Browning Dixie - Ten wspaniały Skorpion.rtf

(270 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

DIXIE BROWNING

 

 

Ten wspaniały Skorpion


PROLOG

 

Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołożyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii...

Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił nu­mer informacji. Już jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do kościoła, trzy­mając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.

Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym małżonkom gwiazdkowe ży­czenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Char­liego był pewny, że mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy może William Edward - zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie żenią się zawsze z najpiękniej­szą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith żyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z różowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-różowymi sutkami.

Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą zaćmę od wielolet­niego wpatrywania się w słońce i, od bardzo niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku?

Nie, do diabła, to nie jest w porządku!

- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliżu King... i chyba Rural Hall?

W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo widział już wszystko jak przez mgłę.

- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypo­minasz sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę jedenaście dolców, słu­chając w kółko tego kawałka o latających ludożer­cach?

- Przepraszam bardzo... kto mówi?

- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś par­szywym sukinsynem, bo mi ją zabrałeś?

- Kane? Czy to ty?

- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam już nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje ciało...

- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?

- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?

- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nie­odpowiedzialny, niezrównoważony, jak dziecko...

- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy...

- Jesteś pijany.

- Pewnie, że jestem pijany - powiedział Kane urażonym tonem. - Myślisz, że gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?

Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.

- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać ci ptaszka... hmm, chcia­łem powiedzieć, twoje łoże... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i troszczy się o gromadkę dziatek.

- Kane, Suzanne od...

- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się trium­falne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraża?... Nie mogę już nawet wy...

- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchi­wać twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...

- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej prze­raża, mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była...

- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u....

- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?

- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi teraz puszczał „Latających ludożerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Za­dzwonię do ciebie jutro rano.

 

Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałożyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić.

Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie już się zachmurzył.

- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.

- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych ważnych spraw, którymi za­jmuję się w biurze.

- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Roz­praszanie złych nastrojów Charliego należało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że dzisiejszy wieczór spędzą w spo­sób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.

Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka.

- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się ma nerwicę żołądka.

O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuż obok. Złożył na ustach krótki pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, że Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo że kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uwa­żać seks za coś oczywistego.

Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, że Suzanne była miłością jego życia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małżeństwo na wspól­nych zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i po­czuciu odpowiedzialności. To Rory w zupełności od­powiadało. Nie należała do kobiet, które koniecznie chciały przeżywać burzliwe, szalone romanse ze wszys­tkimi związanymi z tym problemami.

Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być może był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale ustawiony w życiu.

Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.

W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, że nawet nie próbował­by wymagać od nauczycielki ze szkoły podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.

Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.

- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagod­nym głosem. - Już niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierś­cionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń. Miała różne własne plany.

- Muszę już iść, kochanie - mówił Charles. - Obie­całem zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistot­ne. Idź już spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.

Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w żołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zażyła trochę sody.

W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała pod­łogę swego frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę jeszcze w dziecińst­wie.

Poza tym wszystko wskazywało na to, że w nie­długim czasie będzie miała gości...

Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok.

Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy.

Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gos­podarz uznał, że pora już pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że Suzanne nie żyje. Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą.

Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedzt­wie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak boha­ter romansu.

Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. Może tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie matu­ralnej. Niewiele się zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.

Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blon­dynka, powiedział. Jej karnacji też nie sposób porów­nać z cerą Suzanne, chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią.

Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca, ale to już nie jego zmartwienie.

Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza już panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego.

Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy przed blaskiem nieosłoniętej, żółtej żarówki.

Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie?

Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę. Albo on ma przy­widzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc, poprze-stawiało w głowie.

Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało.

Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby może niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby może nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z najwyższych sfer? Kane pamiętał ją aż nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym życiu mias­teczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z najbliższego sąsiedztwa, ale im bardziej mnożyła zakazy, tym uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on przeważnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki, łatwe dziewczyny i tanie wino.

W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To już jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele może się zdarzyć przez jedenaście lat.

Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezależnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Aku­rat zauważyła chyba plamę brudu, bo westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na skrzyżowanych nadgarstkach.

Charlie mówił, że jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy sprowadziła się do Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.

Kane bardzo cicho podszedł bliżej. Kobieta znowu westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływa­nia lubieżnych skojarzeń. Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą.

Podszedł jeszcze bliżej. Dzieliły ich teraz najwyżej dwa metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy mężczyz­na powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła?

Jak ona miała na imię? Charlie je przecież wymienił. Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał.

Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym świetle żółtej żarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale Kane uwiel­biał zagadki.

Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąż, jeśli liczyć sześć nieszczęsnych miesięcy małżeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną.               Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym śladem.

Od czasów swej lotniczej służby Kane unikał rodzin­nego stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady.

Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolej­nym drinku, usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawo­ści i niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosow­nego, podniecenia.

Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?

Nieświadoma obecności obcego mężczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złożonych dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły.

Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły. Każdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła już prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież zawsze była taka zrównoważona i rozsądna...

Jakiś czas temu leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecież będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do nowego nazwiska, aż wreszcie przestała się łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek. To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.

Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła już rąk. Boże, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy?

Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej babki.

- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.

Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.

- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, że szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.

Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów!

Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twar­dego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować.

Cofnęła nogę, po czym ostrożnie wyciągnęła ją znowu. To samo.

Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii, pomrukami i westchnieniami w czasie nag­łych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą okrągłości. Piżama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta; pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pach­nącą jak... sosna. Nie, nie jak sosna. Może jak bez.

Rzecz była warta zbadania.

Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli to Charles, ich narzeczeństwo jest skoń­czone. Finito. Koniec. Bez dyskusji.

Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby udawać, że nic się w ogóle zdarzyło. Może nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.

Ostrożnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe wyjaśnienia.

A jeśli to jest ktoś inny...

O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!

Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję?

Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stu­knięcie, plusk i czyjś okrzyk.

- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dżinsów!

Jednocześnie przerażona i zaciekawiona, odważyła się spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki.

To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.

- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg.

- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła.

- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.

- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin