Glen Cook - Imperium Grozy 07 - Nadciąga Zły Los.doc

(1571 KB) Pobierz

Glen Cook

 

 

Nadciąga zły los

 

(An ill fate marshallings)

 



Przełożył Robert Bartołd

Prolog:

 

Rok 1013 od ufundowania Imperium Ilkazaru:

Zamek Greyfell w Księstwie Greyfells w północnej Itaskii

 

Pułkownik przemierzał ciche korytarze, stawiając kroki z nerwową energią uwięzionej pantery. Służący schodzili mu z drogi, a gdy ich mijał, obracali głowy, by za nim spojrzeć. Jego wewnętrzne napięcie sprawiało, że otaczała go aura niebezpieczeństwa.

Dotarł do drzwi komnaty, do której go wezwano. Wbił w nie wzrok, wspiął się na palce, po czym znowu stanął na całych stopach. Obawiał się tego, co mogło znajdować się po drugiej stronie drzwi. Były one czymś więcej niż tylko wejściem do pokoju. To były wrota do przyszłości, a jemu coś tu śmierdziało.

Coś wisiało w powietrzu. Wczoraj wieczorem przybył do zamku i od razu wyczuł atmosferę napięcia. Książę coś planował. Jego ludzie byli przerażeni. Ostatnio wszyscy książęta wikłali się w przedsięwzięcia, które się nie udawały, a każda taka porażka uderzała boleśnie w rodzinę książęcą i jej sługi.

Pułkownik zebrał się w sobie i zapukał.

– Wejść.

Wszedł do środka. Przy długim stole siedziało sześciu mężczyzn. Sam książę zajmował miejsce u jego szczytu. Gestem wskazał przybyłemu miejsce naprzeciwko siebie. Pułkownik usiadł.

– Teraz skończymy z domysłami – powiedział książę. – Nasza kuzynka Inger otrzymała propozycję małżeńską.

– To jest przyczyna tych wszystkich szeptów i nocnych posłańców? – zapytał ktoś ze zgromadzonych. – Wybacz mi, Dane, ale to brzmi nieco...

– Pozwól, że rozwinę ten temat. Zrozumiecie, dlaczego jest to zagadnienie godne zebrań rodzinnych na najwyższym szczeblu.

– W czasie oblężenia miasta przez siły Shinsanu nasza kuzynka opiekowała się rannymi w szpitalu. Zakochała się w pacjencie. Przypuszczam, że był to dość gorący romans, chociaż – co zrozumiałe – niechętnie na ten temat mówiła. Gdy oblężenie się załamało i front przesunął się na południe, myślała, że to koniec tego związku. Nie miała od swego ukochanego żadnych wieści. Banalna historia. Została wykorzystana przez żołnierza, który pomaszerował dalej. Jednak cztery dni temu ten mężczyzna się jej oświadczył. Zastanawiała się nad odpowiedzią i poprosiła mnie o radę. Panowie, w końcu bogowie uśmiechnęli się do naszej rodziny. Stworzyli nam wspaniałą okazję. Admiratorem naszej kuzynki jest Bragi Ragnarson, marszałek Kavelinu, który dowodził sojuszniczymi armiami podczas Wielkich Wojen Wschodnich.

Przez dłuższą chwilę w pokoju panowała głucha cisza. Pułkownik wstrzymał oddech. Ragnarson. Śmiertelny wróg Greyfellsów od całego pokolenia. Odpowiedzialny za zabójstwo jednego księcia i za krwawe niepowodzenia z pół tuzina przedsięwzięć rodziny. Prawdopodobnie dla wszystkich obecnych w pokoju był on najbardziej znienawidzonym człowiekiem, tylko nie dla niego. On był żołnierzem. Nie nienawidził nikogo.

Nie podobało mu się to, co zaczął wyczuwać. To było zgodne z tradycją knowań Greyfellsów.

Cała szóstka zaczęła mówić jednocześnie. Książę uniósł rękę.

– Proszę? – Odczekał chwilę. – Panowie, jeżeli ta wiadomość jest dla was za mało ekscytująca, zastanówcie się nad taką: ci głupcy chcą go tam uczynić królem. Nie udało im się znaleźć nikogo, kto byłby skłonny przyjąć koronę. Rozumiecie? Jest to dla nas okazja nie tylko do zemsty na odwiecznym wrogu, to szansa przejęcia tronu najbogatszego i najlepiej strategicznie położonego z Pomniejszych Królestw. Szansa, byśmy na stałe przenieśli bazę poza Itaskię i uwolnili się od tego paskudnego kłopotu z nieustannie wrogim państwem. Szansa przejęcia najważniejszego pionka w rozgrywce między wschodem a zachodem. Szansa odzyskania utraconej świetności.

Podniecenie księcia udzieliło się wszystkim zebranym. Jedynie pułkownik był mniej zaintrygowany. Oto kolejny przykład brudnej roboty Greyfellsów, a miał przeczucie, że zostanie poproszony, by jej część wziąć na swoje barki. W jakim innym celu by go tu zaproszono?

– Proste, podstawowe pytanie – kontynuował książę – brzmi: czy powinniśmy pozwolić naszej kuzynce przyjąć te oświadczyny? – Uśmiechnął się. – Albo raczej: czy ośmielimy się jej na to nie pozwolić? Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Hę?

Nikt się nie sprzeciwił.

– Ale przecież nie możemy ot tak zgodzić się na to i mieć nadzieję, że wszystko się uda – powiedział ktoś.

– Oczywiście, że nie. Inger była dźwignią. Stopą w drzwiach. Będzie odwracać uwagę. W tej chwili pragnie tylko znowu zobaczyć się ze swoim absztyfikantem, ale sądzę, że nakłonimy ją, żeby została agentką rodziny. Dla pewności i w celu zajęcia się codziennymi sprawami proponuję wysłać tam obecnego tutaj pułkownika.

Pułkownik zachował kamienną twarz. A więc o to chodzi. Cuchnąca sprawa. Czasami wolałby nie mieć wobec tej rodziny długu wdzięczności.

– Czy ktoś może podać jakiś powód, dla którego nie powinniśmy obrać zaproponowanego przeze mnie kierunku działania? – zapytał książę.

Zebrani pokręcili przecząco głowami.

– W takiej sytuacji nie musiałeś pytać – powiedział ktoś.

– Chciałem uzyskać jednomyślność co do sposobu działania. A zatem zgoda? Będziemy wykorzystywać tę możliwość, przynajmniej do czasu, gdy napotkamy jakąś przeszkodę nie do pokonania?

Odpowiedzią było potakujące skinięcie głów.

– Dobrze. Świetnie. – W głosie księcia słychać było wielkie zadowolenie. – Byłem pewny, że to się wam spodoba. Na razie to wszystko. Pozwólcie, że wniknę w tę sprawę głębiej. Sprawdzę, czy nie kryją się tu jakieś pułapki. Będę was informował. Możecie odejść. – Odchylił się do tyłu. Gdy uczestnicy zebrania zbliżali się do drzwi, dodał: – Nie rozmawiajcie na ten temat z nikim. Bez żadnych wyjątków. Pułkowniku, chciałbym, żebyś został.

Pułkownik wstał, ale nie zdążył odejść od stołu. Usiadł więc znowu. Oparł przedramiona na blacie i wpatrywał się w jakiś punkt nad prawym ramieniem księcia.

Gdy drzwi zamknęły się za wychodzącymi, książę powiedział:

– W rzeczywistości posunęliśmy się już dalej, niż to przedstawiłem. Babeltausque skontaktował mnie z paroma starymi przyjaciółmi z czasów Pracchii. Zgodzili się pomóc.

Babeltausque był czarownikiem na usługach rodziny. Pułkownik go nie znosił.

– Pułkowniku, ma pan dziwny wyraz twarzy. Nie pochwala pan tego?

– Nie, panie. Nie ufam czarodziejowi.

– Być może nie powinniśmy. To oślizłe, szczwane typy. Niemniej wydaje się, że dysponujemy odpowiednimi środkami, by zrealizować to przedsięwzięcie. Musimy jedynie urobić kobietę i pobłogosławić ją na drogę.

– Rozumiem.

– Naprawdę mam wrażenie, że pan tego nie pochwala.

– Przykro mi, panie. Nie chcę, żeby wyglądało to tak, jakbym był przeciwny.

– A zatem podejmiesz się tej misji? Pojedziesz do Kavelinu w naszym imieniu? Nie będzie cię tutaj przez całe lata.

– Jestem do twojej dyspozycji, panie. – Jakżeż chciał, żeby tak nie było. Ale człowiek musi spłacać swoje długi.

– Dobrze, dobrze. Pozałatwiaj swoje sprawy na zamku. Będę cię informował o rozwoju wydarzeń.

Pułkownik wstał, skłonił się lekko i energicznym krokiem wyszedł z pokoju. Żołnierz nie zadaje pytań, powiedział sobie. Żołnierz wykonuje rozkazy. A ja, co smutne, jestem żołnierzem w służbie księcia.

1

Rok 1016 OUI

Władcy

 

Bragi zamruczał, niecałkiem rozbudzony. Inger potrząsnęła nim jeszcze raz.

– No dalej, Wasza Królewska Mość. Wstawaj.

Uniósł powiekę. Pozbawione szyb okno zdawało się odwzajemniać jego spojrzenie zimnym wzrokiem.

– Ciemno jeszcze.

– Tylko ci się tak wydaje.

Zaczął narzekać, gdy jego stopy zetknęły się z zimną podłogą. Był to jeden z tych dni, które zaczynają się przymrozkiem przechodzącym około południa w piekielny skwar. Owinął się niedźwiedzią skórą i powiedział sobie, że musi być jakiś powód, by wstać.

W Kavelinie panowała wiosna. Dni były upalne, noce zimne. Ogólnie rzecz biorąc, pogoda najczęściej była paskudna.

Bragi ziewał i próbował zetrzeć z powiek resztki snu.

– Pada? Czuję się, jakbym miał głowę pełną wełny.

– Niestety tak. Jedna z tych waszych kaveliniańskich niezawodnych mżawek.

Powiedział to, co wszyscy zawsze mówili w takiej sytuacji:

– To dobrze dla rolników.

Inger doprowadziła rytuał do końca.

– Potrzebujemy jej. – Przybierała różne pozy. – Nieźle jak na starą kobitkę, co?

– Całkiem nieźle. Jak na żonę. – Nie wkładał w te żarty serca.

Wydęła swoje zbyt małe usta.

– Co ma znaczyć to „jak na żonę”?

Jego uśmiech był równie bezbarwny jak samopoczucie.

– Wiesz, jak to się mówi. Że dawna trawa zawsze wydaje się zieleńsza.

– Pasiesz się na pastwisku kogoś innego?

– Co? – Dźwignął się na nogi i zaczął niepewnym krokiem kręcić się po pokoju, szukając swojego ubrania.

– Ostatnia noc to dopiero drugi raz w tym miesiącu. Nie przejął się tym.

– Starzeję się.

Coś w nim zakrakało sarkastycznie. Oszukiwał siebie, nie ją. Paskudna, czarna rozpadlina ziała u jego stóp. Kłopot w tym, że nie wiedział, czy ma ją dopiero przeskoczyć, czy też jest już po drugiej stronie i patrzy w tył.

– Ragnarson, czy jest inna kobieta? – Nie było w niej teraz nic z kociaka. Przypominała wściekłą kocicę. Typowy dla niej cukierkowy uśmiech zniknął z jej ust.

– Nie. – Przynajmniej raz mówił prawdę. Nie miał na smyczy żadnej małej naiwniaczki. Ostatnio nie rozpalały go miękkie krągłości, ciepłe wzgórki i wilgotne uda. Stanowiły dla niego bardziej rozrywkę niż poważne zainteresowanie. Bardziej irytowały, niż podniecały.

Czy to oznaka starzenia się? Czas jest nieuchwytnym złodziejem.

Martwiło go to nasilające się zobojętnienie. Zanik chęci kolekcjonowania „skalpów” pozostawił pustkę podobną do tej, jaką czuł po stracie starego przyjaciela.

– Na pewno?

– Absocholeralutnie, jak powiedziałby Szyderca.

– Szkoda, że go nie spotkałam. – Inger się zamyśliła. – Harouna też nie. Może rozumiałabym cię lepiej, gdybym ich znała.

– Powinnaś ich poznać...

– Zmieniasz temat.

– Kochanie, od tak dawna nie miałem żadnej przygody, że nie wiedziałbym, co robić. Prawdopodobnie stałbym jak słup soli, aż dama sklęłaby mnie w żywy kamień.

Inger zanurzyła grzebień we włosach. Zniknął w jej szczurzoblond kosmykach. Zastanawiała się. Bragi miał określoną reputację, ale nie żył zgodnie z nią.

Może był zbyt zajęty. Kavelin był jego kochanką. I to bardzo wymagającą.

Ragnarson przypatrywał się kobiecie, która była jego żoną i królową Kavelinu. Stanowiła jedyny podarunek, jaki dały mu wojny. Czas dobrze się z nią obszedł. Była wysoką, elegancką kobietą o cukierkowej urodzie i jeszcze bardziej cukierkowym poczuciu humoru. Miała najbardziej intrygujące usta ze wszystkich, jakie w życiu widział. Niezależnie od jej nastroju, wydawało się, że za chwilę pojawi się na nich drwiący uśmiech. Coś w jej zielonych oczach nasilało tę zapowiedź śmiechu.

Na pierwszy rzut oka było widać, że jest damą. Uważniejsze spojrzenie mogło podpowiedzieć, że ma prostolinijną naturę. Była zagadkową, intrygującą istotą, chowającą się w skorupie, która – ilekroć się otwierała – ukazywała nową tajemnicę. Bragi uważał, że Inger jest najdoskonalszą królową, jaką tylko król może sobie wymarzyć. Była stworzona do tej roli.

Na jej ustach znowu pojawił się tajemniczy uśmiech.

– Może i mówisz prawdę.

– Oczywiście, że mówię prawdę.

– I jesteś rozczarowany, co?

Nie odpowiedział. Miała talent do zarzucania go pytaniami, na które wolałby nie odpowiadać.

– Może lepiej zobacz, co z dzieckiem.

– Znowu zmieniasz temat.

– Masz, cholera, rację.

– W porządku. Odpuszczę ci. Co mamy dzisiaj w planie? – Nalegała, żeby w pełni uczestniczyć w sprawach państwa. Sprawowanie władzy królewskiej było dla Bragiego czymś nowym. Zmaganie się z kobietą o silnej woli dodatkowo komplikowało to zadanie.

Krąg jego starych towarzyszy zgadzał się z nim. Niektórym bardzo się nie podobało to „wtrącanie się” Inger.

Wróciła z pokoju dziecka. W ramionach niosła ich syna Fulka.

– Spał bardzo dobrze. Teraz chce, żeby go nakarmić.

Bragi otoczył ją ramieniem. Popatrzył na niemowlę. Dzieci były dla niego cudem.

Fulk był jego pierwszym dzieckiem z Inger, a dla niej pierwszym w ogóle. Był silnym sześciomiesięcznym chłopcem.

– Dzisiaj rano przyjmuję tłum ludzi w sprawie wiadomości od Derela – powiedział Bragi. – Po obiedzie mam grać w captures.

– Przy tej pogodzie?

– Oni nas wyzwali. Tylko oni mogą to odwołać. – Zaczął sznurować buty. – Dobrze sobie radzą w błocie.

– Nie jesteś na to trochę za stary?

– Nie mam pojęcia. – Być może faktycznie był na to za stary. Spowolnione reakcje. Mięśnie nie spisywały się już tak jak dawniej. Być może był starym mężczyzną rozpaczliwie trzymającym się jedną ręką iluzji młodości. Captures nie bardzo go bawił. – A co z tobą?

– Nuda śmiertelna. I nie skończy się, dopóki Zgromadzenie nie zakończy obrad. Czuję się jak prawdziwa władczyni.

Powstrzymał się od przypomnienia jej, że sama domagała się prawa zajmowania się kobietami towarzyszącymi delegatom.

Rozpoczęcie sesji wiosennej miało nastąpić za tydzień, ale zamożniejsi członkowie już byli w mieście, korzystając z oferty towarzyskiej Vorgrebergu.

– Idę poszukać czegoś do jedzenia – powiedział Bragi. – Był królem bardzo bezpośrednim. Nie miał cierpliwości do pompy i ceremoniału, a luksusy, na które pozwalała jego pozycja, znosił z trudem. Był żołnierzem z krwi i kości. Starał się utrzymywać spartański, żołnierski wizerunek.

– Nie dasz mi całusa?

– Myślałem, że masz już dość.

– Skąd! Fulkowi też.

Pocałował dziecko i wyszedł.

Może Fulk stanowił problem? Zastanawiał się nad tym, schodząc do kuchni. Walka z żoną rozpoczęła się w okresie wybierania imienia. Tę rundę przegrał.

To był trudny poród. Inger nie chciała mieć więcej dzieci. On tak, chociaż nie uważał się za dobrego ojca.

Inger martwiła się też o ojcowiznę Fulka. Urodził się z drugiego małżeństwa Ragnarsona. Bragi miał troje starszych dzieci i wnuka, który nosił jego imię. Ten ostatni mógł właściwie uchodzić za jego własnego syna. Jego ojciec, pierworodny Ragnarsona, zginął pod Palmisano.

Pierwsza rodzina króla mieszkała w jego prywatnym domu, poza granicami właściwego Vorgrebergu. Domem i dziećmi zajmowała się wdowa po jego synu. Od tygodni u nich nie był.

– Muszę się tam wkrótce wybrać – mruknął. Niepoświęcanie uwagi własnym dzieciom było jedną z przewin, które sobie wyrzucał.

Zanotował w pamięci, żeby zasięgnąć porady prawnej swojego sekretarza, Derela Prataxisa, gdy tylko wróci on ze swojej misji.

Ragnarson mógł się czuć wybrańcem bogów. Uważał jednak, że szczęście już dawno powinno się od niego odwrócić. Stanowiło to część jego obawy przed starością. Nadchodził kres. Jego reakcje były coraz wolniejsze. Być może nie powinien już polegać na instynkcie. Dopadała go śmiertelność.

Może podczas tej sesji Zgromadzenia powinien negocjować jakieś porozumienie w sprawie sukcesji? Gdy wymuszali na nim przyjęcie korony, nie zgodzili się na jej dziedziczenie.

Zbliżał się do głównej kuchni zamku. Z otwartych drzwi dobiegały intensywne zapachy i donośny głos.

– No, to prawda. No. Dziewięć kobiet jednego dnia. Wiesz, co mam na myśli. W ciągu dwudziestu czterech godzin. No. Młody wtedy byłem. Czternaście dni w drodze. Kobiety na oczy nie widziałem, nie mówiąc już o tym, żeby jakąś mieć. No. Nie wierzysz mi, ale to prawda. Dziewięć kobiet jednego dnia.

Ragnarson uśmiechnął się. Ktoś podpuścił Josiaha Galesa. Bez wątpienia celowo. Gdy go poniosło, tworzył spektakl jednego aktora. Mówił coraz głośniej, wymachiwał rękami, tańczył, tupał, przewracał oczami, podkreślając odpowiednią gestykulacją każde zdanie.

Josiah Gales, sierżant piechoty. Doskonały łucznik. Drobny trybik w pałacowej maszynerii. Jeden z dwustu żołnierzy i zdolnych rzemieślników, których Inger wniosła w posagu, ponieważ młodsza linia rodu Greyfellów z Itaskii popadła w dumne ubóstwo.

Bragi ponownie się uśmiechnął. Ci z północy nadal się śmiali, myśląc, że tanim kosztem pozbyli się niesfornej kobiety, a zarazem zyskali powiązanie z cenną koroną.

W kuchni zaś sierżant szarżował dalej.

– Czternaście dni na morzu. Byłem gotów. Ile kobiet miałeś jednego dnia? Nie popisywałem się. Pracowałem. No. Ta siódma. Nadal ją pamiętam. No. Jęczała i drapała. „Och! Och! Gal es! Gales! Nie wytrzymam dłużej!” – krzyczała. No. To prawda. Dziewięć kobiet jednego dnia. W dwadzieścia cztery godziny. Młody wtedy byłem.

Gales powtarzał to w kółko. Im bardziej był nakręcony, tym częściej to robił, wypowiadając każde zdanie przynajmniej raz do każdego, kto znajdował się w zasięgu głosu. Jego słuchaczom rzadko to przeszkadzało.

Bragi podszedł do dyżurnego kucharza.

– Skrug, został od wczoraj jakiś kurczak? Chciałem tylko coś przegryźć.

Kucharz skinął głową. Kiwnął w stronę Galesa.

– Dziewięć kobiet jednego dnia.

– Słyszałem to już wcześniej.

– I co pan myśli?

– Jest konsekwentny. Nie wyolbrzymia, opowiadając tę historię po raz kolejny.

– Był pan w Simballawein, gdy wylądowali Itaskianie, prawda?

– W Libiannin. Nie natknąłem się na Galesa. Zapamiętałbym go.

Kucharz roześmiał się.

– Naprawdę robi wrażenie. – Postawił przed Bragim tacę z zimnym kurczakiem. – Wystarczy, panie?

– W zupełności. Siądźmy sobie tutaj i popatrzmy na przedstawienie.

Publiczność Galesa stanowiła służba przybyła do miasta wraz z doradcami i pomocnikami, z którymi Bragi miał się spotkać tego ranka. Dla nich opowieści sierżanta były nowością. Reagowali właściwie. Gales relacjonował kolejne elementy wymyślnej autobiografii.

– Cały świat objechałem – oświadczył. – To znaczy, byłem wszędzie. No. W Itaskii. W Hellin Daimiel. W Simballawein. No. Miałem kobiety wszelkiego możliwego typu. Białe. Czarne. Brązowe. Wszelkiego możliwego typu. Tak. To nie bujda. Teraz mam pięć różnych kobiet. Tutaj, w Vorgrebergu. Jedna ma pięćdziesiąt osiem lat.

Ktoś gwizdnął. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Przechodzący strażnik pałacowy oparł się o drzwi.

– Hej! Gales! Pięćdziesiąt osiem lat? Co ona robi, gdy już się położy? Zarzyna cię na śmierć?

Zebrani zarykiwali się śmiechem. Gales wyrzucił ręce w górę, czym wywołał ogromną wesołość. Tupnął i odkrzyknął:

– Tak, pięćdziesiąt osiem lat. To prawda. Nie bujam.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Gales. Co ona robi?

Sierżant wywijał się. Unikał odpowiedzi.

Ragnarson upuścił kurczaka. Śmiał się zbyt mocno, żeby go utrzymać w ręce.

– Poczucie humoru w złym guście – warknął kucharz.

– W najgorszym – zgodził się Bragi. – Prosto z rynsztoku. Dlaczego więc nie potrafisz zmazać tego uśmiechu z twarzy?

– Gdyby to był ktokolwiek inny...

Słuchacze Galesa stłumili jego protesty. Zasypali go pytaniami o tę starszą przyjaciółkę. Zaczerwienił się jak sztubak. Miotał się, rycząc ze śmiechu, na próżno starając się odzyskać panowanie nad zebranymi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin