Joanna Bator
CIEMNO, PRAWIE NOC
Poruszałam się po śladach zostawionych przed laty, zdziwiona, że moje stopy ciągle do nich pasują. Dopiero w pociągu, do którego przesiadłam się we Wrocławiu, poczułam, że naprawdę jadę do miasta mojego dzieciństwa. Nie ma już pośpiesznych na tej trasie. Wałbrzych oddalił się jeszcze bardziej od przyspieszającego świata i światowego Wrocławia. Zajęłam miejsce przy oknie w starym osobowym piętrusie i co chwilę dotykałam klucza, wydawało mi się, że promienieje ciepłem przez skórę portfela. Dostałam go latem w prezencie od mężczyzny, z którym związek nie dotrwał jesieni. Dawał mi portfele, torebki, rękawiczki i nie zdążyłam dowiedzieć się, czy ta waginalna symbolika była jego świadomą intencją, której wtedy nie zrozumiałam, czy głosem nieświadomości, którego nie rozumiał on sam. Gładka skóra portfela przypomniała mi twarde wysportowane ciało, które lubiłam, choć jednocześnie nie mogłam znieść jego panoszenia się w moim domu. Gdy odszedł, poczułam ulgę, bo nauczona długim doświadczeniem wiem, co robić, gdy opuszcza mnie kolejna osoba, a źle sobie radzę, gdy ktoś chce ze mną zostać albo próbuje mnie zatrzymać.
Po pogrzebie ojca włożyłam klucz do taniego studenckiego portfela z indyjskiego sklepu i przez piętnaście lat przekładałam do kolejnych. Musiałam mieć go przy sobie i nabrałam zwyczaju sprawdzania przy każdej okazji, czy ciągle tam jest, twardy podłużny przedmiot, jak kostka zwierzątka albo dziecka. Tym kluczem zamknęłam drzwi domu z widokiem na Zamek Książ i wyjechałam z miasta. Do niedawno nie było w Wałbrzychu nic, co skłoniłoby mnie do powrotu czy choćby krótkich odwiedzin. Domem zajmował się Albert Kukułka, nasz sąsiad i przyjaciel ojca, smutny samotny mężczyzna w skórzanej pilotce, który uśmiechał się tylko wtedy, gdy grał na skrzypcach. Kiedy byłam dzieckiem, pracował jako ogrodnik w wałbrzyskiej palmiarni i odwiedzałam go w tropikalnym wnętrzu szklarni, a on pokazywał mi bananowce, euforbie, wybujałe aż pod szklany sufit araukarie, mięsożerne rosiczki i świecący mech. Brał mnie na ręce i unosił ku bujnej zieleni drzew, gdzie widziałam własne pomniejszone odbicie w kroplach wody na liściach. Oczarowana powtarzałam nazwy, których mnie uczył: araukaria, cantedeskia, euforbia. Gdy wyjechałam po śmierci ojca, wysyłałam panu Albertowi pieniądze, mimo iż nie chciał ich brać, prosiłam, by od czasu do czasu kosił trawę w ogrodzie, wietrzył pokoje, oprócz tego największego na parterze, który na moje życzenie pozostawał zamknięty. Ojciec spędził w nim ostatnie lata życia. Zostały po nim niezliczone mapy podziemi Zamku Książ i listy zakupów, na jakie przeznaczy skarb, którego nie udało mu się znaleźć. Na ciężkim poniemieckim biurku stała tam fotografia: ojciec, matka i dwie córki na tle sławnej budowli, zatopieni w letnim popołudniu sprzed prawie czterdziestu lat jak muchy w bursztynie. Zostałam tylko ja i zamek. Nie chciałam, by pan Albert zaraził się smutkiem, który zalegał w pokoju ojca jak ektoplazma. Ektoplazma. Substancja, z której zrobione są duchy, jak mówiła moja siostra Ewa. „A z czego jest zrobiona ektoplazma?” pytałam. „Z węglowego pyłu i łez!” Pan Albert zajmował się też duchami, bo dbał o groby moich bliskich, co pewnie robiłby bez mojej prośby, ale skoro go poprosiłam, mogłam się czuć mniej winna. Nie wróciłam do Wałbrzycha przez piętnaście lat, chociaż w myśli wracałam co dzień, doszukiwałam się topografii tego miasta we wszystkich innych miejscach, w jakie rzucił mnie los, a palmiarnia pana Alberta, która miała imitować tropiki, sprawiła, że tropiki prawdziwe wydały mi się tylko namiastką czegoś, co bezpowrotnie utraciłam.
Za oknem pociągu przesuwały się obrazy, które pamiętałam jak kiedyś już śnione sny. Patrzyłam na ulepionych ze światła i mgły upiornych podróżnych w ciemności za szybą, a miasto rozlewało się i traciło impet, jakby ruch i życie były tylko wyspą na morzu pustki i cienia. Nowe osiedla domów i centra handlowe ustępowały pustym teraz polom, poprzecinanym rzędami tarniny i głogu, na przydrożnych drzewach drapieżne ptaki jak zawsze czyhały na świeże ścierwo nieostrożnego kota albo lisa. Wkrótce pojawił się daleki zarys góry Ślęży, w domach rozsianych u jej stóp w gęstniejącym mroku zapalały się światła nikłe jak płomienie świec. Pociąg wlókł się, w środku parowały ubrania stłoczonych ludzi i unosił się drażniący zapach jedzenia, szeleścił plastik, mlaskały języki.
- A ja swoją Barbie spaliłam w piekarniku - powiedział nagle wysoki dziecięcy głosik, ale nikt nie zareagował na tę rewelację.
Bieda brzmi wszędzie tak samo, a jeden z jej dźwięków to wysysanie resztek z dziurawych zębów, spod byle jak zrobionych koronek, zasysanie i cmok, cmok. Siedzący obok mnie mężczyzna w grubym wełnianym swetrze zwinął papier po kanapce, cmoknął zaczepnie i spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi oczami twardymi jak chitynowe pancerzyki. Poczułam się, jakbym znów była studentką i jechała do Wałbrzycha po piątkowych zajęciach. Nie robiłam tego często, ale raz na trzy, cztery miesiące odwiedzałam ojca i pana Alberta. W tamtych czasach nieustannie zmieniałam wygląd, a przy bardzo ograniczonych środkach najłatwiej zrobić coś z włosami. Czasem sama nie rozpoznawałam się w kolejnym wcieleniu, które z wyrzutem patrzyło na mnie z lustra w odrażającej toalecie pociągu. Moja siostra mówiła, że mam włosy w wielbłądzim kolorze, i nazywała mnie Wielbłądką, a ja już wtedy czułam, że będzie to najpiękniejsze słowo, w jakie ktokolwiek ujmie przeciętność mojego wyglądu. Niezależnie od tego, czy akurat byłam czarna, blond czy ruda, zawsze czułam się niepozornie wielbłądzia i w pociągu do Wałbrzycha zastanawiałam się, czy ojciec będzie w domu i czy postawi na stole talerz nieporadnie przygotowanych kanapek z żółtym serem i dzbanek gruzińskiej herbaty, byśmy przez chwilę cieszyli się iluzją normalnego rodzinnego życia. Najczęściej ojca jednak nie było albo pogrążony w rozpaczy ukrywał się w swoim pokoju, z którego wychylał się tylko, by powiedzieć „Alicja?”, zawsze z takim smutnym zdumieniem, jakby zamiast mnie mogła pojawić się tam jakaś inna, bardziej wyczekiwana córka. Odpowiadałam „tata?” i być może on też słyszał rozczarowanie w moim głosie.
W połowie drogi krajobraz pofałdował się jak wzburzona wiatrem woda. Zaczął padać deszcz, szarość za oknem stała się gęstą organiczną masą. Wjechaliśmy do krainy, gdzie noce są czarniejsze, a zima przychodzi już w listopadzie i nadal trwa, gdy wszędzie indziej kwitną krokusy i forsycje. Naprzeciwko mnie siedziała cicha studentka z notatkami na kolanach i starsza kobieta z taką miną, jakby czuła bardzo nieprzyjemny zapach i nie była pewna, czy to my śmierdzimy, czy ona. Trzymała na podłodze między nogami plastikową, kraciastą torbę, która wyłaniała się spomiędzy jej ud w legginsach jak właśnie narodzona. Legginsy, napięte i połyskliwe, miały wzór zebry, ich właścicielka czytała kolorowe pismo i zatrzymała wzrok na wizerunku sławnej blond piosenkarki, której żadnej piosenki nie potrafiłabym rozpoznać. Gwiazda wypinała w naszą stronę sztuczne piersi, masywne jak wepchnięte pod skórę połówki arbuza. „Szok! Co ona teraz zrobi?” przeczytałam nagłówek. Moja sąsiadka pośliniła palec i w końcu odwróciła stronę, nitka śliny zalśniła między jej ustami a obdrapanym z różu paznokciem. Zassała, cmoknęła. Jak z głębi wałbrzyskiej sztolni wyszło z jej ust węglowe „ojbożeboże”. Na kolejnej stronie też była piosenkarka. Dużą czcionką oznajmiała, że zawsze będzie sobą, a jej wargi nadymały się jak dwie opony tuż przed eksplozją, która zalałaby cały wagon lepką substancją. Cicha studentka, może zainspirowana, wyjęła z kieszeni błyszczyk i nie odwracając wzroku od notatek, zalepiła sobie usta mazią o zapachu syntetycznych malin. „Ojbożeboże” znów westchnęła kobieta w legginsach i podniosła na mnie wzrok z taką pewnością, jakby nagle rozpoznała we mnie kogoś znajomego. Miała nogi zebry, ale oczy raczej kozie.
- Kiedyś proszę...
LadyChelsea