Houser Pavel - Miłość w systemie podatkowym.rtf

(25 KB) Pobierz
Autor: Pavel Houser

Autor: Pavel Houser

Tytul: Miłość w systemie podatkowym

 

(Laska na soustave uctu)

 

Z "NF" 2/97

 

Kabalamantra, student pierwszego roku Wydziału Ekonomii

Uniwersytetu Magii Stosowanej, lewitował wygodnie pod

sufitem swojego pokoju i powtarzał materiał do egzaminu:

   "... magiczne kule odpisujemy zgodnie z rozporządzeniem

Ministerstwa Finansów metodą linearnych odpisów. W przypadku

czarodziejskich pierścieni zaglądamy do nowelizacji wyżej

wymienionego rozporządzenia, które każe wszystkim jednostkom

podatkowym odpisywać rzeczone pomoce metodą stałego uroku

przeczącego.

   Wywołanych żywiołaków, ożywionych trupów i dżinów nie

odpisuje się, ponieważ ze względu na czas ich używalności

uznaje się je za część własności społecznej. Zgodnie z

prawem, do rachunku ŻZmiana stanu żywiołaków® należy

dołączyć analityczną ewidencję wyszczególniającą, czy chodzi

o żywiołaki ziemi, powietrza, wody czy ognia. Trupy ożywione

czarami dzielimy z punktu widzenia rachunkowości na upiory,

wampiry, zombie i szkielety..."

   Z drugiego rogu pokoju dobiegały do Kabalamantry

odgłosy strzelaniny. Dżin, służący u niego w domu, miał

akurat wolne, więc siedział przy komputerze, jego

niematerialne oczy wpatrywały się w ekran, a bezcielesne

palce wściekle waliły w klawisze. "Zdaje się, że gry

zręcznościowe nigdy mu się nie znudzą", pomyślał

Kabalamantra, uśmiechnął się w duchu i zabrał z powrotem do

nauki.

   Studia niezbyt go interesowały. Kiedyś oczekiwał

niecierpliwie na praktyczne ćwiczenia z nekromancji, zajęcia

laboratoryjne z wyniszczania i wykłady o zaklęciach

ognistych, ale na razie doczekał się tylko takich

przedmiotów, jak magiczny marketing albo rachunkowość dla

czarodziejów.

   Już inauguracyjny wykład dziekana świadczył o tym, że

czasy się zmieniają i stary sposób pojmowania magii

nieodwracalnie odchodzi w przeszłość. Już samo wejście

dziekana jasno o tym świadczyło. Do pulpitu katedry Krakorec

(tak się mianowicie dziekan nazywał) dotarł wprawdzie za

pomocą tradycyjnej teleportacji, jednak zamiast księgi

czarów ściskał w dłoni elegancką skórzaną teczkę, a

czarodziejski płaszcz zastąpił doskonale leżącym smokingiem.

Czarny kruk tkwił w klapie zamiast chusteczki i smutno

toczył wkoło magicznymi oczyma.

   "Studenci, uświadomcie sobie, że nasze społeczeństwo

przechodzi obecnie niezwykle istotne zmiany" - oznajmił

wtedy dziekan Krakorec. "Jeżeli chcecie w życiu osiągnąć

sukces, powinniście umieć się w tych zmianach doskonale

orientować..." - przerwał na chwilę, a potem, raczej dla

zasady, wyczarował małą lodową błyskawicę. Jeden z tych

studentów, którzy akurat oglądali sobie w ostatnich ławkach

pornograficzne pismo i byli na tyle leniwi, że nawet nie

podtrzymywali magicznych tarcz, z przerażeniem krzyknął i

zwalił się na ziemię z twarzą pokrytą niebieskawym szronem. 

Sala gruchnęła śmiechem, sprzątaczka polała nieszczęśnika

ciepłą wodą z kubła. 

   "Przypomnijcie sobie przykład czarodzieja i czarnego

maga, Morolepra" - kontynuował swą wypowiedź Krakorec. "I

co mu z tego przyszło, że potrafił zniszczyć dziesięciu

czarowników wysokiej klasy naraz w mentalnym pojedynku? I co

mu z tego przyszło, że rozkazywał gwiazdom, jakie znaki mają

stworzyć na nocnym niebie? I co mu z tego przyszło, że

władcy wilkołaków czołgali się przed nim i machali

przymilnie ogonami? Nic mu z tego nie przyszło, drodzy

studenci, na nic mu się to nie zdało. Kiedy stwierdził, że

nie potrafi sam prowadzić swoich ksiąg rachunkowych,

powierzył je trzem głupim i leniwym wampirom, którzy w

dodatku używali bardzo starego software'u. Na skutek tej

ignorancji rachunkowość Morolepra znalazła się w tak

opłakanym stanie, że audytor nie przyjął wykazów

finansowych, urząd podatkowy wydał nakaz aresztowania i

przyszła po niego policja podatkowa". Krakorec pstryknął

palcami i ziemia zadrżała. W sali wykładowej zapadła się

podłoga. Tym razem wszyscy uważali, natychmiast więc

zastosowali lewitacyjny przeciwczar, tylko nieszczęsna

sprzątaczka z kubłem miała najwyraźniej zły dzień i

poleciała w bezdenne głębiny. Krakorec chyba nawet tego nie

zauważył. Kończył swój wykład: "Pamiętajcie, kryształową

kulę można oślepić, demona oszukać, a strzygę zgwałcić, ale

wobec policji podatkowej jesteście absolutnie bezsilni.

Jeżeli naruszycie obowiązujące prawa, nie macie żadnych

szans. Właśnie po to, by wam się to nie przydarzyło,

studiujecie na naszym uniwersytecie. Dziękuję wam za uwagę". 

   Tym razem nikt nie klaskał. Ba, nawet wierzchowe smoki,

czekające na korytarzu na co bogatszych studentów, pod koniec

wykładu ledwo dyszały, tylko z rzadka któryś z nich

wypuszczał obłok pary. Jeśli chodziło o policję podatkową,

to nikt, żywy czy martwy, nie mógł być pewien dnia ani

godziny.

   Kabalamantra wspominał to wszystko, by dodać sobie

jakoś motywacji i nauczyć się w końcu tych ostatnich

rozdziałów skryptu, w których omawiano prowadzenie

inwentaryzacji w składach niewidzialnych i niematerialnych

przedmiotów magicznych. Jednak wciąż mu to jakoś nie chciało

wleźć do głowy. Potem uświadomił sobie, że oprócz wrodzonego

lenistwa przeszkadza mu jeszcze coś - dźwięki strzelaniny

dobiegające z drugiego końca pomieszczenia nabrały nieco

intensywności.

   Właśnie miał zamiar wyjąć amulet, za pomocą którego

mógłby na cały dom rzucić zaklęcie "cicho", gdy nagle

uświadomił sobie, że strzelanina nie dobiega od strony

komputera, ale gdzieś spoza domu. Pośpiesznie dodał

magenergii do ochronnej magicznej tarczy i podszedł do okna. 

   Ciemnozielony czołg ze znakiem fali przejeżdżał właśnie

ulicą. Z naprzeciwka ktoś rzucił na niego śmiertelną,

działającą natychmiast, trzystopniową klątwę. Z lufy wyleciał

jeszcze w kierunku pośpiesznie zbudowanej barykady ostatni

pocisk, karabiny maszynowe zamilkły, a potem cała maszyna

rozerwała się na strzępy i zamieniła w ogniste piekło. 

   Domowy dżin Kabalamantry w panice odskoczył od

monitora, rozdeptał twardy dysk i spróbował schować się w

stosie prospektów reklamowych, mówiących o tym, jakie

jedzenie kupowałyby jednorożce, gdyby ktoś zapytał je o

zdanie. Potem dżin wygrzebał się spod stosu i schował w na

pół opróżnionej butelce coca-coli.

   Jeszcze zanim czołg eksplodował, Kabalamantra wiedział,

o co właściwie chodzi. Była to jedna z ostatnio tak częstych

potyczek zwolenników pewnego dawno utopionego Proroka z

aktywistami ruchu ekologicznego. Obie strony zarzucały sobie

nawzajem używanie czarnej magii i prowadzenie zakazanych

spekulacji giełdowych obliczonych na spadek akcji. Jednostki

Ministerstwa Finansów zazwyczaj pozwalały im załatwiać

porachunki na własną rękę i wkraczały do akcji tylko

wyjątkowo.

   Zwolennicy dawno utopionego Proroka już od dłuższego

czasu usiłowali przedrzeć się przez ulicę, przy której stał

dom Kabalamantry. Prowadziła ona bowiem do miejscowego ogrodu

botanicznego, gdzie znajdowało się lokalne centrum ekologów,

które miało być celem ataku. Całe rzędy osmolonych czołgów

ze znakiem fali świadczyły o tym, że obrońcy na razie

triumfują. 

   Kabalamantra miał właśnie z niechęcią wrócić do

problematyki inwentaryzacji, gdy nagle z płonącego czołgu

rozległ się kobiecy krzyk. Nie rozumiał, jak coś takiego

było w ogóle możliwe pięć minut po zamienieniu czogłu w

płomienie przez trzystopniową klątwę. Potem jednak zauważył,

że ogień stopniowo zmienia kolor, lekkie drżenie, świadczące

o obecności żywiołaka, powoli zanika i zamiast magicznego

ognia zaczynają buchać zwykłe czerwone płomyki.

   Kabalamantra może i nie umiał księgować brakujących

wampirów, ale na magii znał się jak mało kto i natychmiast

pojął, o co tu najprawdopodobniej chodzi. Jeżeli w czołgu

znajdował się ktoś odporny na magię (jak na przykład wszyscy

funkcjonariusze policji podatkowej, którzy z tego właśnie

faktu czerpali większość swej potęgi), nic mu się do tej

pory nie mogło stać. Póki działała klątwa, a w pobliżu

grasował żywiołak, kobieta była całkowicie bezpieczna.

Jednak jej sytuacja zmieniła się radykalnie, gdy zapłonęła

benzyna.

   Kabalamantra pod wpływem kaprysu zdecydował, że

krzyczącej kobiecie pomoże. Nie miał ku temu żadnego

szczególnego powodu, zresztą magowie zazwyczaj nie mieszają

się do spraw zwykłych ludzi. Poza tym Kabalamantra kobietami

mało się interesował. Żył z pieniędzy swojej bogatej ciotki

(nią zresztą także interesował się tak mało, jak tylko było

to możliwe), a do szczęścia wystarczało mu od czasu do czasu

stłuc służącego dżina, wyrzucić go przynajmniej na chwilę od

komputera i zmusić, by poszedł do supermarketu po pastę do

zębów i parę sucharków. Gdyby Kabalamantra przy studiowaniu

magii nie wpadał bezustannie na przeszkody w postaci

konieczności zajmowania się przepisami podatkowymi i

inwentaryzacją, mógłby być doskonałym prototypem

szczęśliwego czarodzieja. 

   W tej chwili jednak uległ zupełnie bezpodstawnemu atakowi

altruizmu i pod jego wpływem postanowił zgasić ogień płonący

pod jego oknami. W gaszeniu zwyczajnego ognia nie miał

żadnych doświadczeń, ponieważ w domu nawet parówki zazwyczaj

podgrzewał przez wyczarowanie na kuchence małego, ognistego

smoczka. Miał nieodparte wrażenie, że gaszenie pożarów

zazwyczaj odbywa się za pomocą jakiegoś płynu. Pewnie to

kiedyś widział na wideo, ale jest także możliwe, że do

słusznego rozwiązania doszedł wyłącznie za pomocą intuicji. 

   Chwycił więc leżącą obok komputera, na pół opróżnioną

butelkę coca-coli i rzucił ją prosto w płomienie.

   Dżin przestraszył się w najwyższym stopniu. Jeżeli ktoś

już kiedyś widział porządnie wystraszonego dżina, wie, o co

chodzi. Jeśli nie ma się gwałtownej potrzeby przeżycia

czegoś wyjątkowo ekstremalnego, należy raczej przy podobnych

okazjach patrzeć w inną stronę. W przeciwnym wypadku ujrzany

widok z pewnością nikomu nie poprawi humoru.

   Dżin zawył. Dżin zaskomlał. Butelka z hukiem pękła i

dżin zaskomlał jeszcze raz. Potem dla odmiany znowu zawył i

z olbrzymią siłą uderzył w ścianę. Trach! Kawały tynku

poleciały na ziemię. Dżin odbił się od ściany i, zupełnie

oszalały, uderzył w nią ponownie z jeszcze większym hukiem.

   Buch! Ściana pękła i pod Kabalamantrą zapadła się

podłoga. Stało się to tak nagle, że nawet nie zdążył

wypowiedzieć formuły czaru lewitacji. Nie było to jednak

potrzebne, ponieważ na ziemię i tak nie spadał. Fontanna

wody z pękniętej rury uniosła go w górę, na poziom

następnego piętra, gdzie undergroundowy poeta Aplaus Vodvaz

dopijał akurat trzecią butelkę mineralnej. Ciśnienie wody,

będące sporo powyżej normy, czemu był pewnie winien jakiś

dowcipniś ze stacji pomp, zmiotło poetę razem z mineralną,

jedynie Kabalamantrę strumień uparcie utrzymywał w

powietrzu.

   Masa wody tryskająca ze zdemolowanej ściany utworzyła

już wodospad. Płomienie zgasły. Salamandra, żywiołak ognia,

uciekła do innego wymiaru. Kabalamantra wciąż bez powodzenia

usiłował zleźć z czubka fontanny. Dżin trafił w rurę z zimną

wodą i mimo że na dworze panował nieznośny upał,

Kabalamantra zaczynał mieć tego dosyć - czarodzieje bowiem

nie bywają na ogół zbyt zahartowani. Już zamierzał wyciągnąć

księgę czarów i znaleźć jakieś rozgrzewające zaklęcie, gdy

tuż przed nim znowu pojawił się oszalały dżin, wytrącił mu

księgę z rąk i wciąż jeszcze zupełnie nieprzytomny,

odteleportował się do innej czasoprzestrzeni, prosto pod

kopyta stada dyluwialnych antypol ściganych przez

szablozębnego tygrysa.

   Ciśnienie wody nieco spadło. Kabalamantra zaczął powoli

opadać wzdłuż słupa cieczy i w końcu z wielkim wdziękiem

wylądował na ziemi, niedaleko ugaszonych resztek czołgu

należącego do sekty utopionego Proroka. Dziewczyna, która

swoim krzykiem wywołała całe zamieszanie, leżała tuż obok.

Na jej ciele nie było widać żadnej rany, prawdopodobnie

zemdlała tylko na skutek szoku. Szyję dziewczyny ciasno

obejmował zielony naszyjnik, w którym dawało się wyczuć

diabelnie mocną magię. Kabalamantra rozumiał już, dlaczego

salamandra nie mogła dziewczyny w żaden sposób skrzywdzić.

   Dopiero kiedy czarodziej przetarł oczy, mógł sobie

lepiej obejrzeć osobę, przez którą naraził się na tyle

niewygód, nie wspominając już o stracie wyposażenia

mieszkania i ulubionego dżina. Część ubrania dziewczyny

spaliła się, a reszta została przez wodę tak przylepiona do

jej ciała, że nie zakrywała absolutnie nic, wręcz

przeciwnie, jeszcze podkreślała powabne krągłości. 

   Nie trzeba dodawać nic więcej. Każdy od razu się

domyśli, że w tej chwili Kabalamantra poczuł do dziewczyny

miłość tak gwałtowną, jak na to pozwalał fakt, że pojutrze

czekał go ciężki pisemny egzamin z rachunkowości.

   Dziewczyna była przepiękna. Dookoła walało się kilka

trupów, jak w jakiejś wyjątkowo niechlujnie prowadzonej

jatce, ale ta sceneria nijak nie ujmowała jej urody.

Czciciele Proroka mieli wciąż jeszcze na szyjach zawieszone

niewielkie szklane skrzyneczki, symbolizujące akwarium, w

którym założyciel ich sekty przed laty znalazł śmierć.

Niektórzy z wyznawców Proroka uważali, że szklane

skrzyneczki mają moc ochronną, ale zazwyczaj się mylili.

   Ich przeciwnikom po drugiej stronie też zdecydowanie

nie było do śmiechu. Ulica opadała w kierunku barykady, więc

masy wody skierowały się w tę samą stronę. Ekologowie

pokrzykiwali z przerażeniem, w popłochu opuszczali pozycje i

śpieszyli w stronę niedalekiego ogrodu botanicznego, gdzie

chcieli ocalić przed rozwścieczonym żywiołem unikatowy zbiór

pustynnych kaktusów.

   Dziewczyna ocknęła się dokładnie w chwili, w której

Kabalamantra unosił ją z ziemi. Objęła swojego wybawcę mocno

za szyję.

   - Nic ci nie jest? - zapytał ją głosem pełnym miłości.

   - Nie, teraz już nie... - odpowiedziała wciąż jeszcze

drżącym z emocji głosem. - Myśleli, że mój czar ich też ochroni.

Tak im powiedziałam.

   Uśmiechnęła się dziwnie.

   - Głupcy, wszyscy to głupcy. Na pewno by mnie zabili,

gdybym nie była taka cenna. Dlatego zresztą mnie porwali.

Wiedzieli, że Finklerk da im każdy okup...

   - Kto to jest Finklerk? - spytał Kabalamantra nie bez

cienia zazdrości. Przez tę dziewczynę przeżył paskudny

wstrząs, będzie musiał znaleźć dyskietkę z kopią swojej

księgi czarów, a do tego możliwe było, że przeziębił się

podczas niezaplanowanej kąpieli.  wydawało mu się, że po tym

wszystkim, co przeszedł, miał do niej pewne prawo. - A kim

jesteś ty, piękna rusałko? - dopytywał się dalej. -

Wyglądasz niczym anioł, a złoty blask twych włosów zaćmiewa

wszystko, co potrafi stworzyć magia. 

   Zamiast odpowiedzieć przytuliła się do niego jeszcze

mocniej, a długi pocałunek zapobiegł dalszym pytaniom. Co

mogą wyrazić słowa...

 

   Kabalamantra spokojnie rozejrzał się po luksusowo

urządzonej, olbrzymiej komnacie. Nalał sobie z dzbana pełną

szklankę lekko fosforyzującego płynu. Zanim się znowu

odezwał, przesunął wzrokiem po zebranych, jakby

sprawdzając, czy dość uważnie słuchają zakończenia

opowiadania.

   - I to wszystko... Wtedy zakochałem się po raz pierwszy

i ostatni. Tyle że rano oznajmiła, że w łóżku jestem do

niczego i że wraca do Finklerka. Nie był to jej

ojciec, lecz narzeczony... Od tego czasu nie miałem żadnej

dziewczyny. To znaczy, Babę Jagę, zombie i strzygę, te

wszystkie oczywiście tak, ale zwykłej kobiety z krwi i kości

nie. Wciąż jeszcze kocham tę swoją pierwszą i jedyną...

   Jego twarz zachmurzyła się na moment, a w oczach

pojawił się smutek. Potem jednak spojrzał na biblioteczkę,

wypchaną do granic możliwości monografiami o magii

stosowanej i znowu się uśmiechnął.

   - Wiecie, miłość to nie wszystko. Dzięki temu mogłem

zostać sławnym magiem, takim, jakimi bywali czarodzieje w

dawnych czasach. Pozostali, nawet jeśli mieli talent,

zostali w końcu pochłonięci przez rutynę administracji.

Dobrze, że w tym wszystkim był ten Finklerk. O naszej

wspólnej nocy pewnie do dzisiaj nie wie, a za ocalenie

narzeczonej odwdzięczył mi się tak szczodrze, że od tej pory

jestem szczęśliwym czarodziejem. 

   Jeden z gości, mag w czapce w gwiazdy, czarnej

marynarce, z cyfrowym zegarkiem i naburmuszoną miną

neurotyka wykrzyknął z niedowierzaniem:

   - Chyba nie uratował pan narzeczonej TEGO Finklerka,

który jest wysokim urzędnikiem Ministerstwa Finansów?! -

W jego głosie zabrzmiała obawa i szacunek.

   - Owszem, właśnie jego. Tylko dzięki temu mogłem

osiągnąć aż takie powodzenie i w pełni poświęcić się

prawdziwej magii. Rozumiecie - spojrzał triumfalnie na

swoich słuchaczy - uczyniono dla mnie legalny wyjątek w

przepisach. Nie muszę prowadzić księgowości.

                    Przełożyła Anna Dorota Kamińska

 

 

 

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin