciec patrzył na nią pełnym wyrzutu wzrokiem.
Nie poprawiały też sytuacji złośliwe repliki Indry, kierowane do „biednej dziewczyny”, wypowiadane słodkim głosem. Indrze jednak wybaczało się wiele ze względu na jej autoironię, nikt nie był taki wielkoduszny i życzliwy jak Indra, chociaż potrafiłaby kamień wyprowadzić z równowagi tą swoją powolnością.
Tak więc przy szwedzkim stole w sali jadalnej spotkało się ich tylko czworo. Nataniel i Ellen oraz Gabriel i jego siedemnastoletnia córka Miranda.
Miło było widzieć znowu krewnych, zwłaszcza że ostatnio nie zdarzało się to zbyt często. Mieli sobie wiele do powiedzenia. Rozmawiali o innych krewnych: Tova i Ian Morahan, a tak, rzeczywiście, mają już wnuki. Boże, jak ten czas leci. Tova, tak! Ona też powinna tutaj być, pomyśleli Nataniel i Gabriel, ale nie, chyba nie. Tova od dłuższego czasu prowadzi spokojne życie, a jej zdolności nigdy nie były zbyt wielkie, w każdym razie nie dorównywały zdolnościom dotkniętych z Ludzi Lodu.
Linia Voldenów? Jej członkowie rozproszyli się po całej Norwegii, a żadne z nich nie odziedziczyło tego strasznego, czy też błogosławionego, daru nawiązywania łączności ze światem równoległym, czy inaczej mówiąc z tamtym światem. Przy śniadaniu rozmawiano o różnych sprawach, o tym, jak się ułożyły losy tego czy tamtego, liczono wnuki w rodzinie, i wszyscy czuli się znakomicie.
Nagle podszedł kelner i oznajmił, że pewien młody człowiek chciałby rozmawiać z Natanielem Gardem. Kelner sprawiał wrażenie nieco zdumionego.
- To chyba Peter - ucieszył się Nataniel. - Proszę mu powiedzieć, żeby do nas przyszedł. Porozmawiamy nad filiżanką kawy.
Kiedy jednak gość stanął w progu, Ellen, Nataniel i Gabriel wydali z siebie stłumiony okrzyk.
Miranda bez słowa wpatrywała się w młodego mężczyznę.
Zapomniała o wszystkich problemach współczesnego społeczeństwa i o swojej niechęci do dekadenckich historii miłosnych Indry. Miranda siedziała milcząca i czuła, że ogarnia ją paląca, bolesna tęsknota. Bolesna dlatego, iż wiedziała, że zakochanie się w tym człowieku skazane jest od pierwszej chwili na niepowodzenie.
Po serdecznych powitaniach z nieprawdopodobnie urodziwym młodzieńcem poznała, że się nie myli, że naprawdę ma przed sobą owego otoczonego legendą Marca.
Tak, już jego wygląd wprawił ją w osłupienie. Marco był ciemny, ciemny niczym noc, ale nie należało go porównywać z przedstawicielami rasy czarnej. To zupełnie inna sprawa. Miał jakiś taki odcień skóry, który zmieniał się w zależności od światła. Oczy natomiast przypominały czarne, gorące węgle. Właściwie to skórę miał złocistobrązową, tylko włosy kruczoczarne, pozbawione niebieskich refleksów. Był to mężczyzna wysoki, dobrze zbudowany i emanował od niego ogromny autorytet. Kiedy witał się z Mirandą, ona spojrzała w te jego niezwykłe oczy i zaczęła się zastanawiać. Młodzieniec? Owszem, takie sprawia wrażenie na pierwszy rzut oka. Później jednak odkryła coś innego, niewiarygodną wiedzę przekraczającą ludzkie doświadczenie. Spojrzenie należało do człowieka, który żył dłużej niż ktokolwiek inny. Była w nim mądrość. Smutek. I samotność.
Te dwie ostatnie obserwacje łączyły się w jedno. Smutek z powodu samotności.
Urodzony w roku 1861. A zatem sto trzydzieści cztery lata temu. Niepojęte! Usiedli znowu i Marco również zaczął jeść śniadanie.
- Wiedziałem, że znajdujesz się gdzieś wśród nas - powiedział Nataniel uszczęśliwiony. - Ale dlaczego jesteś na Ziemi? Skąd przybywasz? Co się z tobą działo?
-Właściwie niewiele - odrzekł Marco i Miranda zadrżała, słysząc jego wspaniały głos. - Jestem niespokojnym duchem, Natanielu. Moja ludzka krew daje o sobie znać, nie mogłem dłużej pozostać w Czarnych Salach.
- No, a Tiili? Gdzie ona...
malgosia19712