Zapora- H. Dekutowski.doc

(97 KB) Pobierz
Wojciech Kozłowski ps

Wojciech Kozłowski ps. „Tomek”

Akcja „Zapory” pod Kożuchówką 17 lipca 1944 roku

Tamten lipiec był wyjątkowo pogodny i skwarny. Sady ciężkie owocem, niedojrzałym jeszcze i cierpkim, ale już soczystym, bujne były czernią dorodnych trześni. Zboża przyżółkły już. Ciężkie kłosy chyliły się ku ziemi. Złotawy pył wyschniętego lessu osiadał na butach, mundurach i twarzach. Wnikał głęboko w sekretne zakamarki precyzyjnych mechanizmów broni. To był piękny dorodny lipiec! Staliśmy tej nocy – cztery patrole chyba – na kwaterach w kolonii Kępa. Noc przespałem z kolegami w wonnym sianie w stodole przy szeroko otwartych wierzejach, gościnnie wpraszających ciepłe podmuchy wiatru. Ze świtem poderwała nas pobudka. Zaczęła się zwykła, biwakowa krzątanina, przygotowanie posiłku, nieobfitego może, ale za to sercem kraszonego. Komendant zarządził czyszczenie broni i jej przegląd. Z wozu taborowego pobraliśmy amunicję dla jej uzupełnienia. Słowem – był to niemal normalny dzień „garnizonowy”. Słońce powoli wspinało się na błękit, pokryty kłaczkami pierzastych, białych chmur. Upał narastał mimo lekkiego powiewu wiatru. Dojrzała pełnia lata. Koło 10:00 chyba na placówkę ubezpieczającą nas od strony Godowa i Opola przyszła łączniczka z Chodla „Zulka”. Jak zwykle roześmiana pełnią białych jak ser zębów w wiśniowej niemal czerwieni warg, zarumieniona upałem i zmęczeniem wlokła swój rower. Szła wprost do Komendanta. Zdążyłem uzupełnić brakujące naboje do kb. w łódkach i rozmieścić je w czterech zdobycznych ładownicach, kilkanaście sztuk luzem – nadprogram – schowałem po kieszeniach, kiedy nadbiegł goniec wzywający dowódców patroli na odprawę. Minął mnie „Kordian” (January Rusch) w swojej zawadiackiej granatowej maciejówce, smukły i ciemny, uśmiechnięty jak zwykle. Minął „Wampir” (Mieczysław Szymanowski) dopinający pas z kaburą na ciemnoszarym mundurze bez dystynkcji. „Żbik” (Stanisław Jasiński) i „Duch” (Aleksander Sochalski) szybkim krokiem dążyli do kwatery Komendanta „Zapory”. Odprawa nie trwała długo. Patrole „Kordiana” i „Żbika” osadzone na sześciu podwodach ruszyły traktem w kierunku Ratoszyna. „Wampiry” i „Duchy” marszem ubezpieczonym poszły piechotą na skróty. „Wampir” od razu nadał ostre tempo. Po pół godzinie forsownego marszu w gęstniejącym upale koszula zaczęła się kleić do grzbietu, a pot zalewał oczy. „Duch” z tyłu marudził trochę i zwlekał. Wreszcie zgubiliśmy go z oczu. „Wampir” podganiał rozwlekającą się kolumnę. Szliśmy bodaj ze trzy godziny – do małego zagłębienia terenu, otulonego krzakami tarniny, gdzie pozwolił nam wreszcie odetchnąć. Przed nami rozciągało się daleko dojrzałe żyto, sięgające aż do biegnącej we wkopie i obsadzonej drzewami drogi. Po prawej teren podnosił się nieznacznie. W odległości kilkuset metrów, za łanem zboża, rysował się dach i komin chałupy. Po lewej teren opadał nieco w dół, ku kępom drzew, olszyn chyba, rzeczce czy strudze raczej. Ostatnie dwieście metrów między żytem a olchami stanowiło kartoflisko. Byliśmy o trzy kilometry od Chodla może. Wyniosła wieża pojezuickiego kościoła, ongi parafii księdza Piotra Ściegiennego, widniała dobrze w przejrzystym, rozedrganym powietrzu. Droga przed nami, ciągnąca się w prawo, werżnięta głęboko w lessowy grunt, biegła do Ratoszyna i dalej przez Popkowice do Urzędowa. Teraz dopiero Komendant zorientował nas w sytuacji. Chodel jest obsadzony przez batalion Wehrmachtu, dobrze wyszkolony oddział frontowy, wycofany na tyły dla odpoczynku i uzupełnień. Do Popkowic, dobrym browarem sławnych, wyruszyła dziś rano po piwo na sześciu furmankach grupa aprowizacyjna – około 50 ludzi – pod dowództwem oficera. Są uzbrojeni jak na zadanie bojowe. Mają broń osobistą i maszynową, prawdopodobnie także granatnik. Wracać będą na pewno za dnia. Na nocną wyprawę nie odważyliby się żadną miarą. Zadanie nasze: zaatakować ogniem bezpośrednim i granatami od razu całą kolumnę z bliskiej odległości w zagłębionym odcinku drogi. Od czoła skrzydło lewe tzn. patrol „Kordiana” ogniem broni maszynowej blokuje dalsze posuwanie się kolumny. Skrzydło prawe tzn. patrol „Żbika” ogniem CKM–u zamyka nieprzyjacielowi możność wycofania się. Środek naszej linii stanowi patrol „Wampira”. Ten ogniem bezpośrednim i granatami dąży do zniszczenia nieprzyjaciela na furmankach oraz jego ewentualnej eskorty. Patrol „Ducha”, który przybył w międzyczasie, stanowi odwód za prawym skrzydłem. Weźmie udział w ostatniej fazie walki. Nieprzyjaciel ma możliwość wycofania się w prawo od czoła w fałdziste wykopy i rozpadliny terenu, stare glinianki czy coś w tym rodzaju. W tej sytuacji walkę ogniową przejmie patrol „Kordiana”, który zaatakuje od lewego skrzydła, a „Wampir” ze środka linii tyralierskiej i „Duch” z odwodu będą dążyć do zniszczenia nieprzyjaciela walką wręcz, mając przewagę liczebną i korzystne nachylenie terenu. Punkt sanitarny sto metrów za lewym skrzydłem oddziału, w zagłębieniu terenu osłoniętym olszynami. Komendant na prawym skrzydle patrolu „Kordiana”, przy lewym skrzydle patrolu „Wampira”. Droga wycofania po akcji: prostopadle do atakowanej drogi w kierunku ogólnym na lasy godowskie. Ewakuacja rannych do wsi Godów. Kiedy „Wampir” rozmieszczał swoich ludzi w linii tyralierskiej w życie, w odległości 6–10 metrów od rowu przy drodze, patrol „Kordiana” tkwił już na swoich pozycjach w kartoflisku. Z odległości stu metrów był prawie niewidoczny, zwłaszcza gdy patrzeć nań było pod światło odchylającego się ku zachodowi słońca. Zaległem wraz z innymi w życie, wysokim w tym miejscu i gęstym, jakby stworzonym do gościnnego pomieszczenia zasadzki. Czekamy... Jest skwarnie i cicho. Lekki wiatr porusza kłosami zboża. Grają ukryte w trawach świerszcze. Słońce pali niemiłosiernie. Czekamy... Mija godzina, dwie. Czas jakby stanął w miejscu. Ot, wtuliłby się człowiek w fałdy ziemi gościnnej, oczy przymrużył do słońca, liczył chmurki niewielkie, których coraz więcej przybywa od zachodu. Układają się w figury kłębiaste, zwiewne i przemienne. Są białe jak śnieg w rozpalonym błękicie nieboskłonu. Pochylam głowę. Wargi dotykają rozpalonej w słońcu komory zamkowej karabinu – aż parzy! Granat zaczepny, typowy niemiecki „tłuczek”, ułożyłem przed sobą. Poluzowałem nakrętkę, by jeden obrót mógł sprawnie odbezpieczyć trzymany w dłoni – jak na uwięzi – grzmot. Po raz kolejny sprawdzam czy nabój tkwi prawidłowo w lufie. Poruszam skrzydełkiem bezpiecznika Mausera 0,8/15. Broń to zdobyczna, wypielęgnowana, bez plamki rdzy czy wżeru. Matowo lśni przednim oksydowaniem. Czerwona mrówka powoli i czujnie maszeruje wzdłuż bukowej kolby, gładkiej i wypieszczonej, przechodzi na pas i znika gdzieś głębiej w zielonych listkach koniczynowego poplonu. Jak dziwnie zapamiętuje się takie nieistotne, tylekroć widziane i doskonale nieważne momenty. W polu widzenia najbliższe źdźbła żyta, nieco wyżej korony drzew przydrożnych, odległe o dziesięć, nie więcej, metrów. Wyżej niebo, chmury, słońce i ... nic. Czekamy... Na drodze narasta szum. Stukot kopyt, skrzyp kół toczących się w miałkim pyle polnej drogi, gwar głosów. I nagle ... gwałtowny terkot CKM–u z prawej i jednocześnie krótkie serie RKM–u z lewej – teraz strzelają „Kordiany”. Nie czekając na rozkaz rzucam odbezpieczony granat na szosę. W tym samym momencie z rowu słyszę szczęk repetowanej broni i głośną komendę „Feuer!”. Strzelam „na głos”, bo celu nie widzę. Kule brzęczą nisko, ale te które słychać są już niegroźne. Wiem o tym, ale mimo woli jakaś siła wciska mi głowę między barki. Wysoko nad głową leci od strony drogi granat trzonkowy, rzucony sprawnie, daleko. W chwilę później huk. Słyszę za sobą jęk i przytłumiony krzyk: „O Jezu, Jezu!”, i głos spokojny, opanowany, „Wampira” chyba: „Cicho, do cholery!”. Ktoś odciąga rannego „Pingwina” do tyłu. „Myszka”? Nie wiem. Strzały z prawej i od szosy cichną. Regularna kanonada przenosi się teraz na lewe skrzydło – tam gdzie leżą chłopcy „Kordiana”. Słychać krótkie, miarowe serie LKM–ów i pojedyncze pchnięcia granatnika, podnoszące z kartofliska i zboża bure kłęby piasku. Na szosie widzę już naszych, zajmujących stanowiska na drugim brzegu drogi i kierujących ogień na lewo – w rozpadliny czy glinianki. „Żbik” z pistoletem w garści krzyczy nerwowo w tył: „Przerwij ogień, nie strzelaj!” Widać, że jest gotów pistoletem odpowiedzieć na strzał z tyłu. Nerwy. „Wampir” odpina pas z kaburą poległemu oficerowi, którego ciało głową w dół, do połowy zwisa z wozu. Na tym samym wozie zwłoki cywila – twarz ma wtuloną w słomę, moszczącą siedzenie. Przy wozie leży nieruchomy koń, rosły gniadosz, w porwanej uprzęży. „Wampir” wycofuje się powoli, utyka, jego spodnie są obficie przesiąknięte krwią. Podnoszę leżący na drodze pistolet maszynowy MP42. Próbuję dołączyć do chłopców ostrzeliwujących wyrobisko z prawej, ale pierwsza seria kończy się po trzech, czterech nabojach. Magazynek jest pusty. Drugiego nie mam. Dołączam swój pojedynczy ogień karabinowy, ale celu prawie nie widać. Mundury „Feldgrau” zlewają się z trawą. Strzelają niewiele. Co chwila widać pomykające w tył sylwetki. Nie sposób ustalić ile to wszystko trwało. Dwadzieścia minut? Godzinę? Na lewym skrzydle tymczasem ogień ucichł zupełnie, ale widać kilka sylwetek nieruchomych. Polegli „Kordian”, „Lwów” i „Sławek”. Z gorących relacji wyglądało to tak: w pierwszej chwili strzelaniny celny ogień niemieckiego LKM–u zranił leżącego w kartoflisku „Turka” – w lewe płuco i lewy obojczyk. Nieprzytomny krwawił obficie. Na wołanie „»Turek« ranny” próbował podpełznąć do niego „Kordian”. Leżał kilkanaście metrów w prawo od niego. Trafiony kolejną serią LKM–u zginął natychmiast. Na ponowne wołanie „»Kordian« trafiony” poderwał się do niego „Lwów” – lekarz kompanii. Celna kula trafiła go pod hełm, z prawej strony, za uchem. Ta śmierć była momentalna. Nie cierpiał wcale. Nic nie poczuł. Biaława tkanka mózgowa ze skąpą domieszką krwi spływała na szyję i kołnierz rozpiętego munduru. Śmierci „Sławka” nie zauważył bezpośrednio nikt. Leżał bliżej drogi na swoim RKM–ie. Magazynek „Browninga” był pusty. Kilka kul przeszyło mu klatkę piersiową. Padł tak jakby strzelał wpół stojąc. Może chciał osłonić „Kordiana”? Któż wie. Żołnierze ściągali zdobycz: dwa LKM–y „Dreisery” wz. 42, granatnik „Stockes” 36 mm z kilkunastoma sztukami amunicji w parcianych zasobnikach po cztery noszonych na plecach i kilka skrzynek ściągniętych z wozów – po dwanaście sztuk, kilkanaście karabinów, kilka automatów i pistoletów, sporo granatów i amunicji. Obfity łup, ale okupiony poważnymi stratami. Cóż, trafiliśmy na przeciwnika doskonale wyszkolonego, w momencie zaskoczenia zwracającego się od razu „na ogień”, dowodzonego sprawnie i umiejętnie wykorzystującego swoją przewagę ogniową. Rannych było kilkunastu. Ciężej rannych przeładowaliśmy sprawnie na podciągnięte podwody. Opatrunki zakładała rozdygotana i blada jak chusta „Myszka” – narzeczona „Kordiana”. W tym momencie, kiedy zawalił się dla niej świat, kiedy zginął jej ukochany Jarek, nie zaniedbała ani na chwilę swoich sanitarnych obowiązków. Była najpierw sanitariuszką, potem młodziutką owdowiałą dziewczyną. Nie widziałem jej nigdy więcej. Podobno z matką „Kordiana” mieszkała w Łodzi... Komendant dopatrywał zabrania zabitych. „Kordiana” i „Sławka” umieszczono na wozie. Zwłoki „Lwowa” przerzucono przez grzbiet konia „Kordiana” Maćka. Po zwisających dłoniach ściekały krople krzepnącej krwi. Resztę rannych umieszczono na dalszych wozach. Najciężej rannemu „Turkowi” towarzyszyła „Myszka”. Wtedy dopiero ktoś zauważył, że Komendant ma szmatą zawiniętą lewą dłoń i że szmata ta obficie nasiąka krwią. „Drobiazg” – odpowiedział. Kula z PM–u chyba strzaskała podstawę kciuka lewej dłoni. Prowizoryczny opatrunek pozwolił sobie założyć, gdy upewnił się, że polegli zostali zabrani, a ranni przygotowani do ewakuacji. Wracający z pościgu za cofającymi się niedobitkami żołnierze „Żbika” i „Ducha” schodzili szybko na kartoflisko, niosąc zdobytą broń, granaty i pasy z ładownicami. „Zapora” stał w rozpiętym pod szyją mundurze „garnizonowym” z dystynkcjami podporucznika piechoty, w odsuniętej z czoła polówce. Kabura od „Visa” była otwarta, polowa lornetka zwisała mu na piersiach. Był blady, usta miał zaciśnięte, mięśnie twarzy stężały mu w twardą zaciętość. „Dajcie papierosa” – powiedział przez zęby. Wyciągnęło się kilka rąk z „Machorkowymi” czy „Weichslami”. „Radi” podsunął biało–żółty kartonik z czerwonym napisem „Juno”. „Zdobyczne panie poruczniku” – zachwalał. „Zapora” zdrową ręką trzasnął po pudełku. „Die Runde Juno” posypały się między kartoflaną nać. Sięgnął po „Machorkowego”. Wsunął w usta. Ktoś podsunął mu zapaloną zapałkę. Porucznik zaciągnął się głęboko. Ogarnął wzrokiem pobojowisko, rannych, poległych, zdobyczną broń składaną na wozy. Niemców poległych na szosie było około dwudziestu. Drugie tyle zapewne leżało w zbożu i gliniankach. Nie było czasu na liczenie strat. Te i tak ustali później wywiad. W pół godziny po ostatnich strzałach rozpoczęliśmy wycofywanie się w kierunku lasów godowskich, czerniejących przed nami, dużym łukiem omijając Chodel. Mimo dość długo trwającej strzelaniny i niewielkiej odległości – bodaj trzy kilometry od m.p. batalionu – Niemcy swoim nie przyszli z pomocą. Sparaliżował ich strach czy może przeceniali nasze siły i bali się wpadnięcia w głębszą pułapkę? Jak podali mieszkańcy Chodla, Niemcy dostrzegli ze swego punktu obserwacyjnego, umieszczonego na budynku szkoły, którą zajmowali, przed południem ruch wojska przy drodze wiodącej do Ratoszyna i Popkowic. Podobno – choć doprawdy trudno w to uwierzyć – zwracali się do miejscowego proboszcza księdza Biernackiego z prośbą, aby interweniował w celu ... uniknięcia rozlewu krwi. Ale to już była połowa lipca 1944 roku. Żołnierz frontowy Wehrmachtu wiedział lepiej niż miejscowe władze policyjne, jaka jest prawdziwa sytuacja na froncie wschodnim. Dwa dni później, w odwecie, Niemcy spalili żywcem trzy osoby w położonym w pobliżu gospodarstwie. Nad cofającym się naszym oddziałem, jeszcze przed osiągnięciem lasu, pojawił się samolot zwiadowczy typu „Storch” na niezgrabnym podwoziu. Nie zniżał się. Rzucił tylko w naszym kierunku kilka granatów i ... odleciał. W lesie zapadliśmy na ubezpieczony postój. Rannych opatrywał w Godowie lekarz z oddziału „Zęba” – z Narodowych Sił Zbrojnych. Ewakuacją rannych do Granic, Trzcińca i innych pobliskich melin zajęła się miejscowa placówka. Niemcy patrolowali najbliższe obrzeża Chodla, wyraźnie unikając walki. Pogrzeb odbył się jak zwykle w lesie godowskim, w młodniaku brzozowym, tam, gdzie od półtora roku grzebano naszych poległych. Proste, sosnowe trumny złożono w ziemi gościnnej, równo, obok kolegów, których pierwszych dosięgła wraża kula. Jak werble zawarczały grudy sypanej na wieka ziemi, słowa modlitwy zwarły się z komendą do salwy honorowej, potrójnej, tnącej błyskiem wystrzałów czerń parnej, lipcowej nocy. Groby wyrównano i wygładzono. Krzyż poświęcony na każdym postawiono. Na pamięć wieczną. Na pożegnanie ostatnie. Kilka miesięcy później nowa narzucona władza krzyże te obali, tabliczki z grobów usunie. Boć to i polegli komunie zagrażać mogli. Kilka miesięcy później koledzy, szczęśliwsi może, ryć będą pod ziemią uralski węgiel albo rąbać północną tajgę. Inni zostaną straceni kulą w kark w więziennej piwnicy przez przebranych w polskie mundury oprawców. Groby swe znajdą w ziemi nieoznaczonej, zasypanej wapnem, by szybciej zatarły się ślady zbrodni. Katyń nauczył wszak ubeckich oprawców, że ziemia gromadzi prochy. Taki właśnie los miał spotkać porucznika „Zaporę”. W cztery i pół roku po opisanych tu wydarzeniach, po półtorarocznym śledztwie w katowni ubeckiej przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie został zamordowany strzałem w tył głowy cichociemny major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora”, Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego „Virtuti Militari”, Komendant Obszaru Centralnego „WiN”. Wyprowadzony na śmierć zdołał krzyknąć: „Będzie zwycięstwo! Jeszcze Polska nie zginęła!” Miejsce gdzie spoczywa pozostaje nieznane. Jak i tysiące innych...


Marian Pawełczak ps. „Morwa”

Rozbrojenie posterunku MO w Kazimierzu Dolnym 19 maja 1945 roku

Akcja w Kazimierzu Dolnym jest przykładem walk, jakie miały miejsce po wkroczeniu wojsk sowieckich w lipcu 1944 roku na Lubelszczyznę. Władzę w Polsce przejęli agenci sowieccy, członkowie przedwojennej KPP oraz utworzonej w czasie okupacji PPR. Podjęli się oni wykonania zadań zaprogramowanych przez Stalina w zakresie zniszczenia wszelkiej opozycji w kraju. Nadzór nad realizacją tych zadań sprawowali wyżsi oficerowie NKWD, poprzydzielani do wszystkich powiatowych komend MO i UB. Komuniści, przy wsparciu sowieckich bagnetów, zaczęli przejmować władzę. Rozbrajając akowców, nie dopuszczali, aby ci szli z pomocą walczącej Warszawie, a w sierpniu 1944 roku nastąpiły pierwsze aresztowania żołnierzy AK z oddziałów i placówek, przymusowe wcielenia do Ludowego Wojska Polskiego oraz wywózki na Sybir. Potworzono obozy dla akowców, w których wojskowe sądy sowiecko–polskie wydawały liczne wyroki śmierci, wykonywane po nieludzkich torturach w śledztwie. Rodziny prześladowanych akowców były obrabowywane z całego dorobku życia, a przy tym więziono, a nawet skrytobójczo mordowano niektórych członków tych rodzin. Wielu akowców zaczęło się ukrywać, wierząc jeszcze, że zaistniała sytuacja jest jakimś nieporozumieniem i wkrótce ulegnie wyjaśnieniu. Ukrywać się nie było łatwo, gdyż teren od Buga do Wisły zajęty był przez wojska sowieckie i polskie. Z chwilą ruszenia ofensywy na Wiśle, która spowodowała ruch wojsk, sytuacja nieco się poprawiła. Zmniejszyło się zagrożenie ze strony wojska, ale rozbudowane w międzyczasie posterunki MO i UB skutecznie wyłapywały kryjących się akowców. Zrozumieliśmy, że nie przeżyjemy kryjąc się pojedynczo lub tylko po dwóch lub trzech ludzi. Utworzyły się więc trzy większe grupki dowodzone przez Jerzego Pawełczaka ps. „Jur”, Jana Szaliłowa ps. „Renek” i Aleksandra Sochalskiego ps. „Duch”, u którego znaleźli schronienie chłopcy z Kazimierza Dolnego i okolic m.in. Stanisław Rusek ps. „Tęcza” z Rzeczycy, Stanisław Sygnowski ps. „Cichy” z Zaborza i Mieczysław Jeżewski ps. „Pszczółka” z Kazimierza. Grupki te w styczniu 1945 roku połączył w jeden oddział Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” i objął nad nim dowództwo. Głównym zadaniem oddziału było przetrwanie, bez prowadzenia akcji zbrojnych. Jednak gdy ubek, Żyd Abram Tauber, zastrzelił w Chodlu czterech akowców, 5 lutego 1945 roku zburzono posterunek MO. W odwecie Sowieci i wojsko ludowe w dużej sile zaatakowali 7 lutego 1945 roku o świcie oddział na Wałach (w Wólce Kępskiej), gdzie zginął „Pszczółka”, a „Zapora” i zastępca Komendanta Stanisław Wnuk ps. „Opal” zostali ranni. Oddział podzielono znów na trzy grupy, kryjące się przed MO, UB i licznymi donosicielami do kwietnia 1945 roku, po czym „Zapora” wyprowadził je za San. Podczas nieobecności oddziału na Lubelszczyźnie mocno rozzuchwaliły się posterunki MO, a szczególnie w Kazimierzu Dolnym i Urzędy Bezpieczeństwa, w tym w Puławach. Aresztowano wielu ludzi. Wszystkich bito i torturowano. Niektórych zamordowano, jak np. ojca „Tęczy” Ruska – bez śladu miejsca pochówku. Obrabowywano doszczętnie domy osób aresztowanych oraz zabierano inwentarz żywy i martwy z gospodarstw rolnych. Mimo kilkakrotnych ostrzeżeń ze strony upoważnionych do tego przez Mariana Bernaciaka ps. „Orlik” i „Zaporę” ludzi, milicja z Kazimierza i UB z Puław nie zmieniły taktyki. „Zapora” wrócił zza Sanu niespodziewanie, dwoma Studebeckerami zabranymi Sowietom. Jeden przydzielił Romanowi Sochalowi ps. „Jurand”, który dołączył do „Zapory” z 50 elewami szkoły oficerskiej w Łodzi. Drugim wozem, z grupą około 40 partyzantów, wjechał na rynek kazimierski 19 maja 1945 roku. Jedna drużyna ubezpieczyła akcję od strony Opola, druga od strony Puław. Reszta oddziału na czele z „Zaporą” zaatakowała posterunek MO. Wyznaczeni partyzanci odcięli połączenia telefoniczne, następnie wpadli do magistratu, legitymując obecnych w tym urzędzie cywilów i wojskowych. Tyle lat po tamtych wydarzeniach trudno jest odtworzyć ich właściwy przebieg. W każdym bądź razie zdobycie posterunku odbyło się przy bezpośrednim udziale Komendanta, który zamocowanym na tyczce ładunkiem wybuchowym z angielskiego plastyku zszokował ukrytych na piętrze budynku milicjantów, a w tym czasie sekcja minerów dokonała ataku na drzwi wejściowe, obrzucając je gamonami i wdzierając się do środka. Prawie równocześnie na ubezpieczenie od strony Puław nadjechała bryczka z czterema, pięcioma ubekami i wojskowy samochód sowiecki tylko z kierowcą, a w dali pokazały się podwody konne, wiozące cały oddział wojskowych. Samochód i bryczka zostały ostrzelane z dwóch RKM–ów. Kierowca samochodu zginął na miejscu, podobnie jak dwóch ubeków z bryczki. Pozostali zaczęli zeskakiwać z pojazdu, ostrzeliwać się i uciekać poprzez pobliskie ogrody w kierunku Wisły. Wszyscy zostali zlikwidowani podczas ucieczki ogniem z pistoletów maszynowych. Sznur wozów konnych z wojskowymi, którzy widzieli, jaki los spotkał ich przednie ubezpieczenie, zawrócił szybko w stronę Puław. Z kolei żołnierzom ubezpieczającym oddział od strony Opola ukazał się pędzący w ich kierunku z dużą szybkością sowiecki samochód wojskowy. Dali mu znak do zatrzymania się, a gdy nie zareagował otworzyli ogień. Po krótkiej serii RKM zaciął się, samochód przemknął przez rynek obok zdobywanego posterunku i kierując się na Puławy byłby stratował od tyłu stanowiska ogniowe ubezpieczenia, które ostrzeliwały bryczkę. Kierowca samochodu na ostrym zakręcie wpadł jednak na drzewo, raniąc siebie i rozbijając samochód. Oświadczył później w czasie przesłuchania przez UB i NKWD, że akcję na posterunek MO przeprowadziła partyzancka grupa, bez udziału mieszkańców Kazimierza. To uratowało miasto od pacyfikacji. Po skończonej walce oddział zebrał się na rynku. „Zapora” podziękował wszystkim żołnierzom za bojowe zachowanie się podczas akcji oraz wyróżnił za szczególną zasługę w ochronie akcji żołnierzy, którzy ubezpieczali oddział od strony Puław. Następnie wyruszyliśmy w szyku ubezpieczonym w kierunku Dołów pod Wylągami. Zabraliśmy ze sobą dwóch milicjantów z posterunku oraz jednego ubeka, członka oddziału „Cienia”, który podczas napadu na oddział akowski w Owczarni 2 maja 1944 roku dobijał rannych. Obydwaj milicjanci, prości, wiejscy chłopcy, zostali puszczeni wolno po wysłuchaniu uwag ze strony Komendanta, że przez swoją niewiedzę wysługiwali się wrogom narodu. Zostali również ostrzeżeni, że jeśli będą nadal służyć komunistom i dostaną się w ręce partyzantów – zginą. Ubek natomiast, wysoki, przystojny mężczyzna, o wyblakłym, bez wyrazu spojrzeniu sadysty, czując, że jego zbrodnicza przeszłość nie będzie mu darowana, skoczył w pewnym momencie po zboczu na dno wąwozu, próbując ucieczki. Nie udało mu się uciec, gdyż został skoszony serią z górczaka przez jednego z partyzantów znajdujących się w pobliżu. Z Kazimierza wyruszył z nami na tułacze życie partyzanckie porucznik Aleksander Głowacki, który podczas wojny przebywał jako jeniec w różnych oficerskich obozach niemieckich. Powodem takiej decyzji była niechęć do służenia w Ludowym Wojsku Polskim, do czego był nakłaniany, oraz zagrożenie aresztowaniem, co spotkało wielu Polaków, którzy wrócili z Zachodu. W krótkim czasie porucznik „Wisła”, gdyż taki obrał pseudonim, został awansowany do stopnia kapitana i objął funkcję Zastępcy Komendanta Zgrupowania Oddziałów, to jest „Zapory”. Rozbrojenie posterunku MO w Kazimierzu na krótki okres przyhamowało represyjną działalność w stosunku do ludności ze strony miejscowych władz komunistycznych oraz wystraszyło współpracujących z milicją i UB konfidentów. Jednak w następnych okresach, gdy oszukańcza amnestia z 22 lipca 1945 roku przerzedziła szeregi partyzanckie, a w 1946 roku tereny Lubelszczyzny były systematycznie pacyfikowane przez KBW, oprawcy z miejscowej milicji oraz ubecy z Puław powrócili do swoich praktyk w nękaniu ludności z tych terenów. Byli ponad prawem. Sądom sugerowali wysokość wyroków dla tych, których nie zdążyli skrytobójczo zamordować. Wszystkich pouczali. Było ich wielu. Dzisiaj pozornie nie ma tych ludzi, chociaż nie wszyscy powymierali.


Krystyna Frąszczak

„Zapora”

„Bohater” to słowo bardzo chętnie używane przez ludzi pióra, tych, którzy tworzą i umacniają narodowe legendy. Niestety, budowanie takich mitów jest uzależnione nie tylko od woli piszącego, ale także od oficjalnych kryteriów ocen obowiązujących w danym czasie. Gdyby inna armia wyzwoliła nasze ziemie, pomniki i nazwy ulic upamiętniałyby innych zupełnie bohaterów. Być może wtedy major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” byłby jednym z tych, których imiona zna każde polskie dziecko z opowiadań rodziców i szkolnych czytanek. Być może... Rzeczywistość jest jednak inna. W oficjalnej prasie ktoś określił „Zaporę” i jego ludzi „bandą terrorystyczno–rabunkową”. Dziwne, że dzisiaj, kiedy wszyscy mają usta pełne sloganów o „wywabianiu białych plam” pojawiają się jeszcze takie głosy, echa niezbyt odległej, ale jakże ponurej i smutnej przeszłości. Przecież nadszedł właśnie czas, żeby powiedzieć prawdę, oddać sprawiedliwość tym, którzy byli rzeczywiście bohaterami, poświęcili Polsce wszystko, również własne życie, nie zyskując w zamian należytego uznania. Trudno naprawić błędy przeszłości, wynagrodzić krzywdy, jakich doznali żołnierze AK, ale sprostowania są potrzebne nie zmarłym, ale przede wszystkim tym, do których należy jutro – młodym. Muszą oni budować przyszłość wracając do historii, korzystając z doświadczeń poprzednich pokoleń. Doświadczeń tych nie wolno nikomu wypaczać i fałszować. Tylko wtedy można wierzyć, że historia się nie powtórzy. Pozwólmy jednak mówić faktom... Hieronim Dekutowski był niemal rówieśnikiem odrodzonej Rzeczpospolitej. Przyszedł na świat w 1918 roku, w rodzinie właściciela zakładu rzemieślniczego. Ojciec należał do elity małego prowincjonalnego Tarnobrzega. Hieronim był najmłodszym z dziewięciorga dzieci, a zarazem beniaminkiem całej rodziny. Pojętny, lubiany przez rówieśników, miał zdolności organizacyjne. Jako uczeń gimnazjum zgromadził wokół siebie grupę najaktywniejszych uczniów. Stworzyli drużynę harcerską. Wówczas harcerskie hasło „Ojczyzna, Nauka, Cnota” wykształcało i utrwalało w młodych ludziach najlepsze cechy charakteru i uczyło wierności ideałom, którym wierni pozostali także wtedy, gdy tamto harcerskie zawołanie zastąpiły trzy inne słowa „Bóg, Honor i Ojczyzna”. Zanim jednak to się stało, kilkunastoletni Hieronim wraz ze szwagrem Teofilem słuchał nocami wiadomości z radia na kryształek. Potem długo i burzliwie dyskutował z kolegami o sytuacji w Europie i niebezpieczeństwie nadciągającej wojny. Jednakże pomimo rosnącego niepokoju i niepewności młodzi wciąż snuli życiowe plany. Dekutowski po zdaniu matury w maju 1939 roku pragnął studiować medycynę we Lwowie. Niestety wrzesień nie był ostatnim miesiącem studenckich wakacji. Był pierwszym miesiącem długiej i strasznej wojny. Niedobre uczucia trapiły panią Dekutowską. Najstarszego syna zabrała jej wojna w 1920 roku. Łzami żegnała najmłodszego „uparciucha”, który na ochotnika poszedł do wojska. Po kampanii wrześniowej Dekutowski przedostał się na Węgry, gdzie został internowany. Bierne czekanie na koniec wojny nie odpowiadało jego naturze. Ucieka z obozu internowania i przez Jugosławię i Włochy dociera do Francji. Wstępuje do Armii Polskiej, bierze udział w ciężkich bojach. Wykonując rozkaz generała Sikorskiego przedostaje się do Anglii, gdzie początkowo jako zwykły żołnierz, potem jako oficer przechodzi wszechstronne przeszkolenie. Podchorążówkę kończy z wyróżnieniem. Jako prymus otrzymał z rąk wicepremiera polskiego rządu emigracyjnego, Stanisława Mikołajczyka, symboliczny oficerski kordzik. Dopiero w 1943 roku, po czterech latach tułaczki na obcej ziemi, Dekutowski wrócił do Polski. Dziwne były te wojenne powroty. W nocy z 16 na 17 września samolot zrzucił go w okolice Wyszkowa. Jako wszechstronnie wyszkolony oficer otrzymał przydział do 5. okręgu Armii Krajowej na Zamojszczyźnie. Objął tu dowództwo kompanii złożonej w większości ze zbiegłych jeńców ... radzieckich. Przekształcił ten oddział w znakomitą grupę bojową, która dokonała między innymi ataku na uzbrojoną i ufortyfikowaną, zamieszkałą przez niemieckich osadników wieś Żrebce. Była to popisowa akcja, jedna z tych, które odwiodły hitlerowców od zamiaru pacyfikacji Zamojszczyzny. Na początku 1944 roku „Zapora” został szefem Kedywu Inspektoratu AK Lublin–Puławy. Dokonał reorganizacji podległych mu oddziałów, podnosząc skuteczność i operatywność, a zarazem zmniejszając ryzyko ich działań. Można by długo wymieniać akcje będące dziełem oddziałów „Zapory”: wysadzanie pociągów wiozących amunicję i sprzęt wojskowy, wykolejanie pociągów, które wiozły na urlop szczęśliwych zdobywców z Wehrmachtu, ataki na transporty drogowe. Niemcy zwiększyli ostrożność na terenie działań „Zapory”. Jeździli w większych, silnie uzbrojonych konwojach. Atakowano nie tylko transporty. Słynne były w okolicy brawurowe napady na posterunki żandarmerii i strażnice. Jedną z najsławniejszych bitew stoczył oddział „Zapory” 1 lipca 1944 roku pod Krężnicą. Zacięta walka trwała dwie godziny. Niemcy rzucili do walki cztery kompanie wojska, dwa bataliony SS, żandarmerię i samoloty zwiadowcze. Zginęło czterdziestu czterech żołnierzy Wehrmachtu, dwunastu dostało się do niewoli. Warto zaznaczyć, że nie było ze strony okupanta represji. Zdobyto dużo broni. W krótkim czasie oddział rozrósł się do sześciu pełnych plutonów. Był jednym z najsilniejszych i najlepiej uzbrojonych oddziałów AK. Nie należy zapominać, że te udane akcje wielu chłopców „Zapory” przypłaciło życiem; taka jest cena zwycięstwa. Nigdy jednak nie wynikało to z lekkomyślności czy brawury dowódcy. On nie szafował krwią swoich żołnierzy. Wiedział, że straty są nieuniknione, ale robił wszystko by były jak najmniejsze. Sam był dwukrotnie ranny. Nie zaprzestał jednak wykonywania obowiązków dowódcy. „Zapora” starał się o zapewnienie opieki rannym, zdobycie środków opatrunkowych, leków, potrzebnej pomocy – to wszystko było ogromnym problemem, z którym dowódca musiał się uporać. Problem stanowiło także zdobycie żywności, czy noclegu. „Zapora” i jego żołnierze byli w lubelskich lasach jak duchy. Nigdy nie zostali rozpoznani przez Niemców, bo nigdzie nie zatrzymywali się dłużej. Najczęściej spali w lesie, nawet zimą. „Nasz Komendant to chyba nigdy nie spał” – wspominają żołnierze „Zapory”. „Kiedy ostatni zasypiali, on jeszcze pochylał się nad mapami. Kiedy budzili się pierwsi, on już nie spał, znowu pochłonięty pracą.” „Zapora” pozostał w ich pamięci jako dobry, troskliwy dowódca. Był dla nich nie tylko zwierzchnikiem, ale i kolegą. Z wielkim wzruszeniem jeden z żołnierzy wspomina niezwykły rozkaz, jaki otrzymał, kiedy ociągał się z nałożeniem kożucha Komendanta. „Bo go wszy oblezą” – argumentował. „Rozkazuję ci ubrać kożuch” – powiedział „Zapora” i podał go żołnierzowi idącemu na wartę w mroźną zimową noc. Wiosną 1944 roku odwiedziła oddział siostra „Zapory” Zuzanna. W przebraniu chłopki, wozem zaprzężonym w konie, długo jechała duktem leśnym. „Mieszkali w ziemiankach. Byli brudni, zawszeni. Łapczywie jedli chleb i słoninę, którą przywiozłam.” Przy pożegnaniu nie mogła powstrzymać łez. Wtedy powiedział: „Nie płacz, Zula. Zbliżają się Rosjanie. Już prawie słychać katiusze. Dołączymy do nich. Razem pójdziemy na Berlin. Dostaniemy żołnierskiej zupy i skończy się nasza leśna niedola. A teraz chłopcy zagrajcie dla mojej siostry!” I poszła w las salwa wystrzałów. „Dla mnie była to najpiękniejsza muzyka” – wspomina Zuzanna Dekutowska. Armia Czerwona rzeczywiście przyszła, ale wraz z nią przyszedł nie koniec leśnej niedoli, tylko początek wojny, której nie ma w podręcznikach historii. Nigdy nie nazwano jej oficjalnie tym, czym właściwie była – wojną domową. Paweł Jasienica w swoich wspomnieniach napisał: „Każda wojna domowa ma to do siebie, że staje się coraz bardziej okrutna. Historia nie zna wyjątków od tej reguły”. Trudno nie zgodzić się z tą opinią. W czasie, gdy Armia Czerwona, a z nią Wojsko Polskie szły na Berlin, na wyzwolonych polskich ziemiach rozpoczęły się masowe aresztowania akowców pzez NKWD. Na porządku dziennym były eksportacje zatrzymanych w głąb ZSRR. Zamek w Lublinie stał się areną rozpraw prowadzonych w „trybie natychmiastowym”. Wyroki śmierci wykonywane były na drugi dzień. Tam trafiła sanitariuszka z oddziału „Zapory”, osiemnastoletnia Krysia. Po pierwszym przesłuchaniu zdjęto jej koszulę razem ze skórą. Do kwietnia 1945 roku wykonano na Zamku Lubelskim dziewięćdziesiąt dziewięć wyroków śmierci. Oddziały zgrupowania „Zapory” unikały bratobójczych walk. Atakowane, występowały we własnej obronie i wycofywały się z walki. Dokonywały ataków na posterunki UB i uwalniały stamtąd uwięzionych akowców, rozbrajały posterunki MO współpracujące z UB. Ówczesna sytuacja w kraju była bardzo skomplikowana. Nie można oceniać tych ludzi dzisiejszą miarą. Na dowód tego przytoczmy fragment napisanego w 1956 roku, nieogłoszonego nigdy w kraju, listu Zygmunta Berlinga do Władysława Gomułki. Traktuje on o sytuacji, jaką zastał Berling w Polsce, po powrocie z frontu na Lubelszczyznę. „W całym kraju pachołkowie Berii z wojsk NKWD szerzyli spustoszenie. Sekundowały im w tym bez przeszkód kryminalne elementy z aparatu bezpieczeństwa Radkiewicza. Ludność okradano z jej mienia w czasie legalnych i nielegalnych rewizji. Zupełnie niewinnych ludzi deportowano i wsadzano do więzień. Strzelano do ludzi jak do psów. Dosłownie nikt nie czuł się bezpieczny i nie znał dnia, ani godziny. Naczelny prokurator wojskowy powiedział mi po powrocie z inspekcji, na którą wysłałem go do więzień Przemyśla, Zamościa i Lublina, że trzyma sie tam ponad dwanaście tysięcy ludzi. Nikt nie wie jakie zarzuty się im stawia, przez kogo zostali aresztowani, co się z nimi zamierza czynić.” Mimo takich właśnie warunków pułkownik Mazurkiewicz ps. „Radosław”, szef Kedywu, wydał rozkaz wyjścia z konspiracji. „Zapora” nakazał podległym mu oddziałom ujawnienie się. W sierpniu 1945 roku, po wyjściu z podziemia, został zabity przez UB dowódca oddziału poakowskiego porucznik Wacław Rejmak ps. „Ostoja”. Podobnie w krótkim czasie po ujawnieniu się został aresztowany zastępca „Zapory” porucznik Stanisław Wnuk ps. „Opal” oraz wielu innych żołnierzy konspiracji. Czy można się dziwić, że w tych warunkach „Zapora” został w podziemiu? W końcu 1945 roku nawiązał kontakt z organizacją „Wolność i Niezawisłość” i przystąpił do organizowania zgrupowania partyzanckiego. Zadanie to było o wiele trudniejsze niż dowodzenie oddziałem AK walczącym z okupantem. „Zapora” nie mógł i nie chciał narażać mieszkańców wsi na represje ze strony NKWD i UB. Las opuszczali wyłącznie na czas akcji. Zimą nieraz całe noce wędrowali, aby nie zamarznąć. Zdobywanie jedzenia i ciepłej odzieży było niezwykle trudne. Tak więc „napady” na PGR–y nie były zwyczajnym rabunkiem. Były koniecznością. „Zapora” i jego ludzie wykonywali wyroki śmierci na konfidentach UB, co potwierdzają zostawiane przy zwłokach kartki z informacją, za czyją krzywdę jest odpowiedzialny ów stracony. Nieprawdą jest, że mordował niewinną ludność, kobiety i dzieci. Był zawsze przede wszystkim żołnierzem – karnym i zdyscyplinowanym, nie rozbestwionym mordercą. Oceniając sytuację jako coraz trudniejszą, „Zapora” namawiał swoich żołnierzy, aby organizowali sobie powrót do „cywila”, by w małych grupach opuszczali oddział. Próbowali zamieszkać w innej części kraju, ale często takie próby kończyły się aresztowaniami i represjami. Jeden z żołnierzy „Zapory” ps. „Muszka” wspomina, że dwukrotnie odchodził z oddziału, próbował zorganizować sobie normalne życie, ale w porę ostrzeżony przed aresztowaniem wracał do lasu. Kiedy ogłoszono amnestię, „Zapora” nie otrzymał od Komendy Okręgu WiN rozkazu wyjścia z konspiracji. Razem z kilkuosobową grupą pozostał w niej. Nakazał natomiast ujawnić się podległym mu oddziałom. We wrześniu 1947 roku „Zapora” z kilkoma innymi osobami planował przedostanie się za granicę. 16 września, w czwartą rocznicę „skoku” do Polski, został aresztowany w Nysie razem z siedmioma towarzyszami. Osadzono ich w osławionym więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Można sobie wyobrażać co przeszli ci ludzie w trakcie półtorarocznego przesłuchania. Metody, które wobec nich stosowano, są dzisiaj coraz częściej ujawniane i niezmiennie wstrząsają i budzą grozę. Na rozprawę przyprowadzono ich w niemieckich mundurach. „Zapora” miał wybite zęby, zdarte paznokcie, połamane ręce. Ostatnie tygodnie życia spędził w karcu – betonowej skrzyni o wysokości, długości i szerokości jednego metra, gdzie nie można było ani siedzieć, ani leżeć, ani stać. Żyją jeszcze ludzie, którzy to widzieli! Śmierć była dla „Zapory” wybawieniem. Wyrok wykonano 7 marca 1949 roku. Razem z nim, w pięciominutowych odstępach, stracono strzałem w tył głowy sześciu jego towarzyszy. Jeden ze skazanych został ułaskawiony przez Bolesława Bieruta, dzięki koligacjom rodzinnym z Feliksem Dzierżyńskim. Karę śmierci zamieniono mu na dożywocie. Wyszedł na wolność w 1956 roku, a w dwa lata później został zrehabilitowany. Człowiek ten żył do 1994 roku. Brał czynny udział w życiu politycznym naszego kraju. Był nim mecenas Władysław Siła–Nowicki. Postać Hieronima Dekutowskiego „Zapory” wciąż budzi wiele kontrowersji. Jest przedmiotem zaciekłych ataków tych, którzy kiedyś walczyli przeciw niemu – to oczywiste. Jednak po latach nad emocjami powinna wziąć górę chłodna analiza faktów, dokonana z perspektywy dnia dzisiejszego, uwzględniająca skomplikowane realia powojennej Polski. Życie i działalność „Zapory” to niezwykle interesujący materiał dla historyków. Miejmy nadzieję, że przyszłość odsłoni to, co ciągle jest niedopowiedziane, że sprawiedliwie oceni człowieka, który wszystkie swoje siły i życie poświęcił Polsce. „Zapora” w chwili śmierci nie miał nawet 31 lat.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin