Wolniewicz Janusz- WYSPY SZMARAGDOWEGO PACYFIKU.rtf

(1064 KB) Pobierz

JANUSZ WOLNIEWICZ

Wyspy szmaragdowego Pacyfiku

 

 

Odkrywanie wysp Pacyfiku dla nas. Europejczyków, mieści się bez reszty niemal między podróżą Magellana a wyprawami Cooka. Ten fascynujący białych ludzi wyspiarski świat zrodził wiele legend i przez to zapewne pozostał do dziś terenem wypraw turysty­cznych, podczas których klientom biur podróży sprzedaje się ich własne marzenia. Polska jako państwo nie brała udziału w eks­ploracji Pacyfiku. Po prostu nie było nas na mapie Europy w okre­sie najintensywniejszych badań, a więc biało-czerwonej bandery nie podnoszono na żadnym z okrętów penetrujących niezmierzo­ny ocean. Nie znaczy to jednak, że Polacy nie brali udziału w po­znawaniu szmaragdowych wysp rozrzuconych na Pacyfiku. Prze­ciwnie. Biorąc pod uwagę ówczesny status Polski, zaryzykować można twierdzenie, że biało-czerwona nitka znacząca ślad pol­skich podróżników nie jest wcale tak wątła, jak można by mnie­mać. I właśnie to chciałbym w mojej książce jak najbardziej pod­kreślić. Takie nazwiska, jak Kubary, Malinowski, Wiśniowski, Strzelecki i inne, znaczą bowiem wiele w historii poznawania wys­piarskiego świata, którego dziś już nie ma, a którego uroki i ta­jemnice zapisane zostały polską ręką w księdze ogólnoludzkiej wiedzy. I warto o tym pamiętać.

Moje prywatne odkrywanie wysp Pacyfiku trwało ponad pięć lat i dzięki łutowi pisarskiego szczęścia udało mi się skrzyżować własną ścieżkę ze szlakami dawnych Polaków. Dotarłem do wielu zakątków Oceanii zarówno w Polinezji, Melanezji, jak i w prawie nie znanej u nas Mikronezji. Reportaże z tych podróży publiko­wałem na łamach pism „Morze", „Widnokręgi” i „Kontynenty". Wiele materiałów było rozrzuconych również w dawnych moich książkach, jak „Czarny archipelag", „Kolorowy pasat", „Synowie ludożerców" i „Ludzie i atole". W tym oto tomie staram się za­wrzeć moje peregrynacje i refleksje o wyspach największego z ziemskich oceanów oraz przybliżyć tym samym Czytelnikom owe „okruchy raju".

Warszawa w maju 1981

J. W.

Ojciec chrzestny Pacyfiku

Ponad sto razy podniosło się słońce nad wiecznie pustym nierucho­mym błękitem i ponad sto razy zaszło w ten sam pusty, nieruchomy, bezlitosny błękit, sto razy dzień zamienił się w noc, a noc w dzień, od chwili gdy flota Magellana wypłynęła na otwarte morze — i oto znowu rozlega się okrzyk z bocianiego gniazda: ląd, ląd!

Najwyższy, najwyższy już czas! Jeszcze dwa, trzy dni na tej pu­styni wód, a prawdopodobnie nawet echo nie dotarłoby do nas z ca­łej tej bohaterskiej wyprawy. Statki z zagłodzoną załogą, podobne do wędrujących cmentarzy, błądziłyby bez kierunku, aż wreszcie roz­biłyby się o jakieś wybrzeże. Nowa wyspa jest. Bogu dzięki, zamie­szkana i napoi wodą ginących z pragnienia ludzi.

Ledwo flota zbliżyła się do zatoki, ledwo zwinęła żagle i spu­ściła kotwice, a już błyskawicznie podpływają zwinne canoe, małe pomalowane łodzie, których żagle sporządzone są z pozszywanych liści palmowych. Całkowicie nagie, naiwne dzieci natury, zręczne jak małpy, wdzierają się na pokłady, a pojęcie wszelkich obyczajowych umów jest im tak obce, iż wszystko, co widzą dookoła, najzwyczaj­niej sobie zabierają. W mgnieniu oka znikają, niby w sztuczkach ku- glarskich, najrozmaitsze przedmioty; w pewnej chwili odcięta zostaje od „Trinidadu" nawet mała łódź, przeznaczona do komunikacji z brze­giem. Wesoło — nieświadomi, że popełnili coś złego, śmiejąc się, że tak łatwo zdobyli przedmioty, których nigdy jeszcze nie widzieli

              rabusie odpływają wraz ze swą piękną zdobyczą. Umieszczenie sobie we włosach — nadzy nie mają kieszeni — paru błyszczących przedmiotów wydaje się tym naiwnym poganom sprawą tak naturalną i zrozumiałą, jak Hiszpanom, papieżowi lub cesarzowi naturalnym wydawało się zadeklarowanie z góry nowo odkrytych wysp wraz z ludźmi i zwierzętami jako legalnej własności arcychrześcijańskiego króla.

...Magellan w swym ciężkim położeniu nie może po prostu po­zostawić zręcznym rabusiom owej szalupy, która już w Sewilli, według rachunku w archiwach, kosztowała trzy tysiące dziewięćset trzydzie­ści siedem i pół maravedów, tutaj zaś, w oddaleniu tysięcy mil, stanowi niezastąpiony skarb. Toteż nazajutrz z 40 uzbrojonymi marynarzami

Magellan wyląduje, aby zabrać łódź i dać nauczkę nieuczciwym wys­piarzom. Hiszpanie kilka chat podpalają, mogą wreszcie nabrać wody dla ginących z pragnienia i gruntownie odświeżyć swe porcje żyw­nościowe. W chciwym pośpiechu wywlekają z opuszczonych chat wszystko, co mogą zrabować: kury, świnie i owce; okradłszy się w ten sposób wzajemnie — Hiszpanie tubylców, a tubylcy Hiszpa­nów — kulturalni rabusie przezywają wyspy te za karę po wieczne czasy — Wyspami Złodziejskimi, Ladrone...

Tak oto opisuje Stefan Zweig w swojej książce * lądowanie wyprawy Magellana na wyspie Guam w dniu 6 marca 1521 roku.

Stało się to zaledwie w osiem lat od chwili, kiedy Vasco Nuñez de Balboa, gubernator hiszpańskiej kolonii Darien, wyruszył znad Atlantyku i przeciął pieszo Przesmyk Panamski. Droga była niezbyt długa, ale mordercza dla towarzyszących gubernatorowi ludzi. Ze stu dziewięćdziesięciu dwóch mężczyzn tylko dwudziestu ośmiu dotarło nad brzeg nieznanego morza. Tych anonimowych, zmarłych z wy­cieńczenia żołnierzy można dziś uznać za pierwsze ofiary Pacyfiku. Ich wódz po dotarciu na brzeg wszedł po piersi w morskie fale i buń­czucznie objął największy z ziemskich oceanów we władanie dla swego króla. Pacyfik został wówczas ochrzczony Morzem Południo­wym.

Wyprawa Magellana była prostym, choć piekielnie uciążliwym wynikiem kąpieli hiszpańskiego gubernatora. Pierwszą zaś jej zdoby­czą na Oceanie Spokojnym stał się Guam, stanowiący najbardziej na południe wysuniętą wyspę archipelagu Marianów.

Agana

Płynę w tłumie złożonym przeważnie z Japończyków, zmierza­jącym do odprawy paszportowej. Wielki Boeing wyrzucił nas na płytę ogromnego lotniska, które swymi rozmiarami nie pasuje do tej małej wyspy. Guam stanowi bowiem dość niezwykły punkt w światowej komunikacji lotniczej, gdzie maszyny cywilne korzystają z pasów star­towych bazy wojskowej. Pasy te należą do najdłuższych, jakie zda­rzyło mi się gdziekolwiek zobaczyć. To stąd pod koniec drugiej wojny światowej wznosiły się słynne „latające fortece”; stąd zresztą i dzi­siaj startuję „Herculesy" oraz naszpikowane urządzeniami elektroni­cznymi samoloty patrolowe dalekiego zasięgu.

• Stefan Zweig „Magellan", Warszawa 1957.

Ostro świeci słońce. Japończycy jak szaleni pstrykają swoimi kamerami. Na wielkim afiszu czytam napis: Welcome to Guam, Gateway to Micronesia! (Witajcie na Guamie, bramie Mikronezji I)

Za moimi plecami wlatuje akurat w tę „bramę" pasażerski sa­molot Air Nauru w egzotycznych dla Europejczyka barwach, a jedno­cześnie w dali zrywa się do lotu potężna maszyna US Air Force.

W niewielkim budynku dworca rozkoszny chłód. Klimatyzacja. Odprawa paszportowa i bagażowa przebiega nader sprawnie, mam więc mało czasu, aby dokładnie obejrzeć architekturę samego dworca lotniczego. Cały budynek skomponowany jest ze smukłych filarów, rozpłaszczonych u góry w rodzaj ni to grzybów, ni to parasoli two­rzących dach. Ciekawe.

Agana, główne osiedle Guamu, jest zwykłym skomercjalizowa­nym miasteczkiem amerykańskim, pozbawionym zresztą wdzięku i jakiejkolwiek komunikacji komunalnej. Pieszy wędrowiec na ulicy jest tu równie rzadkim zjawiskiem, jak latający spodek. Guam to w ogóle dziwna Ameryka. Nie tylko leży ponad pięć tysięcy mil od Kalifornii, ale to „nie włączone" terytorium Stanów Zjednoczonych dzieli też od kontynentu cała doba; bo przecież wyspa leży daleko na zachód od linii zmiany daty. Kiedy w USA jest niedziela, to w Aga- nie — poniedziałek. Stąd Guam nazywa się w Stanach „wyspą, gdzie zaczyna się amerykański dzień".

Wydeptany szlak turystyczny, zalecany w każdym skróconym przewodniku po Guamie, każe turystom pojawić się najpierw przed katedrą pod wezwaniem Słodkiego Imienia Marii. Spodziewałem się zastać sędziwą budowlę z czasów hiszpańskich, tymczasem ta kato­licka świątynia wzniesiona została po drugiej wojnie światowej. Pier­wsze rozczarowanie. Dalej na szlaku leżała fontanna i jakiś pomnik na Skinner Plaża, przy czym ów Skinner, jak się dopytałem, był to pierwszy cywilny gubernator Guamu, urzędujący gdzieś do roku 1953. A więc pomnik nie był żadnym zabytkiem.

Kamienny mostek, rzekomo z hiszpańskich czasów, w ogóle zlek­ceważyłem i podążyłem prosto do miejscowego muzeum, głęboko przeświadczony, że niemal wszystkie zabytki Guamu zniszczyła ostat­nia wojna. Budynek muzeum robił jednak wrażenie, że żadna bomba ani pocisk artylerii okrętowej go nie trafił; pewnie dlatego, że jest maleńki.

U wejścia do muzeum utonąłem oczywiście znowu w tłumie japońskich turystów. Na Guamie bowiem bez przerwy goszczą wy­cieczki z Japonii, dla których wydaje się tu specjalne foldery w ich

języku i wszędzie umieszcza informacyjne napisy. Dzięki temu drogą dedukcji ustaliłem nawet, jak się pisze po japońsku „Dla panów". Goście z Japonii w wielkim skupieniu oglądają resztki pordzewiałego uzbrojenia żołnierzy cesarza, chytrze rozrzucone po wyspie przez urzę­dników magistratu, i fotografuję, fotografuję bez miary.

W muzeum największe zainteresowanie przybyszów z Kraju Kwitnącej Wiśni budzą zgromadzone przedmioty należące do pewnego japońskiego sierżanta Shoishi Yokoi, który na własną rękę prowadził wojnę z Amerykanami aż do roku 19721 Całe dwadzieścia siedem lat od zakończenia działań ukrywał się ten dzielny wojak w grocie leżęcej stosunkowo niedaleko od magistratu w Aganiel Jego rekord pobił o cztery lata inny żołnierz japoński odnaleziony niedawno na Mindoro, w Archipelagu Filipińskim.

Tego rodzaju wyczyny nie mieszczą się jakoś w naszej europejskiej mentalności. Japończycy obok mnie, owszem, rozumieli wszystko. Widziałem, jak dyskutowali nad splotem derki wyplecionej przez dziel­nego sierżanta, jak zachwycali się pomysłowością, z jaką sporządził sobie torbę, oraz precyzyjnym ostruganiem kija służęcego mu pewnie do obrony przed miejskimi kundlami.

              Panie, ależ ci Japończycy dali nam tutaj w kość — odezwał się do mnie siwowłosy Amerykanin, pewnie dlatego, że obaj wy­raźnie górowaliśmy nad tłumem wypełniającym salkę muzeum. — Przywiozłem tu żonę, żeby pokazać jej, dlaczego tak wcześnie osi­wiałem. Pięćdziesiąt pięć tysięcy chłopaków i ja wśród nich tłukliśmy się prawie dwa miesiące z tymi — tu łypnął okiem na turystów — żółtkami. A ilu dobrych kolegów zginęło... To były heroiczne histo­rie, mówię panu — skończył i z widoczną ulgą wycofał się z ja­pońskiego tłumu.

Obejrzałem jeszcze interesujące fragmenty wykopalisk, stare fo­tografie i pociągnąłem za Japończykami do parku kamiennych ko­lumn. Te dwumetrowe ciosane kamienie, zwieńczone obrobionymi kapitelami, stanowią prawdziwą zagadkę Marianów. Przypuszcza się, że są to pozostałości jakichś prehistorycznych kultur, społeczeństw, które istniały na tych wyspach, zanim zaludnili je przybysze z azja­tyckiego lądu, przodkowie Mikronezyjczyków. Na samym Guamie ka­mienne kolumny występują w dwustu miejscach i — jak sądzą spe­cjaliści — podtrzymywały one przed tysiącami lat potężne budowle. W Latte Stones Park zebrano oczywiście kolumny z całej wyspy, aby „kochani turyści nam się nie męczyli”.

A swoją drogą aż przykro pomyśleć, z jaką nonszalancją biali

przybysze obchodzili się z ludźmi i rzeczami na wyspach Pacyfiku. Bezmyślne okrucieństwa, wandalizm, a często i fanatyzm religijny zniszczyły bezpowrotnie cenne, nie do odtworzenia już pomniki prze­szłości.

Historia Guamu dla Europejczyków zaczęła się od czasów Ma­gellana, a więc prawie pięć wieków temu, ale, rzecz jasna, prze­szłość tutejszych wyspiarzy Chamorro sięga daleko wstecz. Niestety, nie było komu odpowiednio wcześnie zająć się tym ludem i jego hi­storią. Hiszpanie mieli całkiem inne zainteresowania. Oficjalnie hiszpań­ska zwierzchność nad Wyspami Złodziejskimi proklamowano w roku 1o68, ale już po roku 1600 Guam stał się portem zaopatrzeniowym dla galeonów żeglujących na trasie Acapulco-Manila. „Cywilizowa­niem" Chamorrosów zajęli się jezuici wspierani przez żołnierzy. Przy pierwszych kontaktach Hiszpanów z Guamem ocenia się, że ludność wyspy wynosiła od siedemdziesięciu do stu tysięcy wyspiarzy. Byli to ludzie dorodni, wysocy, znakomici żeglarze, łowiący ryby na peł­nym oceanie. Liczne ich bunty przeciwko Hiszpanom ułatwiały przy­musową chrystianizację i eksterminację. W roku 1790 doliczono się już tylko niespełna tysiąca siedmiuset czystej krwi wyspiarzy i drugie tyle mieszańców z Hiszpanami, Filipińczykami i Meksykanami, któ­rych sprowadzono na Mariany.

Pod koniec siedemnastego wieku Wyspy Złodziejskie zaczęto nazywać Marianami na cześć Marii Anny Austriaczki i w tym czasie mniej więcej zbudowano fort Apugan, którego resztki górują do dziś nad Aganą. Chamorrosi niemal natychmiast w sile dwu tysięcy ludzi zaatakowali hiszpański garnizon tego fortu. Dzidy i strzały okazały się jednak za słabe przeciwko muszkietom i armatom. Hiszpanie rozpo­częli represje, które doprowadziły do ucieczki niemal wszystkich męż­czyzn na północ, na inne wyspy archipelagu. I tam jednak ścigali ich najeźdźcy. Część uciekinierów zabito, kilkanaście rodzin ukryło się na pobliskiej wysepce Rota, resztę siłą sprowadzono znów na Guam, gdzie mieszani przez wieki z wieloma falami napływowej ludności wyginęli całkowicie.

W roku 1898 Hiszpanie zmuszeni byli sprzedać Stanom Zjed­noczonym Guam — wraz z Filipinami i Puerto Rico — za skromną sumkę dwudziestu milionów dolarów. Resztę Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla kupili Niemcy, żądni kolonii na Pacyfiku.

Tak więc od końca XIX wieku aż do dziś — z krótką, prawie trzyletnią pauzą japońską w okresie drugiej wojny światowej — Ame­rykanie władają Guamem niepodzielnie.

Zrządzeniem losu ten śmiesznie mały okruch lądu, zagubiony w oceanie, stał się koronnym świadkiem spełnienia jednego z naj­większych czynów w historii ludzkości do czasów podboju kosmosu.

Dzieje wczesnych odkryć europejskich na Pacyfiku stanowią pa­sjonującą, aczkolwiek niezbyt budującą lekturę. Przekazy na ten temat są na ogół wyretuszowane, żeby nie rzec: sfałszowane. Nie umniej­szając w niczym dzielności i hartu żeglarzy odkrywców, ze smutkiem należy stwierdzić, że ci śmiałkowie rzadko prezentowali wysoki po­ziom moralny. Nie byli też ludźmi wykształconymi i zainteresowanymi poznawaniem innych ludów. Motorem ich przedsięwzięć była naj­częściej chęć wybicia się lub żądza złota. Sięgając po nowe ziemie, nie interesowali się ani strukturą socjalną odkrywanych ludów, ani ich kulturą materialną lub poziomem wiedzy. Wykorzystując jedyną przewagę, jaką mieli nad „dzikusami" — to znaczy, umiejętność po­sługiwania się bronią palną — biali zabierali wszystko, co im się po­dobało, nie wyłączając kobiet. Jakikolwiek sprzeciw prawowitych wła­ścicieli tych dóbr traktowano jako objaw dzikości i karano okrutnie.

Dzisiaj wiadomo, że niektóre z ludów wyspiarskich Pacyfiku przewyższały w wielu dziedzinach przybywających do nich korsarzy, żeglarzy i pospolitych łotrów. Nieznane, wysoko rozwinięte kultury Pacyfiku są dziś nie do odtworzenia. Jaskrawym przykładem są tu chociażby tablice z pismem rongo rongo z Wyspy Wielkanocnej, które zniszczono na polecenie gorliwego misjonarza. Dziki nie jest dziki — dziki jest ten, kto jest barbarzyńcą — pisał wielki polski uczony Bro­nisław Malinowski, do którego prac jeszcze wrócimy. W przypadku wydarzeń na wyspach Pacyfiku okazało się, że „dzicy" według definicji Malinowskiego grupowali się w większości po stronie białych.

A wszystkie te wyspiarskie nieszczęścia, łącznie z niewinną gry­pą, która wyludniała całe archipelagi — zaczęły się od czasów Ma­gellana. Ślepy traf sprawił, że wielki Portugalczyk zapłacił za nie ży­ciem.

Wyspa niepotrzebnej śmierci

..Admirał w gniewie przebił natychmiast pierś napastnika własną jego dzidą, lecz gdy pozostała w ciele zabitego i admirał właśnie usiłował wyciągnąć z pochwy miecz, a wydobył go zaledwie do połowy, rzu­cona dzida zraniła go ciężko, paraliżując mu rękę. Widząc to, wro­gowie rzucili się na niego gromadnie i jeden z nich zadał mu szablą taką ranę w lewą nogę, że admirał upadł na twarz. Natychmiast wszyscy krajowcy natarli na niego, przebijając jego ciało dzidami oraz wszelką inną bronią, jaką posiadali. W ten sposób pozbawili życia nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i prawdziwego przewodnika...

Tak zrelacjonował śmierć Magellana naoczny jej świadek, kroni­karz wyprawy Antonio Pigafetta — pierwszy reporter w świecie, który opłynął nasz glob dookoła już w pierwszej podróży z Wielkim Admirałem.

Magellan poległ na nędznej wysepce Mactan leżącej w pobliżu Cebu, w środkowej części Archipelagu Filipińskiego. Admirał zginął niepotrzebnie, pragnąc nierozważnie udowodnić wyższość białego człowieka nad krnąbrnymi krajowcami. Nigdy nie odzyskano jego ciała, ponieważ nic nie znaczący kacyk Lapulapu nie oddał trupa obcego władcy piorunów i błyskawic. Nie pomogły paciorki, lusterka ani kolorowy aksamit. Przerażeni Hiszpanie haniebnie pozostawili zwłoki swego wodza wyspiarzom z Mactanu. Nie wiadomo, co stało się z jego śmiertelnymi szczątkami. Człowiek, który wydarł wszech- oceanowi jego tajemnicę, nie ma grobu, a jego zabójca, wódz Lapu­lapu został bohaterem, pierwszym Filipińczykiem, który przeciwsta­wił się białym.

Niewielki odrzutowiec Philippines Airlines z przystojnymi i pra­cowitymi stewardesami zbliżał się do lotniska. Przed wylądowaniem, jak zwykle, zapaliły się napisy, z których dowiedziałem się, że w ję­zyku Tagalog „bewal humiti" oznacza — ,,nie palić", a „ikabit ang sinturan” — „zapiąć pasy”. Wkrótce do kabiny wdarł się 35-stopnio- wy upał, rzecz zwykła w okresie tutejszego lata.

Wysepka Mactan jest parokilometrowym naleśnikiem z korala, ledwie wystającym nad poziom wody. Znajduje się na niej lotnisko dla dużych odrzutowców, które zlatują się do ważnego gospodarczo dla Filipin miasta Cebu, leżącego na wyspie o tej samej nazwie. Obie wyspy łączy dzisiaj solidny betonowy most, nie potrzeba więc ani karaweli, ani szalupy, aby dostać się na płaską jak wafel wyspę Mactan. Warto pomyśleć, że współczesny lądujący na Mactanie od­rzutowiec bez trudu pomieściłby w kadłubie niejeden statek Ma­gellana.

Po opuszczeniu samolotu bez zwłoki kazałem się zawieźć pod pomnik upamiętniający śmierć wielkiego Portugalczyka. Ten niepo- lorny obelisk otoczony podrdzewiałymi sztachetkami nie jest z pe­wnością godny wielkiego żeglarza, tak zresztą jak I owa potyczka, w której zginął admirał, nie miała najmniejszego sensu. Wielcy od­krywcy jakoś „nie mają szczęścia” ginąć w bitwach decydujących. Pamiętamy przecież, że wiele lat później Cook zginął na Hawajach również w podobnej sytuacji. Zginął niepotrzebnie, przypadkowo.

26 kwietnia 1521 — czytam datę w małej rotundzie tuż obok obelisku Magellana. Na ścianie wielki kolorowy mural współczesnego artysty. Lapulapu z okrutnym uśmiechem za chwilę zamorduje wiel­kiego Portugalczyka. Kupuję w kiosku jakieś pamiątkowe pocztówki, wydają mi resztę. Na dwóch sentimowych monetach podobizna wodza z Mactanu. Jakoś nie bardzo uhonorowali współcześni Filipińczycy Lapulapu — nie ma już drobniejszych monet w obiegu.

Z muralu, a i z przekazów historycznych wynika, że Magellan zginął w pobliżu brzegu, na bardzo płytkiej wodzie, przedzierając się ku szalupom nie mogącym podpłynąć do brzegu. To właśnie zgubiło całą ekspedycję. Niedaleko pomnika jest owo historyczne miejsce. Rzeczywiście płytko. Czereda dzieci baraszkuje na płyciźnie, a woda sięga im do pasa. W tym miejscu, niemal w kałuży, zginął człowiek, który przepłynął największy z ziemskich oceanów. To nawet nie hi­storyczny paradoks — to złośliwy grymas człowieczego losu.

Na Mactanie można się chwilę zadumać, pomyśleć o owych dawnych czasach, kiedy dokonywano odkryć. Na wyspie Cebu okazji takich jest już mało. Za nowoczesnym mostem, z którego w roku 1981 odbierał defiladę filipińskich rybaków polski papież Jan Pa­weł II, zaczyna się ścieżka wiodąca wprost do umiędzynarodowionej, a więc zunifikowanej turystyki.

Najlepszy hotel w mieście to oczywiście „Hotel Magellan”, danie rybne zowie się lapu-lapu; tu foldery, tam historia starego fortu.

Na domiar wszystkiego całe Filipiny obchodziły akurat hucznie pięć­dziesiątą rocznicę wtargnięcia na wyspy... coca-coli. Nie żartuję. Prze­piękne, wielgachne tablice czciły to doniosłe historyczne wydarzenie, przebrani za butelki chłopcy biegali po ulicach Cebu, wzmagając za­pewne konsumpcję brunatnego płynu. W tej sytuacji z pewnym za­wstydzeniem zacząłem wypytywać o relikty zdarzeń nieco wcześniej­szych niż inwazja sławnego koncernu na archipelag.

Dobrzy ludzie pokazali mi kiosk z krzyżem Magellana, oczywi­ście nieprawdziwym, bo po haniebnej ucieczce Hiszpanów władca Cebu — Humabon natychmiast kazał zwalić ów chrześcijański znak, wystawiony przez zabitego wodza. Z tych odległych czasów jedynym, podobno autentycznym reliktem jest przywieziona przez Hiszpanów niewielka figurka Dzieciątka Jezus. Znajduje się ona w Bazylice del Santo Niño i wygląda, jakby wykonano ją poprzedniego dnia. Zabie­gany kleryk objaśnił profana, że statuę dopiero co odnowiono z okazji Wielkanocy. Odetchnąłem z ulgą, przez chwilę bowiem podejrzewa­łem, że konserwację podjęto na cześć Świętej Coca-Coli.

Poszedłem do fortu. Tutaj omszałe kamienie i stare działa przy­pominały zamierzchłe czasy. Pewnie jednak to już długo nie potrwa. Z przerażeniem widziałem, jak na użytek turystów, zwłaszcza tych, którzy lubią, żeby zabytki były w dobrym stanie, starannie czyszczono spatynowane przez wieki kamienie. Kilku robotników w wielkim tru­dzie niszczyło uroki starej budowli na rozkaz magistratu. Renowacja fortu zniechęciła mnie ostatecznie do kontemplowania historii i szme­rów z minionych wieków.

Korzystając z poprzednio pozawieranych znajomości, wziąłem więc udział w świątecznym, rodzinnym pikniku. Nie różnił się on wiele od podobnych wypraw w Europie. Tyle tylko, że rodziny filipińskie są znacznie liczniejsze, no i sceneria tropikalnej wyspy też byłaby nie do odtworzenia nad Bałtykiem.

Kąpielom w słonym oceanie nie było końca, ale odpoczywało się po tych igraszkach wyłącznie w cieniu. Stąpanie po piasku plaży bez obuwia groziło przykrymi oparzeniami. Posiłki, serwowane w cią­gu całego dnia, jak przystało na wyspiarzy, składały się wyłącznie z darów morza. Z ciekawością spoglądano na Europejczyka, jak on będzie takie menu przyjmował. Kiedy oka...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin