2 Córka fortuny.docx

(424 KB) Pobierz
ISABEL ALLENDE

CÓRKA FORTUNY

CZĘŚĆ PIERWSZA

1843-1848

 

VALPARAISO

Każdy rodzi się z jakimś szczególnym talentem, a Eliza

Sommers bardzo wcześnie odkryła, że jej przypadły

W. w udziale aż dwa, a mianowicie dobry węch i świetna

pamięć. Dzięki pierwszemu potrafiła zarobić na życie, dzię-

ki drugiemu - była w stanie je zapamiętać, nawet jeśli

w sposób nie dość precyzyjny, to przynajmniej poetycko

nieuchwytny, niczym astrolog. Jeśli coś odchodzi w nie-

pamięć, to jakby nigdy się nie wydarzyło; ona natomiast

wspomnień, realnych czy też zmyślonych, miała całe mnó-

stwo, więc zdawać się mogło, że żyła dwa razy. Wierny

przyjaciel Elizy, mądry Tao Chi'en, nieraz słyszał od niej, że

jej pamięć przypomina brzuch statku, na którym się po-

znali; jest pojemna i mroczna, pełna skrzyń, beczek i wor-

ków, kryjących w sobie wydarzenia całego jej życia. Na jawie

niełatwo było Elizie odnaleźć coś w tym przeogromnym

bałaganie, ale zawsze mogła to zrobić we śnie, tak jak ją

uczyła Mama Frezja w owe słodkie noce dzieciństwa, kie-

dy kontury rzeczywistości przypominały delikatny rysunek

wykonany wyblakłym tuszem. Wkraczała do krainy snów

wielokrotnie wydeptaną ścieżką i powracała bardzo ostrożnie, aby subtelne wizje nie roztrzaskały się

w ostrym świetle świadomości. Uciekała się do tego sposobu z taką samą ufnością, jaką inni żywią

wobec liczb, i tak rozwinęła sztukę przywoływania wspomnień, że potrafiła zobaczyć Miss Rosę

pochyloną nad skrzynką po marsylskim mydle, która była jej pierwszą kołyską.

— Nie możesz tego pamiętać, Elizo, to wykluczone. Noworodki są jak koty, nie mają uczuć ani

pamięci - utrzymywała Miss Rosę przy nielicznych okazjach, kiedy rozmawiały na ten temat.

Niemniej jednak ta patrząca na nią z góry kobieta w sukni barwy topazu i ze zwisającymi luźno z

koka lokami i wstążkami targanymi przez wiatr była wyryta w pamięci Elizy, która nigdy nie potrafiła

przyjąć do wiadomości tej drugiej wersji swego pochodzenia.

— Masz w sobie angielską krew, tak jak my — zapewniła ją Miss Rosę, kiedy osiągnęła już

wiek, w którym mogła to pojąć. - Tylko komuś z angielskiej kolonii mogło przyjść do głowy, żeby

położyć cię w koszyku na progu biura Brytyjskiej Kompanii Importowo-Eksportowej. Ten ktoś z

pewnością znał dobre serce mojego brata Jeremy'ego i domyślił się, że cię przygarnie. W tamtych

czasach szaleńczo pragnęłam mieć dziecko i dlatego Pan zesłał cię w moje ramiona, abym mogła cię

wychować w duchu solidnych zasad religii protestanckiej i w angielskiej kulturze.

— Ty miałabyś być Angielką? Dziecino, nie rób sobie złudzeń, masz włosy Indianki jak ja —

obstawała przy swoim Mama Frezja za plecami swej pani.

Narodziny Elizy były w tym domu tematem tabu i dziewczynka przywykła do otaczającej je

tajemnicy. Ani tej, ani innych delikatnych kwestii nie poruszała w obecności Miss Rosę i Jeremy'ego

Sommersa, jednakże omawiała je szeptem

10

w kuchni z Mamą. Frezją, która niezmiennie opisywała jej skrzynkę po mydle z Marsylii, podczas

gdy wersja Miss Rosę z biegiem lat była stale upiększana, aż w końcu zaczęła brzmieć jak bajka.

Według niej koszyk znaleziony w biurze wykonany był z najdelikatniejszej wikliny i wyścielony

batystem, jej koszulka była haftowana ściegiem zwanym „plaster miodu", pościel zaś obszyta

brukselskimi koronkami, nie mówiąc już o tym, że dodatkowo otulona była w kołderkę z futra z

norek, co już było ekstrawagancją, jakiej nigdy w Chile nie widziano. Z biegiem czasu doszło do

tego jeszcze sześć złotych monet zawiniętych w jedwabną chusteczkę i notatka w języku angielskim,

wyjaśniająca, że dziewczynka, chociaż z nieprawego łoża, wywodzi się z bardzo dobrej rodziny.

Tych ostatnich rzeczy jednak Elizie nigdy nie udało się obejrzeć. Norki, monety i notatka zniknęły,

jakby komuś wręcz na tym zależało, i po jej narodzinach nie pozostało ani śladu. Niemniej jednak

wyjaśnienia Mamy Frezji były bardziej zbliżone do jej wspomnień: w pewien poranek u schyłku lata

pod drzwiami domu znaleziono podrzucone w skrzynce nagie dziecko płci żeńskiej.

— Ale żadnej kołderki z norek ani złotych monet, co to, to nie. Byłam przy tym i pamiętam

dobrze. Byłaś zawinięta w męską kamizelkę i trzęsłaś się jak galareta; nawet pieluszki ci nie dali, a

byłaś cała obsrana. Zasmarkana, czerwona jak odgrzewana langusta, z żółtym wiechciem na czubku

głowy — oto jak wyglądałaś. Nie myśl sobie, nie urodziłaś się na księżniczkę i gdybyś wtedy miała

takie czarne włosy jak teraz, skrzynka z pewnością wylądowałaby na śmietniku — upierała się

kobieta.

Wszyscy zgadzali się przynajmniej co do jednego, a mianowicie, że dziewczynka wkroczyła w ich

życie 15 marca 1832 roku, w półtora roku od przybycia Sommersów do Chile, i dlatego też

przyjęto tę datę jako dzień jej urodzin. Wszystko

11

poza tym było nagromadzeniem sprzeczności i Eliza doszła w końcu do wniosku, że nie warto tracić

energii na powracanie do tego tematu, gdyż bez względu na to, co okazałoby się prawdą, i tak nie

można było nic już na to poradzić. Ważne jest to, co człowiek robi na tym świecie, a nie jak na

niego przychodzi, zwykła mawiać do Tao Chi'ena podczas długich lat ich przyjaźni, ale on był innego

zdania; nie potrafił wyobrazić sobie swojej własnej egzystencji w oderwaniu od długiego łańcucha

przodków, którzy nie tylko przekazali mu swe cechy fizyczne i umysłowe, ale i karmę, Jego los —

tak uważał — był wyznaczony przez postępowanie krewnych, którzy żyli przed nim, dlatego w

codziennych modlitwach należało oddawać im cześć i drżeć przed nimi ze strachu, kiedy zjawiali się

w postaci widm, spowici w odświętne szaty, żeby dochodzić swoich praw. Tao Chi'en potrafił

wyrecytować imiona wszystkich swoich przodków, nawet najdawniejszych i najczcigodniejszych

prapradziadków, zmarłych przed ponad wiekiem. W czasach gorączki złota jego największym

pragnieniem było powrócić do swej wioski w Chinach i tam umrzeć, aby zostać pochowanym

pomiędzy swymi, w przeciwnym bowiem razie jego dusza na zawsze miała się błąkać po obcej

ziemi. Eliza naturalnie skłaniała się ku historii uroczego koszyczka — nikt będący przy zdrowych

zmysłach nie lubi pojawiać się na tym świecie w skrzynce po szarym mydle - ale chcąc pozostać w

zgodzie z prawdą, nie mogła jej zaakceptować. Jej węch myśliwskiego psa doskonale pamiętał

pierwszy zapach jej istnienia i nie unosił się on bynajmniej znad czystej batystowej pościeli;

zalatywało wełną, męskim potem i tytoniem. Do niego dochodził jeszcze cuchnący, prostacki, kozi

fetor.

Eliza dorastała, patrząc na Pacyfik z balkonu rezydencji swoich przybranych rodziców. Dom,

wystający ponad zbocza wzgórz otaczających port Valparaiso, usiłował naśladować styl

12

modny wówczas w Londynie, jednakże wymogi terenu, klimatu i chilijskiego trybu życia sprawiły, że

trzeba było przeprowadzić w nim zasadnicze przeróbki, których wynik okazał się dość cudaczny. W

głębi patio, niczym nowotwory w żywym organizmie, zaczęły wyrastać przybudówki pozbawione

okien, a za to wyposażone w drzwi przypominające wejście do jakichś kazamatów, za którymi

Jeremy Sommers przechowywał najcenniejsze ładunki Kompanii, jakie w składach portowych

zginęłyby bez wieści.

— To kraj złodziei, nigdzie na świecie biuro nie wydaje tyle na zabezpieczenie towaru, co tutaj.

Wszystko rozkradną, a czego nie wyniosą, albo zimą zaleje powódź, albo latem spali słońce, albo

zmiażdży trzęsienie ziemi — powtarzał za każdym razem, ilekroć muły przywoziły nowe pakunki,

które wyładowywano na patio jego domu.

Od tego wysiadywania w oknie, kiedy to wpatrywała się w morze i liczyła statki i wieloryby na

horyzoncie, Eliza nabrała przekonania, że jest córką rozbitka, a nie jakiejś wynaturzonej matki

zdolnej do porzucenia jej, goluteńkiej, na niepewny los w marcowy dzień. W swoim dzienniku

napisała, że jakiś rybak znalazł ją na plaży pośród resztek roztrzaskanego statku, owinął w

kamizelkę i podrzucił przed największym domem w dzielnicy Anglików. Z latami doszła do wniosku,

że jej historyjka nie jest taka zła: w tym, co wyrzuca morze, kryje się pewna poezja i tajemnica.

Gdyby ocean się cofnął, odsłonięty piasek byłby rozległą, wilgotną pustynią, pełną syren i

dogorywających ryb, mawiał John Sommers, brat Jeremy'ego i Rosę, który przepłynął wszystkie

morza świata i ze swadą opisywał wodę, która cofa się pośród cmentarnej ciszy, aby następnie

powrócić jedną jedyną — za to przeogromną - falą, porywającą ze sobą wszystko, co napotka po

drodze. Jest to okropne, twierdził, ale przynajmniej daje czas, żeby uciec na wzgórza, natomiast

podczas

13

pełnych dyscypliny ćwiczeń wyobraźni. Czasami śniło się jej, że ściany pokoju pokryte są krwią, że dywan jest nią

nasiąknięty, a sufit zbryzgany, a pośrodku ona, naga i potargana niczym lunatyczka, wydaje na świat salamandrę.

Zrywała się wtedy z krzykiem i przez resztę dnia krążyła wytrącona z równowagi, nie mogąc uwolnić się od tego

koszmaru.

Jeremy obserwował ją, martwiąc się o stan jej nerwów i wyrzucając sobie, że zawlókł ją tak daleko od Anglii,

chociaż nie mógł sobie odmówić pewnej egoistycznej satysfakcji z układu, jaki między nimi panował. Jako że idea

małżeństwa nigdy nie zagościła w jego sercu, obecność Rosę rozwiązywała problemy domowe i towarzyskie, a

były to dwa aspekty ważne dla jego kariery. Siostra kompensowała jego naturę introwertyka i samotnika, dlatego

pogodnie znosił jej zmiany nastroju i niepotrzebne wydatki. Kiedy pojawiła się Eliza, a Rosę uparła się, że ją

zatrzyma, Jeremy nie ośmielił się zaopono-

wać czy wyrazić najmniejszej choćby wątpliwości i elegancko przegrał wszystkie potyczki o to, aby dziecko było

traktowane

z dystansem, poczynając od tej pierwszej, kiedy przyszło do nadania mu imienia.

- Będzie miała na imię Eliza, jak nasza matka, i otrzyma nasze nazwisko — postanowiła Rosę, ledwie zdążyła ją

nakarmić, wykąpać i zawinąć we własną mantylkę.

- Wykluczone, Rosę! Co ludzie na to powiedzą?

- To już zostaw mnie. Powiedzą, że jesteś święty, bo przygarnąłeś tę biedną sierotkę, Jeremy. Nie ma nic gorszego

niż brak rodziny. Cóż ja bym poczęła bez takiego brata jak ty? — odparła świadoma przerażenia, jakie budził u

niego najmniejszy choćby przejaw sentymentalizmu.

Plotek nie dało się uniknąć i Jeremy Sommers musiał je przełknąć z rezygnacją, jak również i to, że dziewczynka

nosiła imię jego matki, przez pierwsze lata spała w pokoju jego siostry i wywróciła cały dom do góry nogami. Rosę

na

15

lewo i prawo rozpowiadała niewiarygodną historyjkę o wytwornym koszyczku pozostawionym przez anonimowe

dłonie w biurze Brytyjskiej Kompanii Importowo-Eksportowej i faktycznie nikt w to nie uwierzył. Nie mogąc jednak

niczego zarzucić Rosę (ponieważ w każdą niedzielę, odkąd tu żyła, widziano ją, jak śpiewa podczas nabożeństw w

obrządku anglikańskim, a jej wąziutka talia kpiła z praw anatomii), uznano, że niemowlę jest efektem jego

stosunków z jakąś ulicznicą i dlatego wychowują ją jak córkę. Jeremy nie zadał sobie trudu, aby stawić czoło

złośliwym pomówieniom. Dziecięca bezmyślność wytrącała go z równowagi, ale Elizie udało się go podbić.

Chociaż się do tego nie przyznawał, lubił patrzeć, jak wieczorami bawi się u jego nóg, kiedy zasiadał w fotelu, żeby

poczytać gazetę. Nie było między nimi oznak serdeczności; sztywniał, kiedy miał komuś bodaj uścisnąć rękę, a

sama myśl o jakimś bardziej intymnym kontakcie budziła w nim lęk.

*              9

«         a        «

Kiedy owego 15 marca nowo narodzona pojawiła się w domu Sommersów, Mama Frezja, która od czasu do

czasu pełniła rolę kucharki i klucznicy, stwierdziła, że powinni się małej pozbyć.

- Skoro własna matka ją opuściła, to znaczy, że jest przeklęta i lepiej jej nie ruszać - orzekła, ale wobec deter-

minacji swej pani nic nie mogła zdziałać.

Ledwo Miss Rosę uniosła ją w ramionach, dziecina wy-buchnęła tak donośnym płaczem, że dom zatrząsł się w

posadach, a nerwy jego mieszkańców napięły się jak postronki. Nie mogąc jej uciszyć, Miss Rosę wymościła

naprędce kołyskę w jednej z szuflad komody i okryła ją pledem, sama zaś pomknęła jak strzała na poszukiwanie

mamki. Wkrótce potem wróciła z kobietą napotkaną na targu, jednakże nie

pomyślała o tym, żeby się jej przyjrzeć z bliska; wystarczyło,

że zobaczyła jej przeogromne piersi, które zdawały się wy

strzelać spod bluzki, i pośpiesznie ją najęła. Ta, jak się

okazało, nieco niedorozwinięta wieśniaczka wkroczyła do do

mu wraz ze swoim dzieckiem, biedactwem równie niedomy

tym jak ona sama. Trzeba je było przez dłuższą chwilę

moczyć w letniej wodzie, żeby oderwać brud, jaki przywarł do

jego tyłeczka, kobietę zaś zanurzyć w kadzi pełnej wody

z ługiem, żeby wytępić u niej pchły. Życie obojga niemowląt,

Elizy i dziecka mamki, uchodziło z nich wśród ataków kolki

i podbiegniętej żółcią biegunki, wobec których lekarz rodzinny i niemiecki aptekarz okazali się niekompetentni.

Pokonana              przez płacz dzieci, zawodzących nie tylko z głodu, ale i bólu

albo smutku, Miss Rosę płakała również. W końcu trzeciego

dnia do akcji wkroczyła, acz niechętnie, Mama Frezja.

- Nie widzi pani, że ta kobieta ma przegniłe cycki? Do karmienia małej niech pani lepiej kupi kozę, a

tymczasem niech jej pani da naparu z cynamonu, bo jak nie, to do piątku nie pociągnie - gderała pod

nosem.

W tamtych czasach Miss Rosę ledwo co mówiła po hiszpańsku, ale zrozumiała słowo „koza", wysłała

zatem natychmiast stangreta, żeby takową kupił, i zwolniła mamkę. Zaledwie sprowadzono zwierzę,

Indianka podstawiła Elizę bezpośrednio pod nabrzmiałe wymiona; działo się to ku przerażeniu Miss Rosę,

która nigdy przedtem nie była świadkiem tak haniebnej sceny, jednakże ciepłe mleko i napary z cynamonu

prędko uratowały sytuację: dziewczynka przestała płakać, przespała ciurkiem siedem godzin i obudziła się

wciągając z zapamiętaniem powietrze. Po paru dniach zaczęła wyglądać jak normalne zdrowe dziecko i

wyraźnie było widać, że przybiera na wadze. Kiedy Miss Rosę zdała sobie sprawę, że ilekroć na patio

zabeczała koza, Eliza zaczyna kręcić się niespokojnie w poszukiwaniu sutka, kupiła

17

butelkę ze smoczkiem. Nie życzyła sobie widzieć, jak dziewczynka wzrasta w błędnym przeświadczeniu, że zwierzę

jest jej matką. Owe kolki były jednymi z nielicznych niedomagań Elizy w okresie dzieciństwa, wszelkie inne zaś

choroby - włączając w to straszliwą epidemię afrykańskiej odry, przywleczo-nej do Valparaiso przez jakiegoś

greckiego marynarza - dzięki ziołom i zaklęciom Mamy Frezji zostały zduszone tuż po ukazaniu się pierwszych

objawów. Póki istniało niebezpieczeństwo, Mama Frezja kładła nocami na pępku Elizy kawałek surowego mięsa i

opasywała go mocno kawałkiem czerwonego wełnianego sukna, co było niezawodnym sekretem natury zdolnym

zapobiec zarażeniu.

W następnych latach Miss Rosę uczyniła Elizę swoją zabawką. Całymi godzinami uczyła ją śpiewać i tańczyć,

recytowała wierszyki, których mała bez wysiłku uczyła się na pamięć, zaplatała jej włosy i stroiła w cudowne

fatałaszki, jednakże wystarczyło, żeby pojawiła się jakaś inna atrakcja albo żeby rozbolała ją głowa, a natychmiast

odsyłała Elizę do kuchni, do Mamy Frezji. Dziewczynka wychowywała się między pokoikiem do szycia i

podwórkami na tyłach rezydencji, mówiąc po angielsku w jednej części domu i jakąś mieszaniną hiszpańskiego i

mapuche (indiańskiego języka jej niani) w drugiej, jednego dnia wystrojona i obuta niczym księżniczka, drugiego

zaś - dokazując z kurami i psami na bosaka, ledwo okryta zgrzebnym fartuchem. Miss Rosę pokazywała ją na

swoich wieczorkach muzycznych, zabierała powozem na gorącą czekoladę do najlepszej cukierni, na zakupy albo

na molo, żeby popatrzeć na przypływające statki, ale równie dobrze mogło upłynąć wiele dni, podczas których w

roztargnieniu zapełniała jakieś tajemnicze zeszyty albo czytała książkę, ani myśląc o swej podopiecznej. Kiedy

wreszcie sobie o niej przypominała, biegła skruszona na jej poszukiwanie, obsypywała ją pocałunkami,

przekarmiała sło-

dyczami i znowu stroiła jak lalkę, żeby wyjść z nią na spacer. Zatroszczyła się o to, aby dać jej jak najlepsze

wykształcenie, nie zaniedbując przy tym także pewnych „ozdobników" odpowiednich dla edukacji dobrze

wychowanej panienki. Kiedy na wieść o czekających ją lekcjach gry na fortepianie Eliza dostała ataku konwulsji,

Miss Rosę chwyciła ją za ramię i nie czekając, aż im podstawią powóz, powlokła ją dwanaście przecznic w dół ulicy

w stronę jakiegoś klasztoru. W murze z niewypalanej cegły, na grubej dębowej bramie pełnej żelaznych nitów,

można było odczytać litery wyblakłe od słonego wiatru: „Dom dla Porzuconych Sierot".

- Podziękuj, że mój brat i ja zajęliśmy się tobą. Tutaj trafiają bękarty i porzucone dzieci. Tego chcesz? Mała bez

słowa pokręciła przecząco głową.

- W takim razie lepiej będzie, jak się nauczysz grać na fortepianie jak grzeczna panienka. Zrozumiano?

Eliza nauczyła się grać, nie mając do tego ani talentu, ani warunków, jednakże siłą dyscypliny udało jej się

osiągnąć to, że w wieku dwunastu lat mogła towarzyszyć Miss Rosę podczas jej muzycznych wieczorków.

Pomimo długich okresów, kiedy nie ćwiczyła, nie straciła tej umiejętności i wiele lat później mogła dzięki niej

zarobić na swe utrzymanie w pewnym objazdowym burdelu, co nigdy by nie przyszło do głowy Miss Rosę, kiedy

z takim uporem wprowadzała ją w tajniki wysublimowanej sztuki muzycznej.

Po wielu latach, kiedy w pewien spokojny wieczór rozmawiała ze swym przyjacielem Tao Chi'enem w zacisznym

ogrodzie, który oboje uprawiali, i popijała chińską herbatę, doszła do wniosku, że owa wiecznie zmienna w

nastrojach Angielka była bardzo dobrą matką, i była jej wdzięczna za ogromne przestrzenie wewnętrznej swobody,

jakie jej zostawiała. Drugim filarem jej dzieciństwa była Mama Frezja.

19

Czepiała się jej sutych czarnych spódnic, towarzyszyła podczas zajęć i przy okazji doprowadzała do szału

pytaniami. W ten sposób poznała indiańskie mity i legendy, dowiedziała się, jak odczytywać ślady pozostawiane

przez morze i zwierzęta, odgadywać zwyczaje duchów i przesłania, jakie niosą sny, a także nauczyła się gotować.

Dzięki swemu nieomylnemu węchowi z zamkniętymi oczami potrafiła rozróżniać składniki, zioła i przyprawy i tak jak

to robiła z wierszykami, zapamiętywała, jak je stosować. W niedługim czasie skomplikowane kreolskie dania Mamy

Frezji i delikatne wypieki Miss Rosę przestały być dla niej tajemnicą. Posiadała rzadkie zamiłowanie do zajęć

kuchennych; w wieku siedmiu lat umiała bez obrzydzenia ściągnąć skórę z wołowego ozora albo wypatroszyć

kurę, bez najmniejszej fatygi zagniatała ciasto na dwadzieścia empanadas i spędzała długie godziny na łuskaniu

fasoli, a jednocześnie z otwartymi ustami chłonęła okrutne legendy indiańskie Mamy Frezji i ubarwione przez nią

wersje żywotów świętych.

Rosę i jej brat John od dzieciństwa byli nierozłączni. W zimowe wieczory ona robiła na drutach kamizelki i skar-

petki dla kapitana, on zaś starał się jej odpłacić, przywożąc z każdej podróży kufry pełne prezentów i wielkie paki

książek; wiele z nich trafiało do zamykanej na klucz szafy Rosę. Jeremy, jako pan domu i głowa rodziny, miał prawo

otwierać korespondencję siostry, czytać jej prywatny dziennik i domagać się kopii kluczy od jej mebli, ale nigdy

się do tego nie posunął. W stosunkach między Jeremym i Rosę dominowała powaga, mieli niewiele wspólnego

poza wzajemnym uzależnieniem, które chwilami wydawało się przyjmować ukrytą formę nienawiści. Jeremy

zaspokajał potrzeby Rosę, jednakże nie finansował jej kaprysów ani nie pytał, skąd brała na nie pieniądze,

zakładając, że dostawała je od Johna. W zamian za to ona z powodzeniem i w dobrym stylu prowadziła dom,

mając zawsze porządek w rachunkach, ale nie zawracając mu głowy szczegółami. Miała dobry gust i

niewymuszony wdzięk i dodawała blasku egzystencji ich obojga, wreszcie swoją obecnością zadawała kłam

bardzo rozpowszechnionej w tamtych stronach opinii głoszącej, iż mężczyzna bez rodziny jest potencjalnym

okrutnikiem.

- Natura samca jest dzika; przeznaczeniem kobiety jest ochrona wartości moralnych i dobrego wychowania -

utrzymywał Jeremy Sommers.

- Oj, braciszku! Już ty i ja dobrze wiemy, że moja natura jest bardziej dzika od twojej - podkpiwała Rosę.

Jacob Todd, charyzmatyczny rudzielec obdarzony najpiękniejszym głosem kaznodziei, jaki kiedykolwiek

słyszano w tych stronach, wysiadł w Valparaiso w roku 1843 z bagażem zawierającym trzysta egzemplarzy Biblii w

języku hiszpańskim. Jego przybycie nie zdziwiło nikogo: był jeszcze jednym z licznych misjonarzy, których

wszędzie było pełno i którzy głosili wiarę protestancką. Jednakże jego podróż była wynikiem awanturniczej

ciekawości, a nie religijnego zapału. Z przechwałką w głosie, typową dla mężczyzny czerpiącego z życia pełnymi

garściami, którego ciało wchłonęło w dodatku za dużo piwa, przy stole do gry w swoim klubie w Londynie założył

się, że potrafi sprzedawać Biblie w dowolnym zakątku ziemi. Przyjaciele zawiązali mu oczy, zakręcili globusem i jego

palec dotknął jakiejś kolonii Królestwa Hiszpanii zagubionej gdzieś w dolnej części świata, gdzie żaden z jego

wesołych kompanów nie podejrzewał nawet, iż mogło istnieć jakieś życie. Prędko odkrył, że mapa była nieaktualna,

kolonia zdążyła się uniezależnić dobre trzydzieści lat wcześniej i teraz była dumną Republiką Chile, krajem

katolickim, do którego idee protestanckie nie miały wstępu, ale zakład był

21

zakładem, a on nie zamierzał się wycofywać. Był kawalerem, nie miał żadnych zobowiązań uczuciowych ani

zawodowych i niezwykłość takiej podróży natychmiast wydała mu się pociągająca. Przy założeniu, iż rejs przez

dwa oceany potrwałby trzy miesiące w jedną i drugie trzy w powrotną stronę, zanosiło się na dłuższą wyprawę. W

otoczeniu wiwatujących przyjaciół, przepowiadających mu tragiczny koniec z rąk papistów owego nieznanego i

barbarzyńskiego kraju, oraz dzięki poparciu finansowemu Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego,

które opłaciło mu książki i bilet, wyruszył w długą drogę statkiem w kierunku portu Val-paraiso. Zakład polegał na

tym, aby sprzedać Biblie i przed upływem roku powrócić do kraju z podpisanym pokwitowaniem za każdy

egzemplarz. W archiwum biblioteki natknął się na listy sławnych mężów, marynarzy i kupców, którzy byli w Chile i

opisywali naród składający się z Metysów, liczący niewiele ponad milion dusz, oraz przedziwną geografię pełną

imponujących gór, urwistych brzegów, żyznych dolin, starych puszcz i wiecznych lodów. Kraj ten, jak zapewniali

ci, którzy zwiedzili go wcześniej, cieszył się sławą najbardziej nietole-rancyjnego w kwestii religii na całym

kontynencie amerykańskim. Mimo to pobożni misjonarze próbowali zaszczepić tam protestantyzm i nie mówiąc ani

słowa po hiszpańsku czy też w języku Indian, dotarli na południe, gdzie stały ląd przechodził w łańcuszek wysp

niczym rozsypany sznur korali. Wielu z nich umarło z głodu, zimna albo, jak podejrzewano, zostało zjedzonych

przez swoich własnych wiernych. W miastach nie wiodło im się lepiej. Poczucie gościnności, święte dla

Chilijczyków, było silniejsze od nietolerancji religijnej i przez grzeczność pozwalano im,głosić kazania, ale nie

poświęcano im większej uwagi. Na prelekcje organizowane przez nielicznych pastorów chodziło się jak na

przedstawienie, tym zabawniejsze, iż uważano ich za heretyków. Żadna z tych rzeczy nie

zdołała zniechęcić Jacoba Todda, jako że jechał nie jako misjonarz, ale jako sprzedawca Biblii.

W archiwum biblioteki odkrył, że od chwili zdobycia niepodległości w roku 1810 Chile otworzyło swe wrota dla

imigrantów, którzy całymi setkami przybywali i osiedlali się na owym długim i wąskim terytorium, skąpanym od

stóp do głów w Oceanie Spokojnym. Anglicy szybko dorobili się fortuny jako kupcy i armatorzy; wielu z nich

sprowadziło swoje rodziny i już pozostało. W głębi kraju stworzyli niewielkie państewko, z własnymi obyczajami,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin