Wernic Wiesław - 02 - Przez góry Montany.doc

(1051 KB) Pobierz

Wiesław Wernic

Przez góry Montany

 

 

Osada bez nazwy

W roku 1877 Thomas Edison opatentował fonograf. W roku 1878 powstało w Ameryce Północnej pierwsze przedsiębiorstwo dla produkcji prądu elektrycznego, a w 1879 zbudowano pierwszą na nowym kontynencie linię telefoniczną, łączącą Boston z Lovell w stanie Massachusetts.

Rozpoczynała się właśnie wiosna 1879 roku. Piotr Carr nic jednak nie wiedział ani o telefonie, ani o fo­nografie, ani o tym, czemu mają służyć oba wynalazki. Na jego usprawiedliwienie warto zauważyć, że inni mieszkańcy nowoczesnych miast Nowej Anglii,  z nie­licznymi wyjątkami, również nie orientowali się, jakie zmiany w ich życiu wprowadzi telegraf, telefon i ża­rówka zastępująca naftową lampę.

Natomiast Piotr Carr świetnie orientował się w spra­wach, które miały dlań istotne znaczenie. Na przykład w bardzo już zaawansowanej budowie linii kolejowej Northern Pacific Railway, co zapowiadało znaczne skrócenie czasu podróży z Milwaukee nad jeziorem Mi­chigan do granic Montany. Piotr Carr mieszkał w Mil­waukee,  jeśli  takim  słowem, wolno  określić  coroczny





pobyt w tym mieście,  od późnej  jesieni  do wczesnej wiosny. Prowadził bowiem koczowniczy tryb życia: by­le dach nad głową i możność spędzenia kilkunastu go­dzin w jakimkolwiek saloonie, gdzie łatwo się wygadać przed przypadkowymi słuchaczami, których w tego ro­dzaju, lokalach nigdy nie brak. Ba, któż by zachował obojętność    wobec    malowniczych    opowieści    Carra, w których prawda tak z bajką bywała pomieszana, że tylko bardzo bystry słuchacz potrafiłby odcedzić jedną od drugiej. Ale słuchaczów Piotra podczas takich saloonowych wieczorów, znaczonych — jak przecinki w zdaniach — kuflami piwa i szklaneczkami whisky, bystrość raczej zawodziła.

Piotr Carr — należy przyznać bezstronnie — miał o czym opowiadać. Szkicował obrazy swych prawdzi­wych i nieprawdziwych przeżyć na kanwie jakże kolorowej   przyrody   Dalekiego   Zachodu   (zwanego   również „dzikim") — ziem rozciągających się ongiś na zachód od Mississipi, obecnie — na zachód od Missouri w jej gór­nym biegu. Granica między „starymi" ziemiami osadni­czymi a „wielkim-nieznanym", które kończyło się hen, u  wybrzeży Pacyfiku,  była  zawsze granicą  ruchomą. Wbrew zawieranym przez rząd waszyngtoński, zrywa­nym i ponawianym traktatom z plemionami Indian. Gra­nica była ruchoma wbrew, a może właśnie w wyniku trwającej krwawej „partyzantki", przemieniającej się co pewien czas w regularne wojny białych z czerwonymi. W takich warunkach, pod naporem osadników ze wscho­du, odbywał się podbój nowych ziem. Jednakże północne i północno-zachodnie obszary Stanów nadal pozostawa­ły we władaniu Indian. Olbrzymie tereny wielkości ca­łych państw europejskich, leżące w dorzeczu Missouri,, stanowiły pustkowie, pełne zwierzyny, na którą polo­wali miedzianolicy myśliwi,  gdzie galopowały jeszcze resztki stad mustangów, a nieliczne już bizony kryły się w górskich dolinach. Na niezmierzonych obszarach Północnej i Południowej Dakoty nie brakło antylop, górskich baranów, kozic, niedźwiedzi i wszędobylskich kujotów. Nie brakło również niebezpieczeństw grożą­cych białym śmiałkom, penetrującym dziewicze ziemie Dalekiego Zachodu, ze strony czerwonoskórych wojow­ników, bo chociaż po klęsce generała Jerzego Armstronga Custera w wojnie z Dakotami * Sitting Buli wycofał się aż poza granicę kanadyjską, a grupy innych plemion zostały rozproszone przez generała Terry lub zepchnię­te na wydzielone im tereny rezerwatów — w praktyce spotkanie z Indianami było zawsze prawdopodobne, a konsekwencje takiego spotkania dla białego wędrow­ca raczej... ryzykowne.

Piotr Carr wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ wiązały się one z zawodem, jakim się od lat parał. Był eksplorerem, wędrownym poszukiwaczem skarbów zie­mi tam, gdzie ich dotąd nikt nie odkrył, a więc na da­lekim, ciągle prawie bezludnym i mało zbadanym ta­jemniczym Zachodzie. Takie zajęcie uczyniło z Carra coś pośredniego między westmanem goniącym za przy­godami a traperem zarabiającym na swe utrzymanie łowieniem futerkowych zwierząt.

Teraz Carr wybierał się do Montany, gdzie prawie połowę powierzchni stanowią góry, a drugą połowę — Wielkie Równiny porozdzielane łagodnymi sfalowania-mi gruntu i samotnymi szczytami. Wśród tych równin powstawały nieliczne farmy, otaczające wianuszkami uprawnych gruntów małe miasteczka, bez historii, mie­rzące swój wiek kilku latami, niekiedy — miesiącami.

Dalej ku zachodowi, im bliżej Gór Skalistych, tym rzadziej trafiał się ślad „bladej twarzy", tym częściej — czerwonoskórych wojowników: wzdłuż górnej  Missou



ri — Czarnych Stóp i Algonkinów, w dolinie rzeki Yellowstone — Kruków, a na północnym zachodzie — Kutenajów i Szoszonów.

Piotr Carr nie po raz pierwszy wyruszał w pustkowia Montany na poszukiwanie skarbów gór, przede wszy­stkim żył złotonośnych, które już w roku 1857 przy­padkowo tam odkryto. Tym razem skorzystał z prze­jazdu koleją tak daleko, jak to tylko było możliwe. Na zachodnim, najdalszym odcinku Northern Pacific Railway regularna komunikacja jeszcze nie istniała, a nie­regularna służyła wyłącznie transportowi sprzętu, żyw­ności i robotników zatrudnionych przy budowie. Innych pasażerów nie zabierano — nie z braku miejsc,  lecz dlatego, że gdyby zezwolono chociaż jednemu na bez­płatny przejazd,  zwaliłyby  się  ich  tysiące.   Jednakże przedsiębiorczy Carr zdołał sobie zjednać najpierw pa­lacza, później maszynistę, w końcu kierownika pociągu. Po tych trzech szczeblach wspiął się do wagonu towa­rowego wraz z siodłem, uprzężą i potężnym tłumokiem, który z trudem władował do tyleż mrocznego, co brud­nego wnętrza. Ten pierwszy sukces u początków dale­kiej drogi osiągnięty został bez wielkiego trudu. Carr potrafił zjednywać sobie ludzi zadziwiająco szybko. Nie odwagą (chociaż nie był tchórzem) ani hojnością (cho­ciaż  nie   był   skąpcem),   ani   zewnętrznym   wyglądem (chociaż nie był odstręczający). Najbardziej  charakte­rystyczną jego  cechą była właśnie jego przeciętność.   -Niczym nie wyróżniał się wśród tłumu innych, póki... nie otworzył ust. Czar jego wymowy zaiste był zdumie­wający, chociaż wcale nie oparty na gładkich i wyszu­kanych zwrotach ani nawet na poprawności języka. Za-to jakże  barwnych używał określeń,  jak sugestywne potrafił malować obrazy, jak prawdopodobne i... nie­prawdopodobne   historie   własnych   przygód   roztaczał przed słuchaczem. Pod wrażeniem „kolorowych" słów (to chyba najlepsze określenie) Carra ludzie wprost za­tracali poczucie rzeczywistości.

Pewien stary i kuty na cztery nogi traper dał się kie­dyś tak zahipnotyzować wymowie Carra, że bez dłuż­szych nalegań powiódł go w nieznaną dolinę, gdzie moż­na było garściami zbierać górskie kryształy o różnobar­wnych odcieniach, na które polowali jubilerzy wielkich miast, o których marzyły elegantki znad wybrzeży Atlantyku.

Przypadek zdarzył, że po latach spotkałem się z tym właśnie traperem.

—- Musiałem dokumentnie zgłupieć — opowiadał. — Poprowadziłem go, jak pies na smyczy, prosto do cu­downej dolinki. Znosiłem mu żywność, pomagałem zbierać kolorowe kamyki, a kiedy wyruszyliśmy w po­wrotną drogę, on był obładowany jak muł, a ja nie mia­łem ani odrobiny. Chyba mnie zaczarował. W jaki spo­sób? Tego nie mogę pojąć. Przecież ta cała gadanina Piotra przypomina wielką gąbkę: jak ścisnąć, nic w rę­ku nie zostaje, tylko struga wody na ziemi. Co za dziwo? Ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kiedy się do­wiedział, że nie mam ani kamyczka, ani futerkowej skórki, ani centa w kieszeni, podzielił się ze mną spra­wiedliwie. Taki on jest. Każdego potrafi zagadać, że człowiek zupełnie przestaje myśleć, albo tak myśli, jak to jemu odpowiada.

Trochę w tym było przesady, ale i sporo prawdy. Bo że Carr zaliczał się do wyjątkowych gadułów — to fakt.

Nic więc dziwnego, że również bez większego trudu wepchnął się do towarowego pociągu i przez całą drogę bawił towarzyszy opowiadaniem o swych niezwykłych przygodach. Noc i dzień, noc i dzień turkotały koła po szynach. Dalej i dalej ku kamiennym wałom Gór Ska­listych, aż zatrzymały się na miejscu, gdzie nigdy dotąd nie istniała żadna stacja kolejowa ani żadne osiedle. Natomiast zaraz za nasypem kolejowym Piotr Carr ujrzał kłębowisko domków, baraków i szałasów skleconych nie­sprawnie, ustawionych tu i tam w nieuzasadnionej blis­kości lub nieuzasadnionej odległości jeden od drugiego. Był wczesny świt. Ciszę mącił jedynie syk pary w lo­komotywie. Na tym tle cały ten śmietnik budowlany wyglądał jak wymarły. Ale oto poczęli wychodzić z wa­gonów towarzysze Carra. Gwar rozmów i hałas, jaki czynili, musiał obudzić wszystko co żywe w tym dzi­wacznym osiedlu. Carr ujrzał pierwszych mieszkańców gramolących się z bud i szałasów i ruszył na poszuki­wanie jajek smażonych na szynce, kufla piwa i gorącej






kawy, która by oczyściła gardło z kurzu wielodniowej podróży, a ciału dostarczyła odpowiedniej ilości ciepła. Zmarzł podczas kilku ostatnich godzin jazdy, a kiedy wyskoczył z wagonu, poczuł jeszcze dotkliwszy chłód. Montana dała znać o swym klimacie.

Piotr chuchnął i ujrzał mgiełkę swego oddechu. No tak, tutaj o tej porze dnia i roku nie mogło być inaczej. Strzelbę przewiesił na rzemieniu przez prawe ramię, tłumok zarzucił na lewe, siodło i uprząż ujął w obie dło­nie. Wszystko to było piekielnie ciężkie, ale Piotr nie zaliczał się do ułomków. Szparko ruszył przed siebie. Szedł poprzez plątaninę  uliczek  nie-uliczek,  aż  trafił na szerszą drogę, przy której wznosił się piętrowy do­mek, z werandą na całą szerokość frontu i z przybitą . nad wejściem deską, na której widniał napis: „Mary-Liza Saloon".

Carr   zatrzymał   się    i   wytrzeszczył    oczy.   Poznał w swym włóczęgowskim życiu sporo saloonów, ale nig­dy nie spotkał się z taką dziwaczną nazwą, składającą się z dwu kobiecych imion.  Wzruszył ramionami  na znak  politowania,   ale  zaraz  poczuł nieznośny  ciężar bagażu, którego jak najprędzej  zapragnął się pozbyć. Drzwi były otwarte. Wnętrze pachniało kwaśno: pi­wem, whisky i tytoniowym dymem. Do tego włączyła się nieokreślona woń kurzu, który wzburzyła z podłogi szczotka migająca w rękach chłopaka odzianego w nie­określonej   barwy  spodnie,   bardzo  brudną  kamizelkę i równie brudną kraciastą koszulę z podwiniętymi ręka­wami.   —   Lokal   zamknięty!   —   powiedział   bardzo głośno, nie odrywając oczu od desek podłogi.

— Jak zamknięty, to trzeba go zamknąć — odparł Carr, po czym zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.

Należy wyjaśnić, że były to solidne drzwi, a nie po­pularne w saloonach Południa dwuskrzydłowe, sięga­jące zaledwie piersi dorosłego mężczyzny niby zamknięcia. Ostre zimy Montany nie sprzyjały zwyczajom praktykowanym w cieplejszym klimacie.

              Powiedziałem, że lokal zamknięty — powtórzył chłopak przerywając swą pracę.

              Na   pewno   zamknięty   —   stwierdził   spokojnie Carr.  Przynieś wody i skrop podłogę. Strasznie tu dużo kurzu. Czy nikt cię nie nauczył, jak należy zamia­tać?

              Sprowadzę gospodarza..,

              Świetnie!  Powiedz mu,  że czekam na śniadanie i że byle czym nie dam się zadowolić. No, ruszaj!

Zapowiedź sprowadzenia gospodarza okazała się je­dynie czczą groźbą.

          On jeszcze śpi...

          Tak właśnie myślałem. Przynieś wody i skrop podłogę. Fu! Aż w nosie wierci.

          Czy pan jest znajomym gospodarza?

          Przynieś wody!

Chłopak odstawił szczotkę. Nabrał pewności, że przy­bysz jest istotnie znajomkiem gospodarza, kto wie, może nawet przyjacielem? Takiemu lepiej się nie sprzeciwiać. Odszedł więc i po kilku minutach wrócił z pełnym wiad­rem. Obficie spryskał całą salkę i wrócił do przerwane­go zajęcia. Trwało długo, bardzo długo, aż znudzony Carr oparł łokcie na stole, wsparł głowę na dłoniach i... zasnął. Ale że sen miał czujny, zbudził się na dźwięk szkła. Chłopak stał za szynkwasem i wycierał naczynia. Carr ziewnął.

          Jak ci na imię?

          Frank.

          No to, Frank, daj coś do zjedzenia.

Chłopak zniknął, by po chwili wrócić z półmiskiem pełnym mięsa, z bochenkiem chleba, nożem, widelcem i talerzem.




- Tego mi brakowało — ucieszył się Carr. — Gospodarz nadal śpi?

  Mam go obudzić?

  Nie, nie. Dam sobie radę.

Chłopak wzruszył lekko ramionami i zajął się na no­wo czyszczeniem bufetu.

Tymczasem ranny gość zajął się pieczenia i chlebem. Uporał się z tym dość szybko nie tylko dlatego, że wy­głodniał podczas podróży koleją, ale również i dlatego, że lubił obfite posiłki. Podobnie jak wszyscy traperzy Dalekiego Zachodu, którzy potrafią na jeden raz po­chłonąć tyle mięsa i pieczywa, ile przeciętnemu miesz­czuchowi starczyłoby na cały dzień. Ale też niejeden traper potrafił głodować i znosić z humorem niekiedy parodniowy post, gdy wyczerpały się zapasy i zabrakło zwierzyny.   A że Carr nabył wiele doświadczenia w swych licznych wędrówkach, nauczył się jeść na za­pas, gdy trafiła się okazja.

Chłopak skończył wycieranie kufli i znów zniknął w wąskich drzwiczkach prowadzących zapewne do go­spodarczej części budynku. W saloonie uczyniło się na­gle bardzo cicho. Przybysz ziewnął i odsunął pusty ta­lerz. Znowu poczuł, że ogarnia go senna ociężałość. I pewnie zdrzemnąłby się po raz drugi, gdyby nie usły­szał czyichś kroków, skrzypienia desek i półgłośnej rozmowy.

W czarnym otworze drzwi ukazała się jasna postać. Wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu sięgającym ko­lan.

Carr pomyślał, że taki gospodarz z pewnością nie po­trzebuje niczyjej pomocy przy wyrzucaniu z lokalu zbyt podochoconych gości,  i postanowił działać  roztropnie.

          My się znamy?

          Nie znamy — odparł gość.

          Więc cóż mi Frank gadał?


__ Pewnie mu się tak zdawało.

              Hm. A ty skąd? Może z Des Moines?

              Z Des Moines? — zdziwił się Carr. — Nie, nigdy tam nie byłem:

              A Kansas City znasz?

              Nie znam — odparł zgodnie z rzeczywistością. —

Czy oczekujecie gościa stamtąd? Ale ja tu przybyłem wprost z Milwaukee, nie zatrzymując się po drodze.

              Aha...

Wydało się Carrowi, jak gdyby nasrożone oblicze gospodarza nagle złagodniało.

              Nie, nie czekam na nikogo, po prostu ciekaw jes­tem nowych ludzi, a ciebie tu nigdy dotąd nie widziałem.

          Prawda — przyznał Carr.

          Czym mogę służyć?

          Muszę się wyspać. Całą noc tłukłem się pociągiem i nie dano mi nawet zdrzemnąć się.

W imię bezstronności — to właśnie Carr nie dał ni­komu z przygodnych towarzyszy zdrzemnąć się, gada­jąc bez przerwy do białego rana. Zresztą znalazł wdzięcznych słuchaczy.

Właściciel saloonu przeczuł dobry zarobek. Uśmiech­nął się.

          Spanie? Oczywiście. Mam łóżka tak wygodne, że leży się na nich jak na bobrowych skórkach. Tylko sześć na sali. Prawdziwy luksus.

          Oj — stęknął Carr. — To nie dla mnie. Potrzebuję ciszy. Jutro ruszam w drogę i powinienem dobrze wy­począć. Nie ma czegoś mniejszego?

Uśmiech na twarzy gospodarza stał się jeszcze wy­raźniejszy.

              Oczywiście. W „Mary-Liza" jest wszystko, co po­
trzeba podróżnym. Mam pokój dwuosobowy.

— Będę w nim sam?


- Hm... tracę w ten sposób jedno miejsce.

— Tylu amatorów spania? A mnie się wydało, że ti raczej brakuje przyjezdnych. Bardzo nie lubię ścisku.. będę musiał poszukać innego noclegu.

Nie było w tym ani słowa prawdy, ale Carr liczył się z każdym centem i płacenie za dwa łóżka uznał za szczyt rozrzutności.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin