Opowieści Ewy Luny.docx

(277 KB) Pobierz
ISABEL ALLENDE

Opowieści Ewy Luny

Ta książka to swego rodzaju kontynuacja powieści Ewa Luna. Spotykamy w niej wiele znajomych postaci, takich jak Rolf Carle czy Riad Halabi.

Dwadzieścia dwa zamieszczone tu opowiadania urzekają rozmachem, fantazją i magią. We wszystkich - jak zwykle u Isabel Allende - dobro triumfuje nad złem, miłość nad nienawiścią, nadzieja nad rozpaczą. Bohaterkami tych opowieści są kobiety: stare i młode, proste i wykształcone, zawsze jednak silne, czułe, wrażliwe i zwycięskie.

Król rozkazał swemu wezyrowi, żeby każdej nocy przyprowadzano mu dziewicę, a potem ją zabijano z nastaniem świtu. Działo się tak przez trzy lata i w mieście nie pozostała już żadna dziewica, która mogłaby zaspokoić zachcianki tego jeźdźca. Ale wezyr miał córkę wielkiej urody o imieniu Szeherezada... A miała ona dar wymowy i przyjemnie było jej słuchać.

(Baśnie z tysiąca i jednej nocy)

Rozpinałaś pasek, zrzucałaś z nóg sandały, ciskałaś w kąt szeroką spódnicę, chyba z bawełny, i rozwiązywałaś wstążkę, która ściągała ci włosy w koński ogon. Miałaś jędrną skórę i śmiałaś się. Byliśmy tak blisko, że nie mogliśmy się widzieć, obydwoje pochłonięci tym na­glącym rytuałem, rozpaleni i spowici we wspólny zapach. Torowałem sobie drogę do zakątków twego ciała, miałaś dłonie niecierpliwe, ja ściskałem twoje wierzgające bio­dra. Wyślizgiwałaś się, przebiegałaś mnie całego dłońmi, wspinałaś się na mnie, oplatałaś mocno nogami, po tysiąckroć powtarzałaś: chodź, z ustami przyciśniętymi do moich warg. W chwili ostatniej obydwoje doświad­czaliśmy błysku całkowitej samotności, każde pogrążało się w czeluściach własnej otchłani, ale szybko wracaliśmy z tego drugiego krańca namiętności, by odnaleźć się w uścisku pośród porozrzucanych poduszek, pod białą moskitierą. Odgarniałem twoje włosy, żeby spojrzeć ci w oczy. Czasami siadałaś obok mnie, z podkurczonymi nogami i zarzuconym na ramię jedwabnym szalem, w ci­szy nadciągającej właśnie nocy. Taką cię pamiętam, spokojną.

Ty myślisz słowami, język jest dla ciebie niekończącą się nicią, którą przędziesz, jakby samo życie powstawało dzięki tym opowieściom. Ja myślę obrazami zastygłymi jak na fotografii. Ten jednak nie został utrwalony na kliszy, wydaje się nakreślony piórkiem, to wspomnienie szczegółowe i doskonałe, o delikatnych konturach i ciep­łych barwach, renesansowe, jak zamysł uchwycony na czerpanym papierze lub na tkaninie. To prorocza chwila, to całe nasze istnienie, wszystko, co przeżyliśmy, i wszystko, co mamy do przeżycia, wszystkie epoki równocześnie, bez początku i bez końca. Z pewnej odległości przyglądam się temu obrazowi, na którym i ja jestem. Jestem widzem i głównym bohaterem. Stoję w mroku, przesłonięty mgieł­ką przezroczystej firanki. Wiem, że to ja, ale jestem także tym, który przygląda się z zewnątrz. Wiem, co czuje ten namalowany mężczyzna na tamtym skotłowanym łóżku, w pokoju o ciemnych drewnianych belkach i suficie niczym w katedrze, gdzie cała scena jawi się jak fragment jakiegoś ) starego obrzędu. Jestem tam z tobą i jestem też tutaj, sam, na innym piętrze świadomości. Na obrazie para kochanków odpoczywa po miłości, ich wilgotna skóra błyszczy. Męż­czyzna ma zamknięte oczy, jedną rękę trzyma na piersi, a drugą na jej udzie, w intymnym porozumieniu. Dla mnie to powracająca i niewzruszona wizja, nic się nie zmienia, zawsze ten sam pogodny uśmiech mężczyzny, to samo omdlenie kobiety, ta sama zmięta pościel i pogrążone w mroku zakamarki pokoju, zawsze światło lampy muska pod tym samym kątem piersi i kości policzkowe kobiety i zawsze jedwabny szal i ciemne włosy opadają równie miękko.

Ilekroć o tobie myślę, taką cię widzę, takich widzę nas, zastygłych raz na zawsze na tym płótnie, niepodatnych na uszczerbki pamięci. Potrafię odtworzyć się całkowicie w tej scenie do tego stopnia, by poczuć, że wchodzę w przestrzeń obrazu i już nie jestem tym, który się przygląda, lecz mężczyzną leżącym u boku kobiety. To wtedy symetryczna cisza obrazu pryska i słyszę bardzo blisko nasze głosy.

- Opowiedz mi coś - mówię do ciebie.

- A co byś chciał?

- Opowiedz mi coś, czego nie opowiedziałaś nikomu.

ROLF CARLE

Dwa słowa

Nazywała się Belisa Crepusculario nie dlatego, że tak jej dali na chrzcie lub tak chciała matka, ale sama szuka­ła sobie tego imienia, aż je znalazła, i przystroiła się w nie. Trudniła się sprzedawaniem słów. Przemierzała kraj od najwyżej położonych i najzimniej szych regionów aż po skwarne wybrzeże, zatrzymywała się na jarmarkach i tar­gowiskach, gdzie na czterech patykach rozwieszała lnia­ną płachtę i tak chroniona przed słońcem i deszczem przyjmowała swoją klientelę. Nie musiała zachwalać to­waru, wszyscy dobrze ją znali z tych ciągłych wędrówek to tu, to tam. Byli i tacy, co czekali na nią z roku na rok i gdy z węzełkiem pod pachą zjawiała się w wiosce, ustawiali się w kolejce do jej straganu. Sprzedawała po uczciwych cenach. Za pięć centavów dawała wiersze do zapamiętania, za siedem ulepszała sny, za dziewięć pisała listy zakochanym, za dwanaście wymyślała obelgi dla nieprzejednanych wrogów. Sprzedawała też opowiada­nia. Nie były to opowieści zmyślone, ale długie historie wzięte z życia, które płynnie recytowała, nie pomijając żadnego szczegółu. W ten sposób niosła z wioski do wioski nowiny. Ludzie płacili jej za dodanie linijki lub dwóch: urodziło się dziecko, ktoś umarł, pobrały się na­sze dzieci, zbiory spłonęły. Gdy zaczynała opowiadać, zawsze zbierał się wokół niej tłumek, bo w ten sposób dowiadywano się o życiu innych, o dalekich krewnych, o okolicznościach wojny domowej. Każdemu, kto zrobił u niej zakupy za pięćdziesiąt centavów, dawała w prezen­cie jedno tajemne słowo na odpędzenie melancholii. Nie było to, oczywiście, jedno i to samo słowo dla wszystkich, bo oznaczałoby to oszustwo. Każdy dostawał swoje włas­ne i mógł być pewny, że nikt inny w całym wszechświe­cie, albo i jeszcze dalej, nie używa tego słowa w takim samym celu.

Belisa Crepusculario urodziła się w bardzo ubogiej rodzinie, która nie miała nawet imion, by obdarzyć nimi dzieci. Przyszła na świat i dorosła w nie gościnnej okolicy, gdzie deszcze przybierają raz postać porywającej wszystko na swej drodze wodnej lawiny, kiedy indziej zaś z nieba nie spada ani kropla, słońce olbrzymieje, wypełniając sobą cały horyzont, a świat zmienia się w pustynię. Jej jedyną zaletą i jedynym zajęciem do ukończenia dwunastego roku życia było przetrwanie, mimo głodu i wiecznego znużenia. Pod­czas niekończącej się suszy przyszło jej pogrzebać czworo młodszego rodzeństwa, a gdy zrozumiała, że nadchodzi jej kolej, postanowiła ruszyć przez równiny w stronę morza, żeby przekonać się, czy po drodze uda jej się zmylić śmierć. Ziemia była wyjałowiona, spękana, usiana kamieniami, zeschniętymi drzewami i kolczastymi krzewami, szkieleta­mi zwierząt pobielałymi od słońca. Od czasu do czasu natykała się na rodziny, które tak jak ona, zmierzały na południe, wabione nadzieją dotarcia do wody. Niektórzy z tych ludzi rozpoczynali wędrówkę, dźwigając dobytek na ramionach lub pchając go przed sobą na wózku, ale w miarę posuwania się naprzód coraz bardziej powłóczyli nogami, więc stopniowo porzucali wszystkie rzeczy po drodze. Z trudem wlekli się przed siebie, ich skóra robiła się sucha niczym skóra jaszczurki, a oczy wypalało słońce. Belisa pozdrawiała ich gestem ręki, lecz nie przerywała marszu, bo nie mogła tracić sił na okazywanie współczucia. Wielu padło po drodze, ona jednak była taka uparta, że zdołała przebyć to piekło i dotrzeć w końcu do pierwszych źródeł: wątłych i niemal niewidocznych strużek wody, które podtrzymywa­ły przy życiu rachityczną roślinność, a dalej zmieniały się w strumyki i rzeczułki.

Belisa Crepusculario przeżyła, a na dodatek odkryła przypadkiem pismo. Gdy weszła do pewnej wioski opodal wybrzeża, podmuch wiatru rzucił jej pod nogi stronę gazety. Wzięła do ręki żółty, cienki kawałek papieru i przyglądała mu się dłuższą chwilę, nie domyślając się, do czego służy. Wreszcie ciekawość przezwyciężyła onieśmielenie i pode­szła do mężczyzny, który mył konia w tej samej kałuży brudnej wody, w jakiej przedtem ugasiła pragnienie.

- Co to jest? - spytała.

- Strona gazety z wiadomościami sportowymi - odparł mężczyzna, nie wykazując zdziwienia jej niewiedzą.

Ta odpowiedź wprawiła dziewczynkę w osłupienie, ale nie chciała sprawić wrażenia bezczelnej, więc ograniczyła się do zapytania o znaczenie tych owadzich nóżek, nary­sowanych na papierze.

- To słowa, dziecko. Tu jest napisane, że Fulgencio Barba znokautował Murzyna Tiznao w trzeciej rundzie.

Tamtego dnia Belisa Crepusculario dowiedziała się, że słowa chodzą samopas, bez właściciela, i każdy, kto wyka­że odrobinę obrotności, może je przejąć na własność, żeby nimi handlować. Rozważyła swoją sytuację i doszła do wniosku, że poza prostytucją lub służbą w kuchni u boga­tych państwa zostaje jej niewiele zajęć, jakich mogłaby się podjąć. Sprzedawanie słów wydało jej się wyborem uczciwym, więc od tej chwili poświęciła się temu zajęciu i nigdy nie zainteresowała się innym. Oferowała swój towar, nie podejrzewając na początku, że słowa można pisać nie tylko w gazetach. Gdy się tego dowiedziała, zrozumiała, że jej praca stwarza nieograniczone możliwoś­ci, więc z zaoszczędzonych pieniędzy zapłaciła dwadzieścia pesos pewnemu księdzu, żeby nauczył ją czytać i pisać, a za trzy pesos, które jej zostały, kupiła sobie słownik. Przeczy­tała słownik od A do Z, a potem wrzuciła do morza, bo nie zamierzała oszukiwać klientów słowami z konserwy.

Pewnego sierpniowego poranka, kilka lat później, Belisa Crepusculario siedziała pośrodku jakiegoś placu osłonięta namiotem i sprzedawała właściwe argumenty pewnemu starcowi, który od siedemnastu lat walczył o rentę. Był to dzień targowy i zewsząd otaczał ją zgiełk. Nagle dały się słyszeć tętent i krzyki. Podniosła wzrok znad kartki i naj­pierw ujrzała tuman kurzu, a zaraz potem grupę jeźdźców, którzy wtargnęli na plac. Byli to ludzie pułkownika. Dowodził nimi Mulat, olbrzym znany w całej okolicy z szybkiego sztyletu i lojalności wobec swego szefa. Zarów­no on, jak i pułkownik całe życie bili się w wojnie domowej, a ich nazwiska kojarzyły się nierozerwalnie z bitewną wrzawą i nieszczęściem. Jeźdźcy wpadli do wioski jak rozpędzone stado, mokrzy od potu, wzbudzając ogólny tumult i siejąc przerażenie niczym nadciągający huragan. Kury rozpierzchły się, trzepocząc skrzydłami, psy pognały przed siebie na oślep, kobiety uciekły, zabierając dzieci, i na środku placu nie została ani jedna żywa dusza prócz Belisy Crepusculario. Nigdy wcześniej nie widziała Mula­ta, więc zdziwiła się, gdy do niej właśnie się zwrócił.

- Ciebie szukam - krzyknął, wskazując na nią zwinię­tym biczem i nim skończył te słowa, dwóch ludzi runęło z góry na Belisę, rozwalając jej namiot i tłukąc kałamarz. Najpierw związali jej ręce i nogi, a potem przerzucili niczym marynarski worek przez grzbiet wierzchowca Mulata i na­tychmiast wszyscy ruszyli galopem w kierunku wzgórz.

Po długich godzinach, gdy Belisa Crepusculario była już bliska śmierci, bo od ciągłego podskakiwania na grzbiecie konia jej serce omal nie starło się na proch, poczuła, że się zatrzymują i czworo potężnych rąk zdej­muje ją na ziemię. Spróbowała stanąć na nogach i unieść z godnością głowę, ale siły ją zawiodły, runęła na ziemię z cichym westchnieniem i pogrążyła się w mrocznym śnie. Nocne szmery na polu zbudziły ją po dalszych kilku godzinach, nie miała jednak czasu rozejrzeć się dookoła, bo gdy tylko otworzyła oczy, trafiła na niecierpliwe spoj­rzenie pochylonego nad nią Mulata.

- Nareszcie się budzisz, kobieto - powiedział, podając jej manierkę, żeby łyknęła z niej wódki z prochem i cał­kiem wróciła do siebie.

Chciała znać powód tak okropnego traktowania, więc Mulat wyjaśnił, że jej usługi potrzebne są pułkownikowi. Pozwolił jej tylko przemyć twarz wodą i natychmiast zabrał na sam koniec obozowiska, gdzie człowiek wzbu­dzający największą trwogę w kraju odpoczywał w hama­ku zawieszonym między dwoma drzewami. Nie mogła dojrzeć jego twarzy, bo przesłaniał ją drgający cień lis­towia, cieniem kładły się na niej także lata bandyckiego żywota. Pomyślała jednak, że musi to być twarz gotowego na wszystko drania, skoro jego olbrzymi adiutant za­chowuje się tak uniżenie. Zaskoczył ją głos pułkownika, miękki i modulowany jak u nauczyciela.

- To ty sprzedajesz słowa? - spytał.

- Do usług - bąknęła, wpatrując się w mrok, żeby zobaczyć mężczyznę.

Pułkownik wstał z hamaka, a światło trzymanej przez Mulata pochodni oświetliło mu twarz. Kobieta ujrzała ogorzałe policzki i dzikie oczy pumy i zrozumiała od razu, że stoi przed nią najbardziej samotny człowiek na świecie.

- Chcę być prezydentem - powiedział.

Dość już miał ciągłego przemierzania tej przeklętej ziemi wszerz i wzdłuż, dosyć bezsensownych wojen i po­rażek, których żaden fortel nie potrafił zmienić w zwycię­stwa. Od wielu lat sypiał pod gołym niebem, gryziony przez robactwo, żywiąc się iguanami i zupą wężową. Drobne te niedogodności nie były jednak powodem, dla którego zapragnął odmienić swe życie. Naprawdę doku­czał mu strach, jaki wyzierał z ludzkich oczu. Marzył, by wkraczać do miasteczek pod triumfalnymi łukami, wśród kolorowych chorągiewek i kwiatów, chciał, żeby ludzie bili mu brawo i dawali w prezencie świeże jaja i świeżo upieczony chleb. Męczyła go świadomość, że mężczyźni przed nim uciekają, kobiety ronią z przerażenia, a dzieci dygocą ze strachu. Dlatego postanowił zostać prezyden­tem. Mulat radził, żeby ruszyli do stolicy, wpadli galopem do Pałacu i przejęli rządy tak, jak wcześniej zdobywali inne rzeczy, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Pułkownik nie chciał jednak stać się kolejnym tyranem, bo w historii tego kraju było ich wystarczająco wielu, a poza tym nie zaskarbiłby sobie w ten sposób miłości ludzi. Chciał, żeby wybrali go w powszechnym głosowaniu podczas grud­niowych wyborów.

- Dlatego muszę przemawiać jak kandydat na prezy­denta. Możesz mi sprzedać słowa przemówienia? - spytał pułkownik Belisę Crepusculario.

Otrzymywała w przeszłości wiele różnych zleceń, ale żadne nie było podobne do tego. Nie mogła jednak od­mówić, obawiała się, że Mulat wpakuje jej kulę między oczy albo, co byłoby jeszcze gorsze, że pułkownik się rozpłacze. Chciała mu pomóc także dlatego, że na jego widok poczuła gwałtowne uderzenie ciepła, zapragnęła z całych sił dotknąć tego mężczyzny, przesuwać dłońmi po jego ciele, utulić go w swych ramionach.

Całą noc i dużą część następnego dnia Belisa Crepuscu­lario wyszukiwała w swym repertuarze słowa odpowied­nie do prezydenckiego przemówienia. Pilnujący kobiety Mulat nie odrywał oczu od jej mocnych nóg i dziewiczych piersi. Belisa odrzuciła słowa szorstkie i oschłe, a także nazbyt kwieciste, wyblakłe od nadmiernego używania, nie chciała słów, które obiecują rzeczy niemożliwe, są pozbawione prawdy i niejasne. Wybrała tylko takie, które potrafią celnie trafić do umysłu mężczyzn i intuicji ko­biet. Wykorzystując wiedzę nabytą od księdza za dwadzie­ścia pesos, napisała przemówienie na kartce papieru, a potem dała znak Mulatowi, żeby rozwiązał linę, którą przywiązali ją za kostki u nóg do drzewa. Zaprowadzono ją ponownie do pułkownika, a gdy go zobaczyła, znowu poczuła ten sam pulsujący niepokój, co przy pierwszym spotkaniu. Podała mu kartkę i zastygła w oczekiwaniu, podczas gdy on patrzył na litery, trzymając papier koniusz­kami palców.

- Co tu jest, u licha, napisane? - spytał w końcu.

- Nie umiesz czytać?

- Umiem się bić - odparował.

Przeczytała przemówienie na głos. Przeczytała je jesz­cze trzy razy, żeby jej klient mógł sobie wszystko utrwalić w pamięci. Kiedy skończyła, dostrzegła wzruszenie na twarzach mężczyzn z oddziału, którzy przyszli jej po­słuchać. Zauważyła też, że żółte oczy pułkownika błysz­czą entuzjazmem. Był przekonany, że dzięki słowom Belisy zdobędzie dla siebie fotel prezydenta.

- Jeśli po trzykrotnym wysłuchaniu przemówienia chłopaki dalej stoją z otwartymi gębami, znaczy, że się nadaje, pułkowniku - wyraził swą aprobatę Mulat.

- Ile sobie liczysz za tę pracę, kobieto? - zapytał szef.

- Jedno peso, pułkowniku.

- To niedrogo - powiedział, otwierając przytwierdzoną do paska torbę z resztkami ostatnich łupów.

- Masz jeszcze prawo do małej premii. Przysługują ci dwa słowa tajemne - powiedziała Belisa Crepus­culario.

- Co to znaczy?

Zaczęła mu wyjaśniać, że za każde pięćdziesiąt za­płaconych centavów obdarowywała klienta jednym sło­wem na wyłączny użytek. Pułkownik wzruszył ramiona­mi, ta oferta wcale go nie interesowała, ale nie chciał być nieuprzejmy wobec kogoś, kto tak mu się przysłużył. Ona podeszła nie spiesznie do stołka, na którym siedział, i po­chyliła się, żeby dać mu zapowiedziany prezent. Mężczyz­na poczuł wówczas rozsiewany przez kobietę zapach wiejskiego zwierzęcia, ogniste ciepło buchające z jej bioder, groźne muśnięcie jej włosów, oddech pachnący miętą, gdy szeptała mu do ucha dwa tajemne słowa, do jakich miał prawo.

- Są twoje, pułkowniku - powiedziała, cofając się krok. - Możesz ich używać, kiedy zechcesz.

Mulat odprowadził Belisę aż na skraj drogi, przygląda­jąc się jej uporczywie błagalnym wzrokiem bezdomnego psa, ale gdy wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, powstrzy­mała go potokiem wymyślonych naprędce słów. Słowa odegnały natychmiast jego pożądanie, bo pomyślał, że kobieta rzuca na niego jakąś nieodwołalną klątwę.

We wrześniu, październiku i listopadzie pułkownik wy­głosił swoje przemówienie tyle razy, że gdyby nie składa­ło się z lśniących i mocnych słów, zmieniłoby się w proch ze zużycia. Przemierzył cały kraj, przekonując wyborców, by na niego głosowali. Wjeżdżał do miast w triumfalnym nastroju, zatrzymywał się także w zapadłych wioskach, gdzie tylko śmieci świadczyły o obecności człowieka. Gdy on przemawiał na podium pośrodku placu, Mulat i jego ludzie rozdawali cukierki i malowali złotą farbą jego imię na murach, ale nikt nie zwracał uwagi na te sklepikarskie chwyty, bo wszyscy słuchali, olśnieni klarownością jego wywodu i poetycką jasnością argumentów, porwani jego chęcią naprawienia błędów popełnionych w przeszłości i po raz pierwszy w życiu weseli. Gdy kandydat kończył mówić, oddział oddawał salwę z pistoletów w powietrze i rzucał petardy. Gdy odjeżdżali, zostawiali po sobie smu­gę nadziei, która unosiła się w powietrzu przez wiele dni niczym wspaniałe wspomnienie po cudnej komecie. Puł­kownik stał się szybko najpopularniejszym politykiem. Oto mężczyzna, którego ukształtowały lata wojny domo­wej, naznaczony bliznami, przemawia teraz jak profesor, a jego autorytet szerzy się w całym kraju, poruszając serce narodu. Nikt tu wcześniej nie widział niczego po­dobnego. Pułkownikiem zajęła się prasa. Dziennikarze przyjeżdżali z daleka, by zrobić z nim wywiad i rozgłosić jego poglądy. W ten oto sposób urosły zastępy jego zwo­lenników i wrogów.

- Dobrze nam idzie, pułkowniku - powiedział Mulat po dwunastu tygodniach sukcesów.

Ale kandydat go nie usłyszał. Powtarzał w myślach swoje dwa tajemne słowa. Robił to coraz częściej. Wypo­wiadał je, gdy dopadała go nostalgia, szeptał je przez sen, wiózł je ze sobą konno, myślał o nich przed rozpoczęciem słynnego przemówienia i łapał się na tym, że rozkoszuje się nimi także w chwilach beztroski. Ilekroć te dwa słowa przychodziły mu do głowy, przywoływały na myśl Belisę Crepusculario, a wtedy burzyły się w nim zmysły na wspomnienie wiejskiego zapachu, ognistego żaru, nie­bezpiecznego muśnięcia kosmyka włosów i oddechu pa­chnącego miętą. Zaczął w końcu chodzić jak błędny i jego ludzie zrozumieli, że życie z niego ujdzie, nim zdobędzie fotel prezydencki.

- Co się z tobą dzieje, szefie? - wielokrotnie pytał Mulat, aż któregoś dnia pułkownik nie wytrzymał i wy­znał, że winę za jego stan ducha ponoszą owe dwa słowa, które utkwiły mu w brzuchu.

- Wypowiedz je, może wtedy stracą swoją moc - prosił wierny adiutant.

- Nie powiem, są tylko moje - odparł pułkownik.

Nie mogąc patrzeć, jak stan jego szefa pogarsza się z dnia na dzień, niczym stan skazańca oczekującego na wykonanie wyroku śmierci, Mulat zarzucił karabin na ramię i ruszył na poszukiwanie Belisy Crepusculario. Tropił jej ślady wzdłuż i wszerz kraju, aż znalazł ją w końcu w miasteczku na południu, gdy siedziała pod płachtą swego wysłużonego namiotu i recytowała litanię wiadomo­ści. Stanął przed nią w rozkroku, a w ręce trzymał broń.

- Jedziesz ze mną - rozkazał.

Czekała na niego. Schowała kałamarz, złożyła lnianą płachtę rozpiętą nad straganem, zarzuciła na ramiona szal i bez słowa wspięła się na grzbiet konia. Podczas całej drogi nawet nie spojrzeli na siebie, bo pożądanie Mulata zmieniło się we wściekłość i tylko strach, jaki czuł przed jej językiem, nie pozwalał mu pociąć jej biczem na kawałki. Nie chciał jej także mówić, że pułkownik chodzi jak ogłupiały i to, czego nie dokonały długie lata wojny, sprawiło jedno zaklęcie wyszeptane do ucha. Trzy dni później dojechali do obozowiska i w obecności całego oddziału Mulat natychmiast zaprowadził swą zdobycz do dowódcy.

- Przywiozłem ci tę czarownicę, pułkowniku. Oddaj jej te słowa, a ona niech zwróci ci męstwo - powiedział, wycelowując lufę karabinu w kark kobiety.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin