Gwiazdowski Wiesław - Salonin.doc

(115 KB) Pobierz
Autor: Wiesław Gwiazdowski

Autor: Wiesław Gwiazdowski

Tytul: Salonin

 

Z "NF" 12/95

 

 

Angelice

 

 

   Bogowie zeszli z niebios.

 

   Światła mieszają się ze sobą. Pomiędzy kroplami deszczu,

obok szałasu rozrzuconego przez wiatr rodzi się szczenię

czarnej kobiety. W pobliżu siedzą w kucki jej bracia i

siostry, spoglądając ukradkiem na zjawisko.

   Tęcza objawia się i razi w oczy patrzących.

   Pojęcia umierają po raz kolejny, zanikają w

niezrozumieniu i głupocie.

   Nie ma Raju... Podobno Eden nie istnieje, a Niebo i

Piekło to fałsz. Coś mąci logikę rzeczy i spraw; nic nie

jest takie, jakie być powinno. Ogień płonie mimo wody

spływającej z chmur.

   Na wzgórzu ponad kamiennym obszarem i rodzącą kobietą

wznosi się hebanowi krzyż z przybitą doń ofiarą. Nie ma

życia w zastygłym ciele.

   Podobno bogowie zeszli z niebios.

 

   Obudził się i przetarł dłońmi zaspane oczy. Rozejrzał się

po komnacie i usiadł wśród poduch, odrzucając je na boki.

Westchnął.

   Który to już raz nawiedziły go te koszmary? Nigdy

wcześniej nie śnił. Czasów dzieciństwa nie pamiętał.

   Podszedł do okna przeciągając się, by rozruszać ospałe

ciało i wyjrzał na zewnątrz.

   Wieża wznosiła się ponad miastem, więc miał z niej

doskonały widok na całą okolicę. Nieżyjący już budowniczy

ustawili ją z gładko ociosanych kamieni, ale zapomnieli

nadać jej właściwą nazwę. Dlatego zwano ją po prostu wieżą.

   Był późny ranek i padał deszcz. Wyciągnął rękę chcąc

przekonać się na własnej skórze, czy nie jest to

przewidzenie bądź sen. Nie pamiętał...

   Potrząsnął głową i naraz odrzuciło go coś od okna, poczuł

ból w głowie, a w piersiach zabrakło tchu. W chwilę potem

obca siła cisnęła nim o ścianę. Na ustach poczuł krew, a

przed oczami miał mrok.

   - Na imię ci Salonin, czy tak?

   Obcy głos przywrócił mu wzrok i świadomość. Przy

przeciwległej ścianie zobaczył trzy postacie otoczone

świetlistą obręczą. Nigdy ich wcześniej nie widział.

   - Na imię ci Salonin, czy tak?

   Skinął głową nie mogąc wydobyć słowa.

   - Byłeś katem?

   - Tak - potwierdził. - Dlatego tu jestem.

   - Zostaniesz bogiem.

   - Co?!

   - Byłeś katem, będziesz bogiem...

   Pod wpływem tych słów ujrzał czerń, a umysł jego wypełnił

się wiedzą i mocą, o której śnili władcy i prorocy. Zapadł

się. Pomiędzy niezrozumienie a stawanie się. Ze strachem i

obawą.

 

   Bogowie nie są bogami.

   Światło nie jest światłem.

   Człowiek nie jest człowiekiem.

   Mrok nie jest mrokiem.

   Uniósł dłoń i przyjrzał się jej. Była czerwona i lepiła

się od krwi. Dlaczego?

   Wstąpił w drzwi i zaczął schodzić schodami w dół. Na imię

miał Salonin i kiedyś był katem. Ktoś obcy przyszedł do

niego i uczynił go bogiem. Miał w sobie moc!!!

   Warknął i kamienie w ścianach zaczęły pękać, posypał się

pył. Zacisnął pięści i zadrżała cała budowla. Powiedział...

I w tej samej chwili znalazł się na zewnątrz, na obrzeżu

ruin.

   Podobno bogowie zeszli z niebios. Czy naprawdę?

 

   Zatrzymał się. Na wzgórzu wznosił się w słońce hebanowy

krzyż. Ptaki wydziobały oczy ofiary i rozdarły na strzępy

krwawe mięso, nim słońce zdążyło je wysuszyć. Robaki żarły

wnętrzności i mózg.

   Kiedyś był to człowiek. Przyczepione do krzyża zwłoki

pozostawały jego wspomnieniem i tego, co mu uczyniono. W dole,

przy skleconych byle jak i z byle czego szałasach żyli

świadkowie, koczownicy, którzy składali doń modły każdego

brzasku i każdego wieczoru. Dał im bowiem deszcz, a nie było

na pustyniach nic bardziej upragnionego. Dlatego obwołali go

swym bogiem i dlatego wciąż koczowali pod wzgórzem modląc

się i śpiewając.

   Upadł na kolana przypominając sobie obraz z wieży.

Ukrzyżowany był bowiem jednym z trójki, która przyszła do

niego, by dać mu wolność i moc. Teraz nie zastanawiał się,

dlaczego to uczynili. Był bogiem i mógł znacznie więcej niż

kat, który jedynie zabierał życie.

   Spojrzał w dół, na obóz, pozwalając, by myśli swobodnie

krążyły mu po głowie. Ci prymitywni nomadzi wierzyli w

ukrzyżowanego, nie przypuszczając nawet, kim był w

rzeczywistości. Ich niewiedza przemieniła się w wiarę. Czy

mógł zatem pogrążyć ich w ogniu? Czy mógł zatem ich zabić?

   Któregoś dnia to wszystko się zmieni. Któregoś dnia

prymityw przerodzi się w cywilizację i powstaną miasta

wybudowane na krwi budowniczych i ich sług. Stanie się tak

któregoś dnia.

   Wiedział o tym i odwołał anioła śmierci. I odszedł.

 

   Zatrzymał się przed bramą miasta i przez chwilę

przyglądał się zdobiącym ją ornamentom. Za murami znajdowało

się dziedzictwo, które ofiarowali mu bogowie. Wszedł zatem,

zapłyciwszy myto strażnikom i znów przystanął. Jeszcze dziś

wieczór to wszystko będzie jego...

   Uśmiechnął się do siebie widząc bogactwo budowli i

przechodniów. Gwar targu mile drażnił jego uszy. Handlem żył

cały cywilizowany świat... To, co ujrzał tutaj, było tego

najlepszym dowodem. Nie potrzebował innych.

   Ruszył rozglądając się i łowiąc z gwaru strzępki słów i

zdań. Dowiedział się niewiele, lecz wystarczyło i to, by

ułożyć sobie w całość powszechną opinię o rządzącym

namiestniku. Nie ściągał dużego haraczu i pozwalał, by kwitł

handel; zaś jego gwardia prawie wypleniła złodziejstwo.

Namiestnika otaczał zatem powszechny szacunek i nie było

człowieka, który by nań narzekał.

   Salonin pomyślał, że jeszcze dziś do wieczora zmąci ten

spokój tak, jak rzucony w wodę kamień. Ustanowi nowe prawa,

a w świątyniach stać będą jego posągi...

   Tajemnym przejściem, o którym nikt nie wiedział,

przedostał się do pałacu i tam, przemieniwszy się w białego

węża, wpełzł do komnaty, w której spała córka namiestnika.

Zasyczał cichutko widząc jej nagie ciało, przykryte jedynie

przezroczystym welonem nie dającym ciepła i, wpełznąwszy na

łoże, przesunął się między jej uda. Powoli zanurzył łeb w

jej wnętrze.

   Gdy wydostawał się jej ustami nie było już życia w

stygnącym ciele.

   I na powrót stał się człowiekiem i przeszedł do komnaty

tronowej, gdzie wielki władca miasta w towarzystwie swej

małżonki odbywał audiencję. 

   Cichy pomruk zdziwienia przemknął wśród zgromadzonych.

   - Kim jesteś?! - obruszył się pan.

   - Twoim następcą - odparł szeptem. Jego brzmienie rozbiło

w drobny pył znajdujące się między nimi lustra i zawirowało

w uszach słuchyczy bólem i lękiem. Upadli na kolana, a

gwardziści wypuścili ze swych rąk broń.

   - Przestań! - zawył władca. - Przestań!

   - Tyś jest namiestnikiem tych ziem, czy tak? - zapytał

Salonin.

  - Tak!

   Rzekł wówczas:

   - To... miło, śmiertelniku.

   Po czym zbliżył się do piedestału i przystanął o krok od

progu, na którym stał tron. Wpatrzył się w oczy kobiety

siedzącej obok namiestnika i wszedł do jej umysłu.

   - Tańcz - mruknął cichutko.

   Samica wstała powoli i wyszedłszy na środek komnaty

zaczęła kręcić się i pląsać, pozbywając się okrywających ją

szat.

   Zaśmiał się Salonin widząc niemrawe ruchy, w których nie

było ni odrobiny piękna i schwyciwszy łańcuch zwisający z

szyi namiestnika szarpnął nim ostro okręcając wokół swych

palców.

   - Ogłosisz mnie swym następcą, człowiecze małej wiary -

rzucił władcy w przerażoną twarz i odepchnąwszy go obrócił

się ku zgromadzonym na sali.

   Nie znał ich i byli mu obojętni. Nie był jednak pewien,

czy ma ich zabić, czy uczynić swymi sługami. Świat bowiem

był ogromny, a on, mimo iż był bogiem, tylko jeden, i nie

mógł znaleźć się wszędzie. Zaś słowa jego winny docierać do

najmarniejszych i najdalszych zakątków.

   Sprawujący rządy musiał mieć posłuch. O tym, kto sprawuje

te rządy, musieli wiedzieć wszyscy, bez względu na wiek i

płeć, istoty żywe i ich cienie.

   - Zapytaliście mnie, kim jestem?! - rzucił z krzywym

uśmiechem na gniewnej twarzy. - Odpowiem wam, a wy

zapamiętacie me słowa i przekażecie dalej.

   Urwał chcąc sprawdzić, jakie wywarł wrażenie. Było

wielkie, przewyższało nawet ich strach. Oto bowiem pojawił

się nie wiadomo skąd nie wiadomo kto i rozkazywał im i

mówił, co mają robić. Na ich oczach kazał tańczyć władczyni,

a ta posłuchała się go bez sprzeciwu. W ich sercach pojawił

się zatem strach, a potem pytanie.

   Salonin opuścił wzrok. Sięgnął po moc drzemiącą w umyśle,

rozłożył szeroko ręce napinając mięśnie do granic bólu,

wzniósł się ponad marmurową posadzkę, niewysoko, o dwie,

trzy stopy. Lecz już to wystarczyło, by ich przerazić.

   - Pytaliście mnie, kim jestem - usłyszeli głos. - Jestem

bogiem!!!

   Komnata zadrżała niczym od uderzenia gromu, ze stropu

posypał się pył, a na ścianach ukazały pęknięcia. Z nozdrzy

ludzi pociekła krew.

   - Na imię mi Salonin. Zapamiętajcie i przekażcie dalej.

   Nie wiedząc dlaczego to czynią, zaczęli unosić się z

klęczek i oddawszy pokłon powoli wychodzili z komnaty.

Namiestnik patrzył i nie mógł uwierzyć.

   - Dokąd idziecie?! - zawołał. - Zostańcie! Rozkazuję wam!

   Salonin okręcił się w powietrzu, wejrzał w jego oczy.

   - Powtórz to, a każę cię wychłostać - rzucił cicho.

   Namiestnik zamilkł i wtulił się w tron. Powędrował

spojrzeniem ku swej nagiej, wciąż tańczącej małżonce.

   I nagle przypomniał sobie o kimś jeszcze.

   - Chciałbym zobaczyć się z córką - wymruczał strachliwie.

   - Proszę - odparł Salonin.

   I tak właśnie objął władzę.

 

   To, czy życie miało sens, czy nie, nie było ważne. Było

ani lepsze ani gorsze od marzeń i snów, po prostu inne.

   Na wzgórzach pośród kamiennych pustyń wznosił się

hebanowy krzyż z uczepioną do jego ramion ofiarą. Nie

widziała  już nic i w jej ciele nie płynęła już krew. A

jednak pomimo iż była martwa, koczownicy składali do niej

modły i gnąc się w pokłonach nucili pieśń błagalną.

   Czy cień człowieka i wspomnienie tego, co zaszło, mogły

wysłuchiwać próśb?

   Słońce paliło piach, wiatr owiewał brązowe ciała. W

zagłębieniu w cieniu jednej ze skał stała woda, która nie

wysychała.

 

   Wziął ją w ramiona i przybliżywszy jej twarz do swej

twarzy przykrył jej usta swymi ustami, przeganiając zimno. I

naraz do martwych członków powróciło czucie i znów żyłami

popłynęła krew. Oczy, które miały już nigdy nie ujrzeć

światła, drgnęły pod powiekami, a te uniosły się ukazując

niezgłębiony brąz. Bladość zaróżowiła się i oto stał się

cud. Odrodziło się to, co było nieżywe. Oczy ujrzały

światło, a uszy posłyszały stłumione dźwięki. Usta zaś

poruszyły się w pytaniu.

   - Nie znam cię. Kim jesteś?

   - Nadano mi imię Salonin. A jestem obecnie namiestnikiem

tego pałacu i wszystkiego wokół.

   W dopiero co przebudzonych oczach pojawiło się

zdziwienie.

   - Mój ojciec jest namiestnikiem.

   - Był, dziecino. Jego czas minął.

   - Jak to? Co mu się stało?!

   - Odszedł.

   - Widziałam go rankiem.

   - Przed dziewięcioma dniami. Tyle spałaś.

   Długo, niezmiernie długo zastanawiał się nad ożywieniem

martwej. Nie wiedział nawet, jak ma na imię i nie znał

brzmienia jej głosu. Nie mógł jednak oprzeć się jej urodzie.

   Odkąd objął władzę nad miastem i roztaczającymi się wokół

obszarami, przychodził popatrzeć na leżącą w pościeli martwą

postać. I nie wiedział... Wieczorami kładł się przy niej i

zaspokajał żądze. Później odradzał się na nowo, a pobudzona

moc omal nie rozsadzała mu mózgu i żył.

   Nie pojmował. Był bogiem, a odkrył w sobie słabość do

martwej kobiety. Być może, gdyby wówczas jej nie zabił...

Być może... Dlatego ożywił martwe ciało i sprawił, że w jej

głowie znów pojawiły się myśli.

   Dziedzicząc pamięć tych, którzy dali mu moc i nazwali

bogiem, wiedział, iż dwóch z nich zgubiły samice oraz chuć,

której nie potrafili powstrzymać. Czyżby historia miała się

znów powtórzyć?

   Rozkochał się we władzy, którą mu dano, albowiem niewielu

ma moc mogącą ożywić martwe. Dnia trzeciego po objęciu

rządów ogłosił obszarom nowe prawa, a budowniczym i

rzeźbiarzom polecił wykonanie nowych posągów, do których lud

miał składać modły. Unosząc się ponad targowiskiem i

uzdrawiając ułomnych i chorych pozyskał sobie wiernych i

wyznawców.

 

   Z okna najwyższej z pałacowych wież spoglądał w dół.

Przypominała mu się ta, w której więziono go kiedyś. Była

równie wysoka i wzniesiono ją z równie gładko ociosanych

kamieni. Przeszłość wracała czasami raniąc, czasami

wywołując śmiech i z każdym dniem zacierając się i

pozostawiając w umyśle coraz mniej wspomnień. Zatracał się.

   Podobno dziewięć dni bez przerwy padał deszcz, a niebo

pokryte czarnymi chmurami zsyłało gromy i rozbłyskiwało

ogniem piorunów. Najdziwniejsze było jednak to, że nie

mówiły o tym zjawiku żadne znaki, a gwiazdy były nieme.

Stało się coś, co nazwano cudem, albowiem żaden z proroków

go nie przewidział.

   Władcy przez dziewięć długich dni wyglądali ze swych

pałaców zastanawiając się, co ów cud im przyniesie, czy

stanie się zapowiedzią zmian, czy też niczym znaczącym. I

potoczyły się głowy fałszywych proroków i polała się krew.

   Lub tymczasem tańczył i cieszył się.

   Gdzieś przy jednym ze wzgórz koczownicy składali modły.

   Stał przy oknie i patrzył w dół, na zabudowania miasta i

chodzących wśród nich... Coś wewnątrz... Coś w jego

wnętrzu...

   Odwrócił się i zawirował po komnacie, zrywając obrazy ze

ścian i przewracając świeczniki. Wzniósł się o dwie, trzy

stopy nad posadzkę. Opadł.

   - Służba! - zawył. - Służba!

   Głos przeniknął zimne mury wieży, rozszedł się echem,

trafił do właściwych uszu. I nim minęła chwila, wezwani

gięli w pokłonie marne ciała.

   - Dziś jeszcze chcę widzieć na pustyni tysiąc szubienic!

Wyznaczycie ofiary. Precz!

   Wyszli, pokorni jak dobrze wyćwiczone psy. Bali się go

jak ognia. Bardziej.

   Mówił wszak: "Ogniu, krocz ze mną..." - i zapalały się

knoty świec, płomienie obejmowały tkaniny i dywany. W jednej

chwili pożoga.

   Miał moc i potrafił ją wykorzystać dla zastraszenia.

Nazywał siebie bogiem. Czy po tym, co widzieli, mogli

wątpić?

   Do wieczora, a dnie były długie, piaski pustyń

porysowały cienie szubienic. I zawiśli na nich wyznaczeni.

   Z okna na szczycie wieży Salonin patrzył na nie i uśmiech

zadowolenia błąkał się mu po twarzy. Oto skazał na śmierć

tysiąc istnień i polecenie jego zostało wykonane bez

sprzeciwu. Kiedyś był katem. Lecz tamto z tym...

   Zszedł po schodach i przystanął na chwilę, by wsłuchać

się w brzmienie pałacowej ciszy, obiegł wzrokiem wnętrze

sali. Dziwił się zawsze, po co budowniczowie stawiali tak

ogromne komnaty, w których nie można było zatrzymać ciepła

wchłanianego przez zimno murów.

   Przeszedł do sąsiedniej sali i do następnej. Zatrzymał

się za progiem, a oczy jego powędrowały do drzemiącej wśród

poduch nagiej kobiety. Dał jej śmierć, a potem przywrócił

życiu i obdarował snem. Budziła się jedynie wówczas, gdy

chciał. Karmił ją pocałunkami i nasieniem, które pozostawiał

w jej wnętrzu. Tak żyła.

   Przysiadł na brzegu łoża i dotknął dłonią nagiego

ramienia, aż wyczuł lekkie drgnienie, znak przebudzenia.

Powieki uniosły się i brąz przecudownych oczu wpatrzył się w

jego twarz.

   - Spałam? - Usta rozszerzyły się w cichym pytaniu.

   - Tak, dziecino.

   - Ciągle śpię... Czy nie możesz sprawić, bym przestała?

   - Czy brak ci czegoś?

   - Nie. Nie brak mi niczego.

   Pochylił się i przywarł ustami do jej ust. Brązowe oczy

rozbłysły krwawym blaskiem, przez umysł przemknęły tysiące

myśli, głodne ciało otrzymało z dawna oczekiwany pokarm.

   - Masz w sobie taką moc... - wyszeptały zaspokojone

wargi. - A twe pocałunki...

   Wstał i ująwszy jej dłoń sprawił, że usiadła i wraz z nim

podeszła do okna. Zaczerpnęła pełną piersią powietrza zza

murów.

   - Jest tak pięknie. Dlaczego nie mogę zejść do ludzi?

   - Bo oni są źli.

   - Kiedyś rozmawiałam z innymi.

   - To było dawno, dziecino.

   - Więc teraz nie ma już dobrych ludzi?

   - Nie ma. Chodź ze mną. Pokażę ci coś.

   - Dobrze.

   Udała się za nim na najwyższą z pałacowych wież.

Wzmocniona jego siłą nie czuła zmęczenia i po wejściu na

szczyt była wypoczęta i pełna wigoru. Chciało się jej

tańczyć; zaśmiała się ze szczęścia, czując się tak lekką i

odmienną. On dał jej nową siłę, a pocałunkami sprawił, iż

zapomniała o wszystkim.

   Podeszła więc za nim do okna i wyjrzała na świat. I oczy

jej ujrzały czerń szubienic oraz ciała wisielców i pojawił

się w nich strach i niezrozumienie. Odwróciła przerażony

wzrok i wtuliła się w mężczyznę.

   - Dlaczego? - zapytała cicho roniąc słone łzy. -

Dlaczego?

   - Bo tak już jest. Brat zabija brata, a córka nie może

zgodzić się z matką. Dzieci płaczą i uczą się rabunku, by

przeżyć do następnego dnia. Trędowaci wyruszają na

pielgrzymki. Nie ma już dobra.

   - Ale dlaczego?

   - Bo tak chcą bogowie.

   - Zmień to. Ty potrafisz tak wiele. Proszę.

   - Nie mogę, dziecino. Wyrządzonego zła nie można już

cofnąć. Jestem zbyt słaby, aby to powstrzymać.

   - Więc nie chcę na to patrzeć.

   - Dobrze... Dobrze.

   Odprowadził ją do komnaty i ułożył do snu.

   Ich spojrzenia połączyły się i trwały tak przez chwilę, a

on patrząc zastanawiał się, czy gdy uśpi ją teraz, to obudzi

ponownie. Powinien zabić ją i spalić ciało na proch, by nie

mogła się już odrodzić.

   Zaczynał się bać. Jej i samego siebie i tego, co mogły

przynieść kolejne dni. Był bogiem i bał się.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin