Delinsky Barbara - W zasięgu ręki.rtf

(1221 KB) Pobierz

 

 

DELINSKY  BARBARA

 

W  ZASIĘGU  RĘKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Początkowo nie widział nic oprócz mgły, lecz już po chwili dostrzegł przed sobą kobiecą sylwetkę. Michael Buchanan zatrzymał się zaskoczony. Nie spodziewał się, że o tej porze roku spotka kogoś na plaży. Widok wstrząsnął nim do głębi.

Ta kobieta, niezwykłej urody, wydała mu się uosobieniem samotności. Marcowy wiatr targał jej włosy, owijał wokół nóg długą spódnicę. Ręce schowała do kieszeni, wtuliła się w zbyt obszerną kurtkę.

Podszedł kilka kroków bliżej i przyglądał się. Jeszcze go nie zauważyła. Była piękna. O gładkiej, jasnej cerze i delikat­nych rysach twarzy. Młoda, a zarazem dojrzała. W sam raz. I była smukła. Nawet zbyt obszerna kurtka koloru indygo i długa śliwkowa spódnica nie mogły tego ukryć. Barwy rozmywały się we mgle. Spod eleganckiego wełnianego kapelusza wymykały się kosmyki włosów. Była ciemną blondynką. Tak jak on.

Wydała mu się dostojna, niemal królewska w swej samo­tności. Stał bez słowa, przyglądając się temu zjawisku. Dźwigała na barkach ciężar całego świata, lecz równocześnie pozostawała z boku, wyobcowana z tłumu.

Królewska ... stoicka ... mężna ... Jak gdyby fale oceanu podsunęły mu te słowa, a po nich pojawiło się jeszcze jedno. Wrażliwa. Zimno zdawało się przenikać ją do szpiku kości, lecz nie wróciła do domu, by schronić się w cieple. Nie cofała się przed bijącymi o brzeg falami.

Wiedział, że potrafi poddać się urokowi oceanu. Tak jak on. Wyczuł w niej pokrewną duszę. Nadal jednak zadawał sobie pytanie, kim ona jest.

Zaciekawiony, a zarazem zafascynowany tą niezwykłą is­totą, podniósł kołnierz i powoli ruszył w jej stronę. Stała samotnie, wysoka, choć skulona z zimna. Pochyliła głowę. Jeszcze go nie dostrzegła. Zatrzymał się na chwilę, zawahaw­szy się, czy budzić ją z zamyślenia. Potem jednak zdecydował się podejść bliżej. Koniecznie musiał ją poznać.

Dopiero kiedy stanął o parę metrów od niej, podniosła głowę. Cofnęła się gwałtownie i przycisnęła rękę do serca.

- Przestraszył mnie pan! - Przy huku fal oceanu jej głos zabrzmiał tak cicho jak szept.

Michael wziął głęboki oddech. Ujrzał przed sobą najbar­dziej oszałamiająco fiołkowe oczy, jakie kiedykolwiek wi­dział. Upłynęła dobra chwila, zanim odzyskał mowę.

- Naj­mocniej przepraszam. Nie zamierzałem pani wystraszyć. Podszedłem, bo wyglądała pani tak samotnie.

Przez moment myślał, że się rozpłacze. Jej źrenice roz­szerzyły się, a w kącikach oczu zebrały się łzy. Był pewien, że prześladuje ją jakaś zmora. Może bała się czegoś. Za­stanawiał się, jakiego rodzaju mogło to być zmartwienie. Lecz łzy tak szybko zniknęły, że już sam nie był pewien. Może po prostu coś sobie ubzdurał.

- To moja wina - odparła głosem, którego drżenie równie dobrze mogło być wywołane przez lodowaty wiatr. - Byłam myślami daleko stąd. Przepraszam. - Obdarzyła go uro­czym, ciepłym uśmiechem.

- Mam nadzieję, że gdzieś w egzotycznych krajach.

- Egzotycznych? Nie, niezupełnie ...

- Zatem gdzieś dużo bliżej - domyślił się. - I nie było tam tak przyjemnie, jakby pani tego chciała.

Przyjrzała się badawczo jego twarzy, po czym energicznie potrząsnęła głową, jakby się zawstydziła.

- Powiedz, pani, nie bój się. Przy mnie jesteś bezpieczna. Nawet dzikie rumaki nie wydrą z mojej duszy twych tajemnic  zadeklamował z patosem.

Uśmiechnęła się znowu.

- Jestem ... - Urwała. A może po prostu wiatr zagłuszył jej słowa. Patrzyła na niego. Kiedy wreszcie przemówiła ponownie, w jej głosie brzmiało zmie­szanie.  Właściwie nie jestem pewna, co się stało. Spacerowałam po plaży, a potem ... Ocean potrafi robić takie sztuczki. Przenosi ludzi z miejsca na miejsce. - Wsunął ręce do kieszeni, po czym skierował wzrok na wodę. - Jest podstępny, przebiegły. Tajemnicze bóstwo, siła żywiołu ... Wiesz, coś w tym rodzaju. Najpierw otwarta plaża i orzeźwiające słone powietrze napawają nas uczuciem wolności. potem zaś - nie wiedzieć kiedy czujesz, że twoje serce bije zgodnie z rytmem fal.

Spojrzał na nią i wyraz jej twarzy wywarł na nim takie wrażenie, że dokończył głosem lekko zachrypniętym ze wzruszenia:

- Niektórzy określają to działanie jako hip­notyczne, podobne do tego, jakie wywierają migoczące płomienie. - Odchrząknął. - Myślę, że jest w tym coś więcej. Otwarta przestrzeń. W mgnieniu oka zostajemy schwytani i wystawieni na strzał. Natura tutaj jest surowa, kocha prawdę i rozprawia się ze wszystkimi, którzy ośmielają się tu wtargnąć. - Ściszył głos, przyglądając się delikatnym rysom jej twarzy. - potem człowiek zostaje ofiarą morza i musi obnażyć duszę. To bywa bolesne.

Przez chwilę po prostu patrzyli na siebie.

- Nigdy nie myślałam o tym w taki sposób - powiedziała w końcu.

- Przytrafiło mi się to tyle razy, że nie mogłem tego nie zauważyć. Musiałem zastanowić się, jak to działa.

- Odczuwał pan ból? - spytała cichym głosem, w którym brzmiało zdziwienie.

- Wiele razy. Nie powinienem?

- Sama nie wiem. Wygląda pan na silnego człowieka.

Westchnął głęboko.

              - Lubię tak o sobie myśleć, ale to nie znaczy, że nigdy nie cierpię. Myślę, że siła płynie właśnie z tego, ze zmagania się z bólem, z obcowania z nim. Ból jest częścią człowieczeństwa.

Spoważniała i głosem pełnym zadumy powiedziała:

- Cza­sami się zastanawiam. Wydaje się ... wydaje się ... - Opuściła wzrok. Zamilkła.

Ponaglił ją łagodnie:

- Proszę mówić dalej.

Wahała się jeszcze chwilę, a kiedy się odezwała, w jej słowach zabrzmiała nuta rozpaczy.

- Wygląda na to, że niektórzy ludzie są na to odporni.

- Odporni na ból? Nie - zaoponował. - Wątpię w to. Są tacy, którzy nie przyznają się do bólu. Nawet przed sobą. Nie zastanawiają się nad tym, co się dzieje w ich duszy. Czasami są zbyt prymitywni, a niekiedy nie starcza im odwagi, by przyjrzeć się swoim uczuciom. Takim rzadko się zdarza, że czują się samotni. - Mrugnął do niej. - Obnażanie duszy wymaga nie lada odwagi.

Uśmiechnęła się ironicznie.

- Albo głupoty. - Po czym przyjrzała mu się uważnie. - Proszę mi powiedzieć. Po tym jak ... jak dusza zostanie już obnażona, co się dzieje?

- Idzie pani do domu i płacze.

- Pytam poważnie. Czy morze daje odpowiedzi?

- Czasami ... Zdarzyło się pewnego razu, kiedy stałem na plaży oddając się cierpieniu, że fala wyrzuciła na brzeg butelkę z wiadomością w środku ...

Dziewczyna głośno westchnęła.

- Co się stało? - zapytał.

- Pana imię - szepnęła. - Chcę pana zbesztać za to, że się pan ze mnie wyśmiewa, ale nawet nie wiem, jak pan się nazywa. - Po czym bardziej do siebie niż do niego mruknęła: - Czyż to nie dziwne?

Michael pojął od razu. Coś znajomego, ciepłego było w tej kobiecie. Gdyby wierzył w reinkarnację, podejrzewałby, że znali się dobrze w poprzednim wcieleniu. Jeśli tak właśnie było, z wdzięcznością powitał szansę, żeby zapoznać się z nią ponownie. Wyciągnął dłoń.

- Michael Buchanan. Mieszkam z tamtej strony, przy plaży. - Wskazał dyskretnym ruchem głowy. - A pani? Kim pani jest?

Zawahała się tylko przez chwilę.

- Danika. Danika Lindsay. - Podała mu rękę. - To mój dom - spojrzała na budynek stojący po przeciwnej stronie.

Przytrzymał jej dłoń nieco dłużej niż powinien.

- Masz zimne palce - wyjaśnił.

Ta odpowiedź miała usprawiedliwić jego zachowanie. Ale nie tylko. Jej smukłe, kształtne palce wydawały się zupełnie przemarznięte. Zaczął rozcierać jej rękę, by pobudzić krążenie.

Oblała się rumieńcem.

- Nie spodziewałam się, że zastanę tu zimę. W domu klimat jest znacznie łagodniejszy.

- W domu?

- W Bostonie.

- Ach, w Bostonie. W miejscu narodzin wolności.

- Tak się mówi.

- Nie słychać przekonania w twoim głosie.

Wzruszyła lekko ramionami i zwróciła spojrzenie na wodę. Wysunęła rękę z jego dłoni i włożyła do kieszeni. Miał rację co do oceanu. Przenikał ją na wylot, zmuszając do myślenia o rzeczach, których wolałaby nie pamię­tać. I miał także rację w czym innym - niektórzy ludzie po prostu negują istnienie bólu. Zastanowiła się nad czymś jeszcze: Czy jest wolna? Tylko w najbardziej dosłownym znaczeniu.

- Wolność jest względna. - skomentowała. Zanim Michael zdołał się zagłębić w temat, uniosła głowę i przybrała uprzejmy uśmiech. - A więc to tak. Jesteś moim sąsiadem. Pani Sylvester uprzedzała mnie, że mieszkają tu w pobliżu ciekawi ludzie.

Przyglądała się mężczyźnie, który stał przed nią. Miał na sobie krótki kożuch, wytarte sztruksowe spodnie i turystycz­ne buty z nie zawiązanymi sznurowadłami. Był wysoki, przypuszczała, że ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu, przy jej godnym szacunku metrze siedemdziesiąt cztery. Zarost mógłby czynić tę twarz pospolitą, gdyby nie nadzwyczajna delikatność rysów. Włosy gęste, zdrowe i zarazem rozczoch­rane jak kopka siana. Zauważyła, że oboje mają podobny kolor włosów. Ciemny blond. Jakby lekko przybrudzone, tak mówiono, kiedy była dzieckiem, za każdym razem sprawiając jej przykrość, bo myła włosy codziennie wieczo­rem.

- Nie wyglądasz na nikogo ważnego - zażartowała. Zacisnął wargi. - A jak powinien wyglądać ktoś taki?

- No, mieć na sobie trzyczęściowy garnitur i pantofle ze zwężonymi czubkami ...

- Na plaży?

- Nie, prawda. No więc powinien mieć marynarskie flanelowe spodnie, sweter od projektanta mody, może z kaszmirową kamizelą w taką pogodę jak dzisiaj. Powinien być gładko ogolony - przeciągała wyrazy, by nadać wypo­wiedzi kpiący ton - A włosy mieć starannie przylizane.

- Na takim wietrze? Musiałby używać lakieru do włosów.

Uśmiechnęła się:

- Oczywiście.

- Przykro mi, że nie odpowiadam temu wizerunkowi, ale czy w takim razie - spojrzał na nią z wyrzutem - oznacza to, że jestem nikim?

- Ależ nie. Oznacza tylko, że jesteś jak powiew świeżości, jak wiatr znad oceanu ... Kimś bardzo ważnym. - Nigdy nie wypowiedziała prawdziwszych słów. W tej chwili nie dbała o trzyczęściowe garnitury, pantofle z wąskimi czubkami, flanelę, kaszmir i lakier do włosów.

- Ach tak. Co za ulga. - Pewna myśl przyszła mu do głowy. - Czy mówiąc o pani Sylvester, miałaś na myśli tę babę z pośrednictwa handlu nieruchomościami? - Kiedy Danika skinęła głową, ucieszył się. - Przypuszczałem, że jesteś gościem Duncanów. Czy to znaczy, że sprzedali dom?

Znowu przytaknęła.

-         A ty go kupiłaś?

Ponowne kiwnięcie.

- To wspaniale!

- Nie jestem tego tak zupełnie pewna - odburknęła. - Przez cały miesiąc miałam na karku robotników. Już myślałam, że nigdy nie skończą.

- Opowiedz mi o tym. - Michael zadumał się, pamiętając aż nadto dobrze prace, które przeprowadzał przez lata.

- Nowy dach, nowe centralne ogrzewanie ... - Nie wspominając całkowitej wymiany instalacji wodno-kanalizacyjnej. - Westchnęła, ale na twarzy pojawił się filuterny grymas.

Cieszył ją postęp prac. Dzięki niemu miała o czym myśleć, czego pragnąć.

- I musieliśmy przez to wszystko przejść, zanim jeszcze wymyśliłam, jaki dam wystrój wnętrza. Ale uwielbiam ten dom. Będzie fantastycz­ny po ukończeniu. -  Ogarnęła wzrokiem piękny widok, wyraźniejszy teraz, bo mgła lekko się uniosła.               - Z takim pejzażem, czego można więcej pragnąć?

- Jest niczym narkotyk, prawda?

- Uhm. - Owinęła się szczelniej kurtką. Odczuwała zimno, lecz nie chciała wracać do domu. Dziwne. Jeszcze przed chwilą nie miała najmniejszej ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, lecz Michael Buchanan był bardzo sympatycz­ny. - Od jak dawna masz tu dom?

-         Od dziesięciu lat.

Uniosła brwi.

- Nieźle.

- Mieszkam tu bardziej na stałe niż w dni wolne od pracy. Kennebunkport ma swoich sympatyków. Nawet letni tłum składa się w większości z ludzi przyjeżdżających tu powtór­nie.

Danika zastanawiała się przez chwilę. To się zgadzało z tym, co mówiła agentka handlu nieruchomościami o sta­łych mieszkańcach.

- Judy powiedziała, że to spokojna okolica, że ludzie skupiają się na własnym życiu. To dlatego pewnie nie wiedziałeś, że Duncanowie się wyprowadzili.

- Właściwie to mnie tutaj nie było.

Skrzywiła się.

- Ależ jestem niemądra. Prawdopodobnie masz jeszcze inny dom.

- Nie, ten jest mój jedyny. Wyjechałem w listopadzie i wróciłem dopiero w zeszłym tygodniu. Nigdy nie utrzymy­wałem bliskich kontaktów z Duncanami. Obracaliśmy się w różnych kręgach.

Prawda była taka, że Duncanowie ledwie tolerowali obecność Buchanana w pobliżu, ale Mi­chael nie zamierzał o tym mówić Danice. Jeszcze nie wiedział, kim ona jest. Jej nazwisko nie włączyło lampki alarmowej, ale oczywiste było, że pochodzi z wyższych sfer. Domyślał się, ile musiała zapłacić za dom. Modlił się, żeby się okazało, że nigdy przedtem nie zetknęła się z jego rodziną. W rękach Buchananów znajdowało się kilka liczących się czasopism, a bogaci, wpływowi ludzie często stawali się bohaterami nieprzyjemnych, napastliwych artykułów. Oj­ciec Michaela słynął z ostrego pióra i pozostawało tylko mieć nadzieję, że nigdy nie naraził się rodzinie Daniki.

- Wiedzia­łem, że zamierzają sprzedać dom. Nie przypuszczałem jednak, że to nastąpi tak szybko.

- Na szczęście tak. - Danika uważała to za łut szczęścia, że znalazł się dla niej w ofercie taki dom. Myślała także, że będzie on zwiastunem pomyślnych wydarzeń. "Kiedy zo­stanie ukończony, będzie perłą", określiła to dekoratorka. Danika chętnie powiedziałaby, że ten dom będzie ratunkiem dla jej szczęścia. Ale tego jeszcze nie była pewna. To miało się dopiero okazać.

Drgnęła, gdy ciepłymi palcami odgarnął kosmyk włosów z jej ust. Spojrzała pytająco na Michaela.

- Od wiatru płoną ci policzki - powiedział cichym głosem. Marzył, by znaleźć pretekst, by przywrzeć do jej warg. Próbował zinterpretować to, co zobaczył w jej oczach, lecz nie miał pewności, czy mógłby nazwać to pożądaniem. Piękne fiołkowe oczy. Umiejętnie i subtelnie nałożony makijaż. Prawie niewidoczny.

Znów przyglądał się jej ustom. Ale ona już po chwili skierowała wzrok przed siebie. Wycofywała się. Nie mógł jej pozwolić, by tak prędko odeszła, by znikła jak sen. Nareszcie ją odnalazł i nie chciał jej utracić. Wsadził ręce do kieszeni, by dodać sobie odwagi.

- Jest bardzo zimno. Może napiliby­śmy się czegoś gorącego u mnie w domu?

Gorącej czekolady, jak barwa twoich oczu, pomyślała. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną.

Potrząsnęła głową nieco zbyt gwałtownie.

- Dziękuję, raczej nie. Za parę godzin wracam do domu i muszę dopilnować jeszcze paru rzeczy.

- Kiedy znów przyjedziesz?

- W przyszłym miesiącu.

- Nie wcześniej? - spytał z chłopięcą bezradnością, aż się roześmiała. Było to miłe, wreszcie czuła się komuś potrzeb­na. Miłe i całkiem nowe.

- Obawiam się, że nie.

- Cóż tak ważnego do zrobienia masz w Bostonie?

- Och, to i owo.

- Pracujesz?

- Nie w tradycyjnym znaczeniu tego słowa.

- Zatem, w jakim znaczeniu?

Danika zastanawiała się przez chwilę, zadając sobie pytanie, czym właściwie jest jej zajęcie, czy raczej, jak wyjaśnić to mężczyźnie, na którym chciała wywrzeć pozyty­wne wrażenie. Uderzyło ją, że nigdy wcześniej nie musiała opowiadać o sobie. Żyła w zamkniętym kręgu elitarnego środowiska. Anonimowość była czymś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. Rozbawiło ją to odkrycie, choć jednocześ­nie miała chęć zbyć tego człowieka jakimkolwiek kłamstwem. Powiedzieć, że jest pediatrą albo urzędniczką, albo na przykład nauczycielką.

Ale Michael spodziewał się usłyszeć prawdę. Wyglądał na takiego właśnie człowieka. Ludzie, których poznała wcześ­niej, niemal zawsze woleli od prawdy gładko brzmiące banały.

- Co ja robię? - powtórzyła z wahaniem. Nagle zmieniła strategię i zapytała: - A co ty robisz?

Jeśli ona tego chce, to zgoda, pomyślał. Ulegnie jej kaprysowi. Pierwszy opowie o sobie.

- Jestem pisarzem - przyznał się z łagodnym uśmiechem.

- O, Boże!

- No, no. To nic strasznego. Piszę o przeszłości. Nazywają mnie historykiem.

- A jak ty siebie nazywasz?

Wzruszył ramionami i filuternie puścił oko:

- Pisarzem.

- A dlaczego nie historykiem?

- To brzmi za bardzo pretensjonalnie i nie pasuje do mnie.

To się dało zauważyć. Dało się także zauważyć, że wyglądał w tej chwili na tak samo przemarzniętego jak ona.

- Na co patrzysz? - spytał.

- Na twoje uszy. Robią się czerwone. - Chociaż włosy miał dość długie, a uszy przylegały mu szczelnie do czaszki, wiatr nie próżnował.

- W porządku. Z moimi czerwonymi uszami i z twoimi sinymi ustami powiedziałbym, że świetnie pasujemy do krajobrazu. Chodźmy. Co będzie z naszą kawą?

Uśmiechała się także.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin