TADEUSZ MARKOWSKI
Mutanci
Kobieta wpatrywała się jak urzeczona w metaliczną plakietkę Sił Zbrojnych Układu Słonecznego, której pięć autentycznych diamentów, wieńczących złotą spiralę odznaki pilota, hipnotyzowało jej wzrok od dwóch godzin. Tyle trwała znajomość z jej posiadaczem, który z niezmąconym spokojem i żelazną konsekwencją upijał się zawartością historycznych butelek Veuve Cliquot.
W tym czasie zdążyła dowiedzieć się, że jej rozmówca ma na imię Pet i że właśnie wrócił na Ziemię. To wyjaśniło jego rozrzutność i niefrasobliwość w najdroższym lokalu Genewy. Pet poinformował również, że zachwycony jest jej strojem, który składał się z obcisłych szortów i czegoś, co przysłaniało prawą pierś, wystawiając lewą na żer koneserów. W Jaskini jednak znajdowali się wyłącznie koneserzy. Fakt, że byli zblazowani nadmiarem pieniędzy i wolnego czasu w niczym nie zmniejszał ich znajomości pięknego kobiecego ciała.
Pet tymczasem objął ją lewą ręką, pozostawiając prawą do obsługi kieliszka i butelki. Delikatnie wodził palcem po jej sutce, która nabrzmiewała za każdym razem pod jego uważnym i krytycznym wzrokiem.
- Cudowne - mruknął, powtarzając tę operację po raz kolejny. - Nie mogę się upić - dodał nagle, kiwając ze smutkiem głową. Kobieta nie zareagowała, mimo że nawet w Jaskini jego zachowanie było co najmniej ekstrawaganckie. Pilotom jednak uchodziło prawie wszystko. Po powrocie z dalekiego rejsu, kiedy ich konta były nabrzmiałe odsetkami uchodziło wszystko, a nawet jeszcze więcej.
- Jak się nazywasz? - zapytał przypominając sobie nagle o konwenansach.
- Judith.
- A dalej?
- Nazywaj mnie Judith z Genewy - odparła z zalotnym uśmiechem.
- Kelner! Jeszcze raz to samo - zawołał na całą salę nie przejmując się zupełnie, czy go ktoś usłyszy. W tym jednym z nielicznych lokali z autentycznymi kelnerami obsługa zawsze słyszała zamówienia. Jak to robili, stanowiło ich słodką tajemnicę i nikt z gości specjalnie się tym nie przejmował.
- Teraz pójdziemy się kochać, moja piękna z Genewy.
Wstał i bez słowa pociągnął ją za rękę w stronę gościnnych pokoi Jaskini, które o wiele bardziej związane były z nazwą lokalu niż jego główna sala. Dziewczyna nie opierała się, ale też nie wykazywała specjalnego entuzjazmu.
Nie zwracała najmniejszej uwagi na mgliste spojrzenia mężczyzn, choć rzucane spod oka iskry zazdrości innych kobiet wywoływały na jej twarzy cień lekceważącego uśmiechu. Jej czekoladowa skóra nie wyróżniała się specjalnie kolorem od innych. Pet był jednak biały i na dodatek był pilotem. Żadna kobieta nie mogła więc przejść obok niego obojętnie, a już z pewnością nie mogła ukryć zazdrości wobec takiego sukcesu innej kobiety. Tym bardziej, że te inne kobiety zawsze posiadają tyle wad, których nie są w stanie zauważyć zaślepieni mężczyźni. Pet nieświadom tych spojrzeń ani uczuć, jakie im towarzyszyły kroczył prawie równym krokiem do jednego z pokoi gościnnych. Po drodze zgarnął sprawnym ruchem butelkę szampana z tacy przechodzącego kelnera, co wywołało krótkotrwały protest ze strony niedoszłego właściciela, który jednak szybko zorientował się, że ma do czynienia z pilotem. Nie znaczyło to, że piloci byli zabijakami, czy czymś w tym rodzaju. Po prostu zwyczajowo wolno było im wiele. A ten akurat wyczyn należało potraktować jako żart.
Kiedy skończyli się kochać, dziewczyna położyła głowę na ramieniu Peta i delikatnie wodziła ręką po jego piersi. Pet sprawiał wrażenie nieobecnego. Dziewczyna podniosła się nieco na łokciu i włączyła ekran ściennego telewizora. Akurat nadawano wiadomości. - Jak dowiaduje się nasz wysłannik - mówił spiker podnieconym głosem - na kosmodromie australijskim wylądowała wyprawa powracająca z Deneba. Ich statek, Archimedes, uległ poważnym uszkodzeniom i załoga poniosła duże straty. Wracali ciągiem awaryjnym przez ostatnie siedem lat.
Wśród powracających znajduje się także profesor Alfred Hildor, znany przed laty jako ojciec mutantów. Na razie brak bliższych szczegółów o wyprawie.
Prezydent Federacji Ziemi, Alonso Borisov, gościł dzisiaj na kontynencie afrykańskim. Towarzyszyli mu...
Obraz zniknął wyłączony wolnym ruchem Peta.
- Zawiodłaś się na pilociku? - zapytał, nie otwierając oczu.
Dziewczyna spojrzała na niego uważniej. Jego ton, mimo, że wciąż wyraźnie przesączony alkoholem stał się jakby poważniejszy.
- Byłeś tam? - zapytała, kładąc ponownie głowę na jego piersi.
- Nie.
- Skąd wracasz?
- Już wróciłem - odparł, obejmując ją ramieniem.
- Ale skąd?
- Ze szkoły - mruknął, całując ją.
- Kłamiesz!
Dziewczyna wyswobodziła się z objęć i usiadła mu na brzuchu.
- Chcę wiedzieć gdzie byłeś? - powtórzyła.
- Naprawdę ze szkoły - odparł wpatrując się z uznaniem w jej kształty. - Nigdy nie kłamię. Wydawało mi się, że byłem w szkole. Musiałem za dużo wypić.
Rysy dziewczyny stwardniały. Znikła wszelka kokieteria. Teraz wpatrywała się w niego dorosła kobieta, która go nienawidziła.
- Czy wszyscy biali muszą być tacy sami? - syknęła przez zęby.
- Nienawidzę was chwilami - dodała zeskakując zgrabnie na ziemię.
Pet przypatrywał się jej w milczeniu przez cały czas, kiedy się ubierała.
Żegnaj piękna z Genewy - odezwał się wreszcie - było mi z tobą bardzo dobrze. Jeżeli zechcesz mnie kiedyś odwiedzić, to adres znajdziesz u portiera. Często odwożą mnie do domu.
Dziewczyna spojrzała na niego z nienawiścią i wyszła nie zamykając za sobą drzwi. Pet nie ruszał się z łóżka.
Leżał tak z kwadrans, zanim wreszcie usłyszał kobiecy głos, który z wyraźnym zaniepokojeniem pytał:
- Czy coś się stało?
- Wejdź, jeśli masz ochotę - odparł nie patrząc. - Kimkolwiek jesteś.
* * *
Piękna mulatka wyszła z Jaskini, udając że nie dostrzega złośliwych spojrzeń, jakimi odprowadzały ją kobiety. Wsiadła do zaparkowanego przed lokalem śmigacza i ruszyła ze świstem sprężonego powietrza, wydostającego się spod fartuchów. Był to najnowszy model poduszkowca wprowadzony do sprzedaży zaledwie przed dwoma miesiącami. Dziewczyna wyłączyła automatycznego pilota i sama przejęła sterowanie, co było surowo wzbronione w mieście.
Trzy kilometry za nią poruszał się dokładnie tą samą drogą mniejszy śmigacz, model 3354. Siedziało w nim dwóch mężczyzn o wyglądzie zdradzającym od razu ich zawód. Tajniacy przez wszystkie wieki od czasu wynalezienia tej instytucji nie nauczyli się stapiać z przeciętnymi ludźmi. Może dlatego, że trzeba było być bardzo przeciętnym, żeby zaciągnąć się do tej służby. W tym jednak przypadku nie przeszkadzało to nikomu, jako że obaj śledzili wskazania automatycznego nadajnika zamontowanego potajemnie w samochodzie dziewczyny. Całą robotę odwalał za nich ich automat sterujący pojazdem.
- No i zaliczyła pilocika - mruknął ten, który siedział za kierownicą.
- Coś jej nie wyszło - odparł drugi, parskając przy tym skrywanym śmiechem. - I tak będzie miała co opowiadać przyjaciółkom.
- Sam bym ją zaliczył - odparł jego towarzysz z rozmarzeniem w głosie.
- Widziałeś jej śmigacz? - zapytał drugi, pozornie bez związku.
- Ciebie też nie stać.
- Poczekam, aż szef każe nam zwinąć to towarzystwo. Jego towarzysz spojrzał na niego spod oka, w którym błysnął cień zrozumienia.
- Wiesz, że to zakazane?
- Po prostu dam pełną swobodę swoim Wolnym Genom - odparł drugi, śmiejąc się przy tym jak głupi.
- Jesteś kawał sukinsyna - stwierdził jego towarzysz z wyraźnym uznaniem.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Każdy z nich pogrążył się w rozmyślaniach nad sposobem zaliczenia swojej klientki bez naruszenia regulaminu. Jako dobrzy tajniacy nie robili sobie złudzeń, co do możliwości zdobycia jej normalną drogą.
Śledzony śmigacz zatrzymał się nagle koło luksusowej rezydencji w okolicy jeziora. Śledzący zwolnili nieco i jeden z nich przejął kierowanie pojazdem. Powoli przejechali obok luksusowego śmigacza udając, że nie zaglądają do wnętrza.
- Stój - zawołał nagle siedzący obok kierowcy. - Uciekła, cholera.
Pojazd zatrzymał się gwałtownie bokiem, tarasując przejazd. Obaj mężczyźni wyskoczyli na ulicę i pobiegli do nagle opustoszałego poduszkowca. Po dziewczynie nie było nawet śladu.
Jeden z nich podniósł do ust mały nadajnik.
- Patrol jeden dwa alfa do kwatery głównej. Priorytet zero. Obiekt zniknął w kwadracie delta osiem. Zgodnie z poleceniem Brytan zalecamy natychmiastowe poszukiwania obiektu. Odnaleźć i kontynuować obserwację.
Następnie obaj siedzieli w ponurym milczeniu, oczekując przybycia ekipy śledczej.
Cherlawe chaty rezerwatu afrykańskiego w pobliżu Kongo dziwnym trafem wytrzymywały strugi tropikalnego deszczu, który rozmył już wszystkie drogi dojazdowe i zamienił okolice w bagno. Rezerwat był utrzymywany przez Federację Afrykańską jako atrakcja turystyczna. Tak brzmiała oficjalna wersja. W rzeczywistości, w okolicznych lasach można było spotkać wszelkiego rodzaju bandy odszczepieńców, które odrzucały dobrodziejstwa cywilizacji technicznej i żyły dokładnie według zaleceń ich dalekich przodków. Rząd Federacji z sobie tylko wiadomych względów udawał, że nic o tym nie wie.
Kongo III, bo tak nazywała się ta zbieranina bambusowych budowli, leżało w samym sercu rezerwatu i składało się z czterdziestu ośmiu chat zamieszkałych głównie przez murzynów afrykańskich i hindusów. Aktualnym szefem wioski, w wyniku czterodniowych walk na noże, został ponury murzyn, dwa metry dziewięć wzrostu, o twarzy pooranej bliznami, których nigdy nie chciał usunąć operacyjnie i dłoniach wielkości stóp słonia, które potrafiły być równie delikatne, jak ręce chirurga lub łamać inne ręce z niesamowitą precyzją. Zawsze w dwóch miejscach, co z czasem stało się jego podpisem równie wiarygodnym jak każdy inny. Na imię miał Han i nikt, nawet szef federalnej policji nie znał jego nazwiska. W zależności od sytuacji potrafił być inteligentny i miły, lub głupi i brutalny. Humory nachodziły go z różną częstotliwością, ale w czasie takiej pogody jak tego dnia, nikt nie odważyłby się wejść bez zaproszenia do jego chaty, stojącej dokładnie w środku wioski. Pomieszczenie to było wyraźnie większe niż pozostałe budowle i posiadało aż dwie izby, co stanowiło wymowny wyróżnik w tych okolicach. Jedna izba służyła za jadalnię, salę przyjęć i pokój bawialny. Druga była sypialnią urządzoną ze starowschodnim przepychem. Całą powierzchnię zajmowało wielkie łoże przykryte zawieszonym pod sufitem baldachimem w kolorze przezroczystego błękitu. Przykryte było narzutą ze skór lamparcich lub raczej z ich imitacji, bo zwierzęta te spotkać było równie trudno, co samotnych turystów z innych krajów Federacji Ziemi. W tych okolicach nic nie było jednak pewne. Białe poduszki rozrzucone wzdłuż ścian mile kontrastowały z pozostałymi kolorami, ale trudno było mówić o jakimś szczególnym wyrafinowaniu w smaku ich właściciela. Na łóżku leżała w niedbałej pozie biała kobieta o kruczych włosach rozrzuconych bezwładnie za głową, o pięknych rysach, wyraźnie skażonych perwersją przebijającą z jej zielonych oczu. Kobieta była wspaniale zbudowana. Musiała mieć około metra osiemdziesięciu wzrostu, choć leżąc wydawała się niższa. Klasycznie długie nogi przechodziły płynnie w biodra mogące niejednego mężczyznę doprowadzić do szaleństwa. Płaski brzuch lekko falował wprawiając w drżenie piersi równie doskonałe co reszta ciała. W przeciwieństwie do innych wysokich kobiet, jej piersi były duże, i pełne i mimo niedbałej pozy ich właścicielki prawie wcale się nie odkształciły. To falowanie zostało wywołane przez równie wspaniałą mulatkę, która bezwstydnie klęcząc tyłem do wejścia ofiarowała wchodzącym widok swoich bioder i ud w pozie, która dawnych mieszkańców tych obszarów doprowadzała do szału pożądania. Jej usta zajęte były całowaniem białych ud partnerki. Smutna hinduska, o wiele niższa niż obie pozostałe kobiety, zadowalała się wodzeniem dłońmi o niespotykanie długich palcach po ciałach obu koleżanek. Robiła to jednak ze znawstwem świadczącym o doprowadzonej do rutyny wirtuozerii. Żadna z kobiet nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, jakby wszystkie były niemowami. Ta cisza czyniła tę scenę w jakiś niewytłumaczalny sposób odartą z czegokolwiek ludzkiego, jeśli nie liczyć trzech wspaniałych powłok cielesnych, które brały w niej udział.
Han wstał nagle od stołu, przy którym dotąd siedział pijąc bimber pędzony z okolicznych roślin i ruszył w stronę sypialni, jak człowiek, który podjął ciężką, ale nieuchronną decyzję. Nawet alkohol nie zniszczył kociej miękkości ruchów nabytej w genach przodków. Było w nim coś pięknego i strasznego, coś, co kazało tym wszystkim straceńcom tworzącym jego lud bać się go i podziwiać. Stanął na progu sypialni i przez chwilę kontemplował dziejącą się tam scenkę. Jego nagie ciało zaczęło wkrótce odpowiadać na ten widok, przed którym musiał ulec każdy normalny samiec. A przecież jego nienormalność była zupełnie innej natury. Jeszcze chwilę wybierał w milczeniu swoją ofiarę, by wreszcie zdecydować się na mulatkę. Nie zdążył się jednak zbliżyć do niej. W izbie nic się właściwie nie zmieniło. Tyle, że mulatka wyprostowała się i odwróciła głowę w jego stronę, przyglądając mu się obojętnie. Hinduska nie przestała pieścić piersi swej białej partnerki, która nie otworzyła nawet oczu, jakby widziała wszystko nie patrząc. Han natomiast padł na kolana pod wpływem niewidzialnej siły usiłując krzyknąć coś, co sądząc po nienawiści bijącej z jego oczu musiało odnosić się do białej kobiety. Mulatka natomiast wstała z równie murzyńską gracją i podeszła do niego, jakby kierowana niesłyszalnym rozkazem. Delikatnie przywiązała obie dłonie do otworów w murze, które uwięziły mężczyznę w pozycji klęczącej. Spojrzała pytająco na białą towarzyszkę i sięgnęła po ukryty pod jedną z poduszek pejcz, którym poczęła smagać murzyna z automatyczną miarowością. Kiedy wreszcie Han zaczął krzyczeć przestała go bić i rzuciła niedbale pejcz na łóżko.
Han zawisł bezwładnie na uwięzionych rękach. Wyglądał jak żywa wizja murzyńskiego Jezusa. Mulatka natomiast powróciła do poprzednio wykonywanej czynności nie poświęcając mu już najmniejszej uwagi. Biała kobieta uśmiechnęła się przez zamknięte powieki i delikatnie oddała jej pieszczotę swoją wypielęgnowaną ręką.
Han ocknął się wreszcie z omdlenia i patrząc z nienawiścią na leżące przed nim kobiety wychrypiał z trudem przez obolałe wargi:
- Zabiję cię, Anno Bor. Kiedyś cię wreszcie zabiję.
Nie było w jego słowach nienawiści. Wprost przeciwnie, wypowiedział swoją groźbę spokojnym tonem człowieka, który oznajmia rzecz dawno i nieodwołalnie postanowioną. Ta niesamowicie rzeczowa groźba powinna przyprawić jej adresata o czysty strach.
W pokoju jednak nic się nie zmieniło. Jedyną odpowiedzią na jego słowa był głośny jęk rozkoszy, który wyrwał się wreszcie z ust białej kobiety pod wpływem działań jej partnerek. Tak się przynajmniej mogło wydawać, patrząc na wygięte w spazmie ciało.
Anna Bor, cybernetyk i pilot V Wyprawy na Proximę, od trzech lat na urlopie wypoczynkowym po powrocie na Ziemię, nie raz już zaskakiwała wszystkich. Han nie był pierwszym. Byli przed nim lepsi od niego i tacy, którym to się tylko wydawało. Niektórzy mieli się o tym przekonać za późno. Pilotom jednak uchodziło wiele. Niektórzy sądzili, że zbyt wiele i to stanowiło jedną z przyczyn pobytu Anny w tym zapadłym zakątku Afryki. Błąd Hana polegał na tym, że nie miał o tym zielonego pojęcia.
Alfred Hildor skończył roczny urlop po powrocie z Deneba. Z chęcią wylegiwałby się jeszcze w Australii, ale ostatnie informacje nadchodzące z Genewy były na tyle niepokojące, że zdecydował się na powrót. Ktoś wyciągnął jego stare eksperymenty genetyczne sprzed stu osiemdziesięciu lat.
W obecnej sytuacji politycznej na Ziemi trudno było sądzić, że stało się to przypadkiem. Ludzkość potrzebowała silnych wrażeń i z braku wojny co jakiś czas kolejni prezydenci rzucali jej na pożarcie co bardziej kontrowersyjne jednostki. Dobrzy fachowcy od socjologii i psychologii masowej potrafili ciągnąć takie sprawy do dziesięciu lat, utrzymując mocno znudzone miliardy w ciągłym napięciu i podnieceniu. Finałem była jakaś pokazowa egzekucja w wyniku kilkuletniego procesu. Hildor nie miał najmniejszego zamiaru służyć za lekarstwo dla mas.
Prawdę mówiąc, w ciągu swego ponad dwustuletniego życia czasu ziemskiego, co odpowiadało czterdziestu pięciu latom czasu biologicznego, już cztery razy próbowano wykorzystać jego stare zainteresowania genetyką w tym właśnie celu. Miał więc przygotowane pewne metody zaradcze, które może niewiele miały wspólnego z legalnością, ale za to jak dotąd gwarantowały niezawodny skutek. Posiadane przez niego informacje nie wykazywały niczego, co mogłoby uniemożliwić zastosowanie ich i tym razem. W tym celu musiał jednak dolecieć do Genewy i przejrzeć pewne dokumenty oraz odbyć kilka rozmów.
Kobieta imieniem Judith siedziała w niewygodnym fotelu stanowiącym jeden z niewielu mebli tego skromnego mieszkania w slumsach genewskich. W rogu świecił się niewyraźnie ekran telewizora, którego właścicielowi najwyraźniej brakowało pieniędzy na wymianę zużytych podzespołów. Na prostym, plastykowym stole walały się w nieładzie opakowania po żywności. Tapczan stojący pod oknem sprawiał wrażenie, jakby nikt nigdy nie zadał sobie trudu sprzątnięcia leżącej na nim pościeli w kolorze ciemnobrązowym, która niemile kontrastowała z jasnoniebieską wykładziną podłogową z niepalnego danexu, stanowiącą w tego typu tanich blokach ponury standard.
Kobieta trzymała w ręku plastykowy pojemnik z alkoholem, z którego wolno popijała wpatrując się bezwyrazowymi oczyma w głuchy telewizor.
Z sąsiedniego pokoju wyszedł nagle niski, otyły mężczyzna o wyglądzie urzędnika. Przyglądał się przez chwilę dziewczynie i bałaganowi. Wreszcie podszedł do stołu i zaczai sprzątać, mrucząc pod nosem, ale na tyle głośno, żeby go usłyszała.
- Można być córką prezydenta i mimo wszystko posprzątać po sobie od czasu do czasu. Myślisz, że nasze zadania ograniczają się tylko do przygotowania zamachów i odgrywania incognito roli luksusowej dziwki?
- Słuchaj, Vlado - dziewczyna podniosła głowę i z trudem stłumiła wściekłość - któregoś pięknego dnia tak to załatwię, że ludzie starego sprzątną cię i pies z kulawą nogą nie zorientuje się, że wielki Mściciel, szef Wolnych Genów, zginął jak szczur na pustej ulicy.
- Skąd znasz moje imię? - mężczyzna przerwał sprzątanie i groźnie przyglądał się dziewczynie.
- Myślisz, że dla córki prezydenta jest to za trudne zadanie?
- Myślę, że rzeczywiście mogłabyś mnie sprzątnąć - zauważył Vlado już spokojnym tonem. - Przypominam, że za dwa lata twój tatuś kończy kadencję...
- Stary wie, jak wygrywa się wybory.
- Jeżeli przegra, to zabiję cię własnoręcznie. Judith patrzyła na niego pogardliwie, wyzywająco rozchylając nogi.
- Wątpię, czy będziesz w stanie.
Vlado przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. Wreszcie zmienił temat.
- Jak robota?
- Ustaliłam miejsca pobytu całej trzydziestki. Z wyjątkiem trzech, wszyscy na Ziemi.
- Kogo nie ma?
- Kir Jeni dowodzi Sokołem w rejsie ćwiczebnym i wróci za rok. Bella Det jest jego pilotem, a Ewa Bonov siedzi na Marsie i prowadzi jakieś badania. Wraca na Ziemię za cztery miesiące.
- A pilocik?
- Pet? - dziewczyna uśmiechnęła się lekceważąco. - Pije.
- Miałaś się nim zająć, a tymczasem on ma cię gdzieś. Mówiłem, żebyś nie lazła mu od razu do łóżka.
- A ty miałeś załatwić, żeby nie deptali mi po piętach. Już czwarty raz musiałam gubić facetów z bezpieki.
- Oni pilnują Peta, a nie ciebie. Każdy pilot po powrocie na Ziemię jest pod czasową obserwacją. Prewencja przeciwko takim, jak my.
- Łatwo ci mówić. Śledzili mnie a nie ciebie.
- Twoje zadanie to zdobyć zaufanie Peta. Nic więcej. Jak dotąd udało ci się tylko z nim przespać.
- Może mi wreszcie wytłumaczysz, dlaczego mam podrywać tego pijaka, a nie na przykład Jeniego czy Ogazę. Obaj są starsi od niego i o ile wiem, Hildor bardziej się z nimi liczy.
- Po pierwsze, u żadnego z nich nie masz cienia szans. Po drugie, Pet z Anną Bor są ulubieńcami Hildora i mogą się od niego dowiedzieć nawet tego, czego nigdy nie dowie się taki Jeni. Jasne?
- Może łatwiej będzie zacząć od tej Bor? To chyba lesbijka.
- Jesteś o wiele za mało perwersyjna. No i za głupia. Bor rozpracuje cię w kilka godzin. Temu, jak go nazywasz, pijakowi, zajmie to kilka dni, jeżeli zacznie cię podejrzewać. Staram się nie narażać cię za bardzo.
Judith zrobiła ruch, jakby chciała rzucić w rozmówcę pojemnikiem z alkoholem, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się. Vlado nawet nie drgnął.
- Anna Bor wykończyła w swoim długim życiu więcej mężczyzn i kobiet, którzy uważali ją za głupszą od siebie niż ty miałaś kochanków - dodał obojętnie, udając że nie dostrzega wściekłości Judith.
- Niby mam ci być wdzięczna? - zapytała jadowicie.
- Właśnie.
- Jesteś większym skurwysynem niż myślałam.
- Daję ci jeszcze tydzień. Potem możesz iść puszczać się na ulicy, albo na przyjęciach rządowych. Z nami nie znajdziesz kontaktu. Jeżeli wykonasz zadanie, skontaktuję się z tobą przez łącznika.
Vlado strzepnął resztki okruchów ze stołu, rozejrzał się z niesmakiem po pomieszczeniu i bez słowa wyszedł. Judith wzruszyła lekceważąco ramionami i wypiła do dna zawartość pojemnika, który potem rzuciła w kąt.
Alfred Hildor siedział w swoim tajnym laboratorium w dawnej Bazie Lotów Załogowych na Florydzie. Mieściło się ono w opuszczonej części lądowiska. Przed stu pięćdziesięciu laty zostało ogłoszone strefą zakażoną po pamiętnym starcie Wilka Gwiezdnego, który wyparował wraz z całą załogą w trzeciej sekundzie lotu. Specjalna komisja zbadała sprawę, nie dochodząc do żadnych ustaleń, ponieważ wraz ze statkiem wyparowała połowa urządzeń rejestrujących. Jako przyczynę podano awarię reaktora, bo logicznie rzecz biorąc coś złego musiało się stać ze stosem. Żeby zaś wypaść konstruktywnie zakazano używania tej części lądowiska na czterysta lat. Hildor miał w tych czasach pewne wpływy w Ministerstwie Lotów Pozaukładowych i mocno przyczynił się do ustalenia owego czterystuletniego okresu kwarantanny. W ciągu czterech lat wybudował tu podziemne laboratorium, wykorzystując część instalacji startowych, a zwłaszcza starą sztolnię dojazdu awaryjnego, która po wypadku została uznana przez komisję za nieodwracalnie skażoną. Przeniósł tu większość swoich urządzeń oraz cały zapas materiału genetycznego. Oficjalne laboratorium w Paryżu było zamknięte od osiemdziesięciu lat, a zapasowe w Genewie pozostawało pod ciągłą obserwacją agentów Borisova, który liczył, że w ten sposób uda mu się znaleźć jakieś dowody winy Hildora.
Przez ostatni tydzień odbywał rozmowy sondujące z wszystkimi właściwie szefami pionów Ministerstwa Lotów Pozaukładowych oraz z kilkoma odpowiedzialnymi ludźmi z Rządu Światowego. Wynik tych rozmów był przerażający. Borisov zamierzał na serio wykończyć nie tylko jego, ale również wszystkich mutantów. Trzydzieści osób.
Od czasów II Wojny Klonów obowiązywał na Ziemi zakaz jakichkolwiek eksperymentów genetycznych na ludziach. Pokój Genewski z 3263 roku zawierał na ten temat specjalną klauzulę, grożąc karą śmierci za jakiekolwiek doświadczenia genetyczne, a wszyscy prezydenci utworzonej wtedy Federacji Państw Ziemi zawsze starannie przestrzegali tego niebezpiecznego jak antymateria punktu. Nie znaczy to wcale, że problem mutantów został raz na zawsze zlikwidowany. Przeciwnie, średnio co czterdzieści trzy lata następowała seria urodzeń zmutowanych dzieci. To było nie do uniknięcia w sytuacji, kiedy przez piętnaście wieków, średnio co sto dwadzieścia pięć lat, świat znajdował się w stanie wojny. Ostatnie pięć wieków drugiego tysiąclecia, znanych jako wieki ciemności, stanowiło za krótki okres na oczyszczenie rasy z naleciałości poprzednich wojen atomowych. Katastrofa Ekologiczna z 2995 roku i Apel Genetyków o Wolne Geny z 3001 roku wraz z następującymi potem klonowaniami na wielką skalę, wywołały odwrotny skutek w sferze psychicznej. Powstał podział na ludzi prawdziwych i na mutantów. To musiało doprowadzić do starć. Od trzech wieków udawało się jednak uchronić ludzi od wojen. Działo się to kosztem kilku wybitnych, acz kontrowersyjnych jednostek poświęcanych tłumom raz na kilkadziesiąt lat.
Tym razem Borisov poszedł na całość. Piętnaście lat temu powstała po raz trzeci organizacja Wolne Geny. Mówiło się otwarcie, że prezydent życzliwie przymyka oko na tę jedyną podziemną organizację na Ziemi. Powagę sytuacji wzmagał fakt, że była to pierwsza próba odrodzenia tego tworu od 3445 roku. Wolne Geny powstały w 3270 roku po II Wojnie Klonów jako obywatelski ruch kontroli naukowców, dokonujących wciąż potajemnych klonowań. W 3302 roku rozbito tę organizację ostatecznie, nie mogąc dłużej tolerować okrucieństwa jej wyroków. Poza tym problem przestał właściwie istnieć. Jej nagłe odrodzenie musiało nastąpić za cichym błogosławieństwem Borisova.
W pokoju, w którym siedział Hildor cicho zadźwięczał dzwonek. Profesor spojrzał przelotnie na kilka wskaźników i nie podnosząc się mruknął w pustkę:
- Wejdź, wejdź.
Do pokoju wszedł Admirał Sonorov, były pilot i dowódca floty. Obecnie Szef Działu Lotów Załogowych Sił Zbrojnych Układu. Człowiek, który przed dwustu czterdziestu laty osobiście skontaktował go z prezydentem Howardem w sprawie rozpoczęcia tajnych badań nad stworzeniem specjalnych ludzi, przeznaczonych od pierwszych dni klonowania do lotów kosmicznych. Sonorov był ostatnim z żyjących, oprócz Hildora i jego trzydziestu dzieci, którzy wiedzieli o tym projekcie. Była to jedyna osoba, na której Hildor polegał bez skomplikowanych zabiegów hipnotycznych.
Sonorov trzymał się dobrze, mimo że od dwudziestu lat nie latał. Siwe włosy nadawały jego twarzy senatorski wygląd, ale na jego stanowisko takie przeżytki nie uchodziły za ekstrawagancję, nawet w dobie powszechnego dostępu do salonów regeneracyjnych. Ciało zachowało jeszcze sprężystość młodości, ale to była cecha wspólna wszystkim wojskowym.
- Jest o wiele gorzej niż sądziłem - zaczął na wstępie, sadowiąc się naprzeciw Hildora na fotelu. - Cała trzydziestka jest pod obserwacją oprócz Bor, która siedzi w rezerwacie Afrykańskim.
- Borisov?
- Nie. Ci wariaci od Wolnych Genów. Mściciel. Tak się nazywa ich szef.
- Pretensjonalnie - zauważył Hildor, krzywiąc się z niesmakiem.
- W ciągu tygodnia powiem ci o nim coś więcej. Muszę być ostrożny. Samo pytanie o Wolne Geny wprowadza we wściekłość naszego przyjaciela Boko.
- Szef Wydziału Specjalnego powinien przecież coś o tym wiedzieć.
- Alfred Boko jest najbardziej zaufanym człowiekiem Borisova i nie zrobi niczego, co mogłoby się nie spodobać prezydentowi.
- Video na razie milczy. To znaczy, że nie szykują się do generalnej rozprawy w najbliższym czasie.
- Czego się dowiedziałeś od swoich ludzi?
- Część została usunięta ze swoich stanowisk w ciągu ostatnich pięciu lat.
- Ktoś zdradził?
- Raczej nie. Po prostu zanalizowano sposób mojej obrony przed poprzednimi atakami. Ktoś inteligentny odkrył, że pewni ludzie, którzy pozornie nie mają ze mną nic wspólnego nagle zaczynają mi pomagać. Dał to na komputer i ekstrapolował na dzisiejszą hierarchię. Zostało mi jeszcze około dwudziestu ludzi, których i tak mogę ruszyć dopiero w ostateczności. - Hildor wzruszył z rezygnacją ramionami i sięgnął do biurka wyjmując butelkę i kieliszki.
- Zapomniałem na śmierć - uśmiechnął się przepraszająco. - Nerwy. Prawdziwa brandy. Jeszcze z czasów nielegalnych bimbrowni - wyjaśnił nalewając ostrożnie dwa małe kieliszki.
- Stary zbereźnik - uśmiechnął się Sonorov wąchając z lubością bukiet - wieki nie piłem czegoś takiego. Te syntetyki nie przechodzą mi przez gardło. Jak ty to przechowujesz?
- Tajemnica.
Hildor wzniósł swój kieliszek do góry.
- Za pomyślność!
- Za szczęście - odparł Sonorov naśladując gest tamtego. - Będziesz go bardziej potrzebował.
Przez chwilę każdy z nich delektował się trunkiem.
- Skontaktowałeś się z dzieciakami? - zapytał wreszcie Sonorov.
- Dzieciaki?! Mogłyby ciebie i mnie nauczyć już wielu rzeczy.
- Hm. Pamiętam, jak wyjmowałeś je z inkubatorów.
- Stare czasy. Howard miał jednak trochę racji.
- Teraz rządzi Borisov. Za dwa lata będzie miał wybory na głowie.
- Dlatego sądzę, że przez najbliższy rok nas nie ruszy. Zacznie tuż przed kampanią wyborczą.
- Chyba, że go sprowokujemy.
- Przez ostatni tydzień dowiadywałem się na wszystkie strony, co może nam grozić. Zasięgałem opinii ekspertów od psychologii masowej. Odpowiedź jest jedna: proces i wyrok. W tej sytuacji musi zacząć całą sprawę jako część kampanii wyborczej.
- Chyba, że go sprowokujemy - powtórzył Sonorov.
- O czym myślisz?
- Za rok stocznie Saturna opuszcza Feniks. Prototypowa jednostka typu dziewięć dziewiątek po zerze. Najszybszy z całej floty. Trzeba go będzie wysłać w jakiś dłuższy rejs dla wytestowania.
- Tu chodzi o trzydzieści osób - przypomniał Hildor wąchając z lubością bukiet ulatujący z kieliszka. - Proponuję powtórzyć - dodał sięgając po butelkę.
- Feniks może pomieścić załogę stuosobową - wyjaśnił Sonorov podając przyjacielowi kieliszek do napełnienia. Zabiera również cztery rakiety patrolowe i ma zasięg teoretyczny do tysiąca parseków. W praktyce oczywiście może dolecieć co najwyżej na jakieś trzysta parseków z jedną załogą, ale tobie to powinno wys...
KareMolla