Jamese~1.rtf

(257 KB) Pobierz

ELLEN JAMES

 

Święta w domu

(Home for Christmas)


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

A więc to jeszcze jedna oferta od prawników tego irytującego mężczyzny! Gwen nie mogła uwierzyć, że nawet w okresie świąt Bożego Narodzenia nie dawali jej spokoju. Rozprostowała list na kuchennym blacie i przeczytała go po raz kolejny. Prawnicy deklarowali tym razem sumę przewyższającą poprzednie oferty na zakup restauracji. Mimo że już tyle razy odrzucała te propozycje, podbijaniu nie było końca. Czyżby myśleli, że pieniądze mogą zmienić jej decyzję?

Miała ochotę wyrzucić list prosto do kosza, ale zawahała się przez moment. Po chwili zaczęła go starannie składać – jedno zgięcie tu, drugie tam – doskonale! Od razu było widać, że ma wyjątkowy talent do robienia papierowych samolocików. Przez chwilę obserwowała, jak najnowszy model szybował przez kuchnię. Nagle samolot rozpoczął lot nurkowy i wylądował u stóp ciemnowłosego mężczyzny, który właśnie pojawił się w kuchennych drzwiach restauracji.

– Czy ma pani licencję pilota? – Mężczyzna krytycznym okiem przyglądał się papierowej zabawce.

– Jestem profesjonalistką – zaśmiała się Gwen. – Praktykę zdobywałam robiąc takie samolociki młodszym siostrom.

– Widzę, że ma pani jednak poważne problemy ze współczynnikiem oporu powietrza – mężczyzna potrząsnął głową z dezaprobatą. Zręcznymi ruchami nadał modelowi bardziej opływowy kształt i posłał go w kierunku dziewczyny. Tym razem lot był szybki i pewny, a lądowanie wyjątkowo udane: samolocik spokojnie osiadł na kuchennym kontuarze, tuż obok Gwen.

– Jestem pod wrażeniem – stwierdziła, przyglądając się mężczyźnie. – Czy pan nie jest przypadkiem naszym nowym dostawcą warzyw? Kończą mi się grzyby.

– Nie jestem z branży warzywnej – odparł rozbawiony. Najwyraźniej nie uznał za konieczne udzielać dalszych wyjaśnień. Z dużym zainteresowaniem rozglądał się po pomieszczeniu. Wyglądał jak archeolog, który właśnie dokonał odkrycia śladów dawnej cywilizacji. Nikt dotąd nie okazał takiego zainteresowania tej skromnej restauracyjnej kuchni.

Pomimo bezceremonialnego potraktowania jej zdolności modelarskich, mężczyzna intrygował Gwen. Zawsze interesowało ją studiowanie typów ludzkich. Na podstawie obserwacji wyrabiała sobie pogląd na temat szczegółów, dotyczących ich życia. Oparłszy łokcie o kontuar, zaczęła wnikliwie przyglądać się przybyszowi.

Był mocno zbudowany i tak wysoki, że jego kruczoczarne włosy muskały framugę kuchennych drzwi. Oczy mężczyzny miały niesamowity bursztynowy kolor i wyraźnie kontrastowały z ciemnymi brwiami.

Roztaczał wokoło siebie aurę człowieka sukcesu, ale mimo to był w nim jakiś trudny do określenia wewnętrzny niepokój. Sposób, w jaki się ubierał – droga marynarka w połączeniu z mocno wytartymi dżinsami – był dość nietypowy.

– Na pewno nie przyszedł pan, aby zjeść obiad... jest na to za wcześnie. Ale proszę mi nie podpowiadać, sama zgadnę... Jest pan właścicielem firmy sprzedającej urządzenia kuchenne i zamierza mnie przekonać, że koniecznie potrzebuję nowej maszyny do tarcia sera.

– Proszę zgadywać dalej.

– Hmm... Już wiem. Pewnie urządza pan przyjęcie i chce pan zamówić mnóstwo moich faszerowanych bułek.

– I znowu się pani myli, panno Ferris. – Mężczyzna nie wykazywał żadnego zainteresowania kulinarnymi propozycjami Gwen.

– Poddaję się. Najwyraźniej pan wie, jak się nazywam, ale ja nie mam pojęcia z kim rozmawiam. Czy mogę panu w czymś pomóc?

– Owszem – odpowiedział, przyglądając się jej natarczywie. – Może się pani zgodzić na sprzedanie mi połowy restauracji.

– To pan jest Robertem Beltramo?

– We własnej osobie.

A więc tak wyglądał mężczyzna, na którego polecenie prawnicy zadręczali ją przez ostatnie kilka miesięcy, bezceremonialnie wkraczając w prywatne życie! Widok Beltramo wcale jej nie ucieszył, wręcz przeciwnie. Zdecydowanym ruchem odrzuciła samolocik w jego kierunku i ze złośliwą satysfakcją obserwowała, jak model ląduje w misie surowego, sycylijskiego ciasta.

– To właśnie jest ostatni list, który otrzymałam od pańskich prawników. – W głosie Gwen brzmiało zdecydowanie. – Kazał im pan prześladować mnie w dzień i w nocy. Mówiłam im wiele razy, że nie sprzedam restauracji i panu mówię to samo.

Mężczyzna wyjął samolot z ciasta i rozwinął jego papierowe skrzydła.

– Gwendolyn, nadała pani nowe znaczenie określeniu „poczta lotnicza”. Moi prawnicy złożyli pani bardzo szczodrą ofertę. Co panią powstrzymuje?

Od dawna wiedziała, że bezpośrednia konfrontacja z Robertem Beltramo jest nieunikniona, toteż przygotowała się do niej starannie.

– Przez wiele lat pracowałam u pańskiego ojca, zanim mogłam kupić połowę udziałów w tej restauracji. Wynegocjowaliśmy, że z czasem będę mogła wykupić całość. Wkrótce potem stan jego zdrowia nagle się pogorszył i nie starczyło już czasu...

Gwen z trudem udało się zachować obojętny ton. Uwielbiała starego pana Beltramo i jego śmierć była dla niej silnym ciosem.

– Tak czy inaczej, ojciec nigdy nie wspominał o panu. Przed jego śmiercią nie wiedziałam nawet, że miał syna. To, że zapisał w testamencie połowę restauracji panu, było dla mnie wielkim zaskoczeniem.

Twarz Roberta zesztywniała.

– Ojciec nie wspominał o mnie?

– Niestety, nie. – Dziewczyna dostrzegła w jego oczach smutek, a może nawet ból. Mężczyzna chrząknął. Najwyraźniej nie chciał ujawniać swoich uczuć.

Tajemnicza aura wokół Roberta Beltramo zdawała się coraz bardziej zagęszczać. Gwen była zaintrygowana. Co zaszło pomiędzy nim i ojcem? To prawda, starszy pan był trudny we współżyciu. Jego upór i duma nie zjednywały mu wielu przyjaciół. Ale dla Gwen był delikatny i traktował ją niemal jak córkę. Dlaczego przez tyle lat ani razu nie wspomniał o synu? Jedyną osobistą informacją, jaką wydobyła ze starszego pana, była wzmianka o żonie, którą utracił wiele lat temu. Poza tym odmawiał poruszania tematu rodziny.

Energia, która wzbierała w Robercie z każdą minutą, wreszcie znalazła ujście. Rozpoczął dokładny obchód kuchni. Zaglądał we wszystkie zakamarki, oglądał słoiczki z przyprawami, otwierał wieczka puszek i sprawdzał ich zawartość. Z brzękiem przestawiał butelki z olejem i octem. Gestem wskazał na garnki i patelnie, piętrzące się w kuchennym zlewie, na kabaczki, cebule i pomidory leżące w nieładzie na stole.

– Straszny tu bałagan! Wygląda, jak po przejściu huraganu.

Utkwił spojrzenie w Gwen. Przyglądał się jej, jak gdyby była jeszcze jednym nie pasującym elementem, zaśmiecającym kuchnię. Zarumieniła się. Gdyby wiedziała, że Robert Beltramo pojawi się tak nagle, jak grom z jasnego nieba, to staranniej dobrałaby strój. A tak, po prostu włożyła swoje ulubione, wygodne ubranie. Bawełnianą koszulkę polo, mającą dokładnie taki sam odcień jasnego błękitu jak jej oczy, a do tego ulubione stare dżinsy, które miały dziury w kieszeniach, przez co zawsze gubiła drobne pieniądze. Długie włosy związała w koński ogon, aby nie przeszkadzały jej w gotowaniu. Jednakże był jeden element w jej stroju, z którego prawie nigdy nie rezygnowała. Z pudełeczka ze starą biżuterią wybrała porcelanową miniaturkę, którą nosiła na jedwabnej błękitnej wstążce jako naszyjnik. Gwen uwielbiała starą biżuterię – szczególnie wiktoriańską – i nie mogła się oprzeć noszeniu jej, nawet gdy nie pasowała do stroju.

Nie czuła się swobodnie pod badawczym spojrzeniem Roberta, które spoczęło teraz na obszernym fartuchu, uzupełniającym jej strój. Uświadomiła sobie nagle, że fartuch wysmarowany był pomidorowym sosem.

– Wygląda na to, że tańczyła pani tango z pizzą – przerwał ciszę mężczyzna. – Czy nie zatrudnia pani w kuchni pracowników?

– Dobry szef zawsze osobiście angażuje się w przygotowanie potraw. – Policzki Gwen pokrył ciemny rumieniec. – A ja jestem dobrym szefem, panie Beltramo. Ta restauracja wciąż kwitnie, nie zmieniło tego nawet odejście pańskiego ojca. Powiem więcej: będzie dalej kwitnąć pod warunkiem, że pozostawi się ją we właściwych rękach. Mój prawnik przedstawił panu uczciwą ofertę na zakup pańskiej części udziałów. Dlaczego pan się na to nie zgodzi i nie wróci do Nowego Jorku, tam gdzie jest pana dom? Zapewne nawet nie ma pan pojęcia o prowadzeniu restauracji!

Robert przemierzył kuchnię i podniósł jedną z desek do krojenia chleba. Palcem wskazał inicjały wycięte w rogu: R. B.

– To moje – wyjaśnił. – Wyciąłem je, gdy miałem dziewięć lat i właśnie zacząłem pracować wraz z ojcem. Spędziłem tu całe dzieciństwo, aż do wyjazdu na uczelnię. Czy nadal myśli pani, że nie znam się na prowadzeniu restauracji?

Gwen podeszła bliżej. Szczyciła się dokładną znajomością każdego zakamarka kuchni, ale tych inicjałów nigdy wcześniej nie zauważyła. Poczuła się nieswojo. Zastanawiała się, ile jeszcze sekretów kryje się w tym pomieszczeniu.

Przerwała rozmyślania i w pośpiechu podeszła do pieca. Wydobyła z niego bochen słodkiego włoskiego chleba, o którym niemal zapomniała, zaabsorbowana obecnością Roberta.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu w ogóle pracował.

– Nie dziwię się pani niewiedzy, skoro ojciec nawet o mnie nie wspominał. – Powiedział to pozornie lekkim tonem, w którym jednak wyczuwało się napięcie.

Wydawało się, że mężczyzna musiał być w ciągłym ruchu, bo po raz kolejny okrążył kuchnię. Tym razem zatrzymał się przy starej zmywarce do naczyń.

– A więc ten rozklekotany potwór jest wciąż na chodzie – mruknął pod nosem. – Zawsze tak o nim myślałem: potwór połykający naczynia, pożerający cały mój wolny czas, który chciałem spędzać grając w koszykówkę, a nie szorując gary.

Wolno podszedł do okna udekorowanego sztucznymi płatkami śniegu i rysunkiem renifera. Gwen bardzo lubiła tę dekorację: gorące San Antonio nie znało prawdziwego śniegu. Jednakże Robert nie wydawał się podzielać jej entuzjazmu.

– Co za cholerna głupota – mruknął, starając się dojrzeć coś pomiędzy wielkimi rogami renifera, dość skutecznie zasłaniającymi widok.

Restaurację otaczała bujna roślinność – drzewa bananowe i palmy. Nie opodal, w grudniowym słońcu, lśniły wody rzeki San Antonio. Przechodnie tłoczyli się wokół sklepików na nadbrzeżnym bulwarze.

– Będąc dzieckiem często patrzyłem przez to okno, snując plany ucieczki. – Głos Roberta był ledwie słyszalny. – Obiecywałem sobie, że pewnego ranka po prostu wyjdę i nigdy tu nie wrócę.

Gwen zaczęła kroić kabaczek. W ciszy, jaka zapadła, słychać było jedynie szmer noża. Po latach pracy w restauracji stała się dobrym słuchaczem. Klienci cenili ją za wspaniałe potrawy, jakie przyrządzała, ale też za umiejętność życzliwego wysłuchiwania ich zwierzeń o problemach, nadziejach i marzeniach. Lubiła słuchać ludzi.

Robert gwałtownie odwrócił się od okna i spojrzał na dziewczynę oskarżycielsko.

– Dlaczego właściwie odbiegliśmy od głównego tematu? – zapytał.

– Moim zdaniem cały czas mówimy na temat.

– Gwen zaczęła kroić następny kabaczek. – Z pana słów wynika, że nie cierpiał pan tego miejsca i marzył, aby stąd uciec. Pańscy prawnicy twierdzą, że zarobił pan fortunę w reklamie. Dlaczego więc chce pan tu wrócić – do miejsca, którego tak pan nie znosił?

Beltramo podrapał się w głowę. Pytanie wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie.

– Ludzie zmieniają poglądy. Po śmierci ojca zaczęło mi czegoś brakować... Musiałem tu przyjechać.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego chce się pan tu przenieść, po tych wszystkich sukcesach, jakie osiągnął pan w Nowym Jorku.

– Przyjazd do domu na święta to stara tradycja – odparł drwiąco. – A może ktoś mnie tu zaprosił? Może mój własny ojciec? W testamencie zapisał mi połowę tej restauracji. To chyba można uznać za zaproszenie, prawda?

Po raz kolejny sarkazmem starał się pokryć jakieś głębsze uczucie. Gwen, skończywszy z kabaczkami, rozpoczęła krojenie cukinii.

– Już panu mówiłam, że starszy pan mnie chciał sprzedać resztę udziałów. Byliśmy w stadium końcowych uzgodnień, gdy nagle zachorował. Proszę posłuchać, nie wiem, co zaszło między wami, ale wiem, że pański ojciec chciał, abym to ja prowadziła tę restaurację po jego śmierci. Powinien pan uszanować jego życzenia.

– Jedyne, co się liczy, to fakt, że nie zmienił zapisu. – Robert zdawał się być nieprzejednany. – Ja otrzymałem to dziedzictwo i jestem tu po to, aby się o nie upomnieć.

Nóż Gwen nabrał szybkości. Teraz kroiła pomidory.

– Byłam wspólniczką pańskiego ojca. Ufał mi, że pamięć o nim będzie żyć w tej restauracji.

– Ciągle mówi mi pani o waszych wspólnych planach, a tymczasem nawet nie było pani na jego pogrzebie.

Gwen zesztywniała.

– On nie cierpiał takich uroczystości, uważał je za zbędny sentymentalizm. Dał mi jasno do zrozumienia, że nie chce mieć tradycyjnego pogrzebu. Jednak po jego śmierci, kiedy pojawili się pańscy prawnicy, zrozumiałam, że to pan przejmie ster organizowania pochówku. Ja nie miałam nic do powiedzenia – wola starszego pana nie została spełniona. Dlatego nie poszłam na pogrzeb. Uczciłam go w inny sposób, sama, bez zbędnych ceremonii. Tak, jak on tego chciał.

– Pogrzeb okazał się farsą – Robert wzruszył ramionami. – Nie było nikogo poza mną i kierownikiem kostnicy. Czy sądzi pani, że mój ojciec doceniłby komizm tej sytuacji?

Gwen dostrzegała cień gorzkiej ironii w głosie mężczyzny, ilekroć wspominał o swoim ojcu.

– Zapomnijmy o dawnych czasach – ciągnął niecierpliwie. – Ja chcę porozmawiać o przyszłości. Kiedy przejmę restaurację, wreszcie będę miał okazję, aby wprowadzić tu pewne zmiany. Wiem, jak przekształcić ten skromny lokal w zyskowne przedsiębiorstwo.

– Restauracja ma się dobrze i nie potrzebuje zmian – w głosie Gwen wyczuwało się niepokój. – Stworzyliśmy tu miłą atmosferę, w której ludzie mogą się odprężyć i powspominać pańskiego ojca.

– Proszę wrócić do rzeczywistości, Gwendolyn. Stary nigdy nawet nie próbował być miły dla klientów. Wątpię, czy są tacy, którzy mają o nim dobre wspomnienia.

To było bardzo bliskie prawdy, ale dziewczyna wiedziała, że w starszym panu kryło się coś wartościowego. Być może jednak nikt prócz niej nie umiał tego dostrzec.

– W głębi duszy pański ojciec był bardzo... przyjacielski, a przynajmniej starał się taki być. Potrzebował tylko odrobiny wsparcia.

Robert odniósł się sceptycznie do jej opinii. Nie przypadł mu także do gustu sposób obchodzenia się z nożem, jaki demonstrowała Gwen.

– Jeszcze chwila, a obetnie pani sobie palce – nie wytrzymał. – Zaraz pani pokażę, jak to się robi.

Szybkim ruchem zrzucił marynarkę i podwinął rękawy. Zanim zdążyła zaprotestować, on już miał nóż w ręku i demonstrował swoją technikę krojenia.

– Najpierw odcinamy łodygę, a następnie obracamy pomidor w ten sposób. Zawsze tniemy z dala od palców. Proszę spojrzeć, nie straciłem wprawy! Jak za dawnych dobrych czasów!

Beltramo był z siebie bardzo zadowolony, co zupełnie nie pasowało do jego opowieści o zepsutym przez restaurację dzieciństwie. Raz mówił o tym, jak bardzo nienawidził tego miejsca, a po chwili zachwycał się krojeniem pomidora, bo przypominało mu to „dawne dobre czasy”. Tak czy inaczej, pomidor, który tak efektownie pokroił, należał do niej. Najpierw poprawił konstrukcję papierowego samolotu, a teraz zajął się jej własnym pomidorem.

Gwen pomyślała o śmieszności sytuacji, w jakiej się znalazła. Oto stała przy desce do krojenia, ramię w ramię z mężczyzną, poznanym zaledwie przed kilkoma minutami, który na dodatek udzielał jej lekcji z zakresu krojenia pomidorów. Nie mogła powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń w kierunku Roberta. Intrygowała ją koszula, którą miał na sobie. Czuła alarmującą potrzebę dotknięcia jej, aby przekonać się, z jakiego materiału została uszyta. Szybkim krokiem przeszła na drugą stronę blatu, zanim uległa odruchowi.

Zauważyła, że mężczyzna z dużym zainteresowaniem przygląda się jej lewej ręce.

– Niezły pierścionek – zauważył. – Czy to zaręczynowy?

Gwen wciąż jeszcze nie potrafiła przywyknąć do rozmiarów brylantu, mimo że miała go od dawna. Był za duży i za nowoczesny w formie. Wolała niewielkie staroświeckie klejnociki, jakie czasem odnajduje się na starych strychach albo wygrzebuje w sklepach z antykami. Scott był jednak tak zadowolony, gdy zaskoczył ją tą niespodzianką, że nie miała serca powiedzieć mu, jakie było jej zdanie na temat pierścionka.

– Tak, jestem zaręczona – stwierdziła z wyzwaniem w głosie.

– Kiedy ślub?

– Jeszcze nie zdecydowaliśmy. – Nie było to w stu procentach prawdą. Już dwukrotnie zmieniała dzień ślubu, choć nie potrafiła określić dlaczego. W wieku dwudziestu siedmiu lat miała dość doświadczenia z mężczyznami, aby wiedzieć, za którego powinna wyjść, a Scott Lowell wydawał się być odpowiednim kandydatem. Obiecała mu, że ustali dokładną datę jeszcze przed Wigilią.

– Gwendolyn, niech mi pani powie, jak pani przyszły zapatruje się na prowadzenie restauracji? To przecież długie godziny pracy i krótkie wakacje. Być może, wcale mu się to nie spodoba.

– Scott rozumie moje uczucia względem restauracji. Nie wyszłabym za kogoś, kto nie potrafiłby tego uszanować. I proszę nie nazywać mnie Gwendolyn!

Robert z przyjemnością powitał nowy temat w ich rozmowie.

– Mnie się to imię bardzo podoba. A jak Scott panią nazywa?

– Gwen, tak jak wszyscy.

– Na jego miejscu wybrałbym Gwendolyn... albo Gwennie; też ślicznie.

– Pan nie będzie miał w ogóle okazji zwracać się do mnie po imieniu – powiedziała, obracając pierścionek wokół palca – bo sprzeda mi pan swoją część restauracji i wróci do Nowego Jorku.

– Nawet mnie pani nie zaprosi na ślub?

Gwen miała ochotę rzucić w niego jedynym całym pomidorem. Z ulgą powróciłaby do negocjacji z prawnikami, zamiast bezpośrednich utarczek z Robertem. Przez niego straciła już zbyt wiele czasu. Nawet nie zaczęła przyrządzać nadzienia do ciasta, a pokrojone warzywa wciąż leżały na kontuarze. Postanowiła, że musi odzyskać kontrolę nad biegiem wypadków.

Z wigorem zabrała się do robienia nadzienia, zaczynając od ubijania sera z cukrem i mlekiem. Włożyła w to zbyt wiele energii i już po chwili trochę masy wylądowało na jej fartuchu. Beltramo zachichotał. Spojrzała na niego. To był błąd – znowu poczuła niepokojący magnetyzm tego człowieka. Zafascynował ją niesamowity, bursztynowy kolor oczu mężczyzny, przypominający kolor złota starej biżuterii, którą tak lubiła. W tym momencie kolejna porcja masy wyprysnęła z misy.

– Gwennie, czy uratujesz choć odrobinę?

– Jestem zbyt zajęta, aby się z panem przekomarzać, panie Beltramo – powiedziała, wsypując do misy czekoladowe wiórki. – Mój prawnik wkrótce się z panem skontaktuje.

Robert, pomimo podwiniętych rękawów i starych dżinsów, znowu wyglądał poważnie i urzędowo.

– Niech pani zapomni o prawnikach. Załatwimy tę sprawę tu i teraz. Doskonale się bawiłem, obserwując pani poczynania w kuchni, ale dość już tego. Proszę pakować swoje garnki – od dziś ja przejmuję tę restaurację!

– Niech pan nawet o tym nie marzy. To pan stąd wyjedzie – powiedziała z naciskiem Gwen, wrzucając do misy owoce.

Spoglądali na siebie przez chwilę i stało się oczywiste, że rozmowy utknęły w martwym punkcie. Gwen nie zamierzała się jednak wycofywać. Zdecydowana była nie dopuścić, aby ten, nie mający szacunku dla dokonań swego ojca, człowiek miał zawładnąć efektem wielu lat jego pracy i dokonać radykalnych zmian. Poza tym, ona sama spędziła tutaj ładny kawał czasu. Jakiż to denerwujący człowiek, pomyślała. A szczególny uśmieszek, z jakim przyglądał się jej pierścionkowi, był co najmniej nie na miejscu.

– Ja zostanę – powtórzyła dobitnie. – A pan, panie Beltramo, nie ma tu czego szukać!


ROZDZIAŁ DRUGI

 

Nazajutrz wczesnym rankiem Gwen wybrała się na jogging wzdłuż brzegu rzeki San Antonio. W nocy długo nie mogła zasnąć. Do późna rozmyślała o wydarzeniach poprzedniego dnia, o nagłym wkroczeniu w jej życie Roberta Beltramo. We śnie po raz kolejny przeżywała trudne negocjacje z nieproszonym gościem. Wkrótce po wschodzie słońca uznała, że skoro nie ma szans na spokojny sen, zdrowiej będzie wybrać się na poranny bieg.

Gwen głęboko wdychała zimne, wilgotne powietrze. Teraz znacznie łatwiej było zebrać myśli. Nurtowało ją pytanie, co zaszło pomiędzy Robertem Beltramo i jego ojcem. Chciała zrozumieć motywy kierujące działaniem mężczyzny. Powtarzała sobie, że wtedy mogłaby skuteczniej z nim walczyć i wygrać restaurację dla siebie. Czy jednak usprawiedliwiało to fakt, iż wszystkie jej myśli kierowały się w stronę tego człowieka? Czy nie powinna oddać się rozmyślaniom o narzeczonym i czekającym ją ślubie?

Zwiększyła tempo biegu. Starała się skoncentrować myśli na Scotcie, ale już po chwili jasnowłosy, niebieskooki Lowell zamienił się w ciemnowłosego Roberta Beltramo. Zacisnęła zęby. Biegła coraz szybciej i szybciej, jakby w ten sposób chciała przegonić tego człowieka ze swoich myśli.

Nagle z tyłu dobiegł ją odgłos zbliżających się kroków.

– Z drogi, Gwennie, nie ma tu miejsca dla nas dwojga! – zawołał nadbiegający mężczyzna.

Po chwili wyprzedził ją. Biegł lekko, oddychając miarowo. Głos i masywna sylwetka mężczyzny były aż za dobrze znajome.

– Co pan tu robi, Beltramo? – zapytała Gwen rozdrażnionym głosem. – Czy nie mogę mieć choć odrobiny spokoju?

– Odbywam tylko mój poranny bieg – odpowiedział. – Przed laty codziennie tu biegałem. To moja trasa, Gwennie.

– Nie używam tego zdrobnienia.

– Być może wkrótce zaczniesz. – Powiedziawszy te słowa, Robert przyśpieszył kroku, pozostawiając ją daleko z tyłu.

Gwen popędziła naprzód, starając się za wszelką cenę go dogonić. Dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę, że swoim postępowaniem daje do zrozumienia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin