S. Wiechecki - Wiech - Piate przez dziesiate.pdf

(462 KB) Pobierz
92915916 UNPDF
STEFAN WIECHECKI
(WIECH)
„PIĄTE PRZEZ DZIESIĄTE -
WSPOMNIENIA WARSZAWSKIE”
92915916.001.png
SPIS RZECZY
Od autora
Na tamtych ulicach
Połknąłem bakcyl teatru
Pan dyrektor - to ja
„Gliny idą!”
A może by tak - dziennikarstwo?
Kariera szemranej mowy
W „greckim” sądzie
Zamiast kawioru - dzwonek
Mój sobowtór - Gieniek Kopycińszczak
Kiepura i gorzkie migdały
Pamiętne spotkania
„Pod dwójką”
Mikado śmiechu
Pierwsza książka'
Laury i kopniaki
„No to ci powiem”
„Ostatnia szansa”
Humor ulicy
Sylwester
Śmiech i śmierć
Powstanie wszystko zmieniło
Imieniny w Pruszkowie
„Pięć patyków”
„Jeszcze się pan naczytasz”
I znów „Expresiak”
Rotszyld mnie ratuje
Właściciel szpitala
Powrót do życia rodzinnego spotkań autorskich
Szpagatowa inteligencja
Jak mi się udało nie zostać radnym
Kochaś
Skąd się wziął Maniuś Kitajec
Poznaję żywego Piecyka
„Prosimy o jasne piwo”
Miasto szaleje
Biały paw
Literat w hotelu
Biskup czyta lepiej
„Ależ ja nie piję!”
„Marzyłam o poznaniu pana”
Lipa, nie mgła
Od Nowego Bródna do Nowego Jorku
2
NA TAMTYCH ULICACH
Właściwie powinienem teraz być jakimś emerytowanym generałem brygady lub co
najmniej kapitanem piechoty, oczywiście też na rencie. Dziecinne lata moje bowiem
upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu
walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim
urodzeniem, gdyż przyszedłem na ten świat w małym domku na Woli, na wprost
kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem
chyba coś z półtora roku, więc o bohaterskiej śmierci generała i walkach na wolskiej
reducie dowiedziałem się znacznie później, ale coś tam widocznie wsiąkło w duszę
oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach
reduty spędzałem liczne wagary w latach szkolnych. Leżąc w bujnej trawie
rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej
czynny udział jako adiutant jednonogiego dowódcy. Z bohaterami roku 1863 miałem
już kontakt osobisty. Wielu z nich żyło wówczas, znajdowało się w moim otoczeniu. W
oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkaliśmy po wyprowadzeniu się z Woli,
miał na antresoli mały warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubiłem tam przesiadywać
słuchając wspomnień o powstaniu, w którym pan Dobrosielski brał udział. W
barwnych jego opowieściach, bo miał stary łatacz butów rzadki dar opowiadania,
odżywały bitwy pod Małogoszczą, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane
soczystą, najczystszą gwarą warszawską XIX wieku, zapadało wraz z tą gwarą w duszę
i pamięć dziesięcioletniego chłopaka, który krył się tutaj, w szewskim warsztaciku,
przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na próżno go poszukującej po całym
podwórzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawił
się na horyzoncie mojego życia. Był to tak zwany dziadek Byszewski. W roku 1904
chyba, po urodzeniu się następcy tronu rosyjskiego, car Mikołaj II ogłosił amnestię dla
pozostałych jeszcze przy życiu zesłańców z roku 1863 przebywających na Syberii.
Wrócił też wówczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, który znalazł się na Syberii
jako dwudziestoletni młodzieniec. Teraz miał lat sześćdziesiąt parę, przestrzeloną
podczas usiłowania ucieczki przez rzekę Jenisej nogę i zamiłowanie do
wysokoprocentowych napojów rozgrzewających. Wrócił do oczekującej go przez lat
czterdzieści żony, z którą rozdzielono go w pół roku po ślubie. Pamiętam babcię
Byszewską. Była to rumiana siwowłosa staruszka pełna życiowego wigoru, nie mogąca
się pogodzić z drobnymi przyzwyczajeniami swego cudem odzyskanego męża. W
wypadku takiej rodzinnej scysji dziadek Byszewski ukrywał się przed zrzędzeniem
małżonki u nas. Podczas nieobecności zajętych pracą naszych rodziców dotrzymywał
towarzystwa mnie i memu o półtora roku starszemu bratu, Edmundowi. Bardzo
lubiliśmy wizyty dziadka Byszewskiego. Uzbrojeni przez niego w kije od szczotek,
przechodziliśmy przeszkolenie wojskowe. Dziadek Byszewski stawał przed nami
wyciągnięty jak struna i podawał komendę: - Smirna!
Oznaczało to: „Baczność!” Stary powstaniec po latach katorgi i zesłania zapomniał
brzmienia polskiej komendy wojskowej, ale nam to nie przeszkadzało. Sprawnie
poruszały się kije w rękach przyszłych żołnierzy przyszłego wojska polskiego w takt
rosyjskich rozkazów. Do marzeń o karierze wojskowej w przyszłości dołączyły się
wkrótce aspiracje aktorsko-autorskie. A doszło do tego w następujący sposób.
Kamienica przy ulicy Wielkiej 45 była wielką skrzynią czynszową, zamieszkiwało ją
3
ze stu chyba lokatorów, obdarzonych przez los licznym przychówkiem, stanowiącym
pierwszych moich towarzyszy zabaw podwórzowych i utrapienie miejscowego
dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicuś Pijus. Przez owego
Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym
gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z
pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu. Krótkie, ale kunsztowne
jego przemówienia umoralniające spełniały wobec wrzeszczącej na podwórzu
dzieciarni tę mniej więcej rolę, co obecnie śliczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza
czy urocze występy Jacka i Agatki. Zaganiały nas do łóżek z tym samym chyba
skutkiem. Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą
ozdobę „Słownika Wyrazów Zelżywych” profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak
nie było jeszcze na świecie, a ja miałem chyba ze siedem lat. Jednak perły te mocno
utkwiły mi w pamięci i pomogły w późniejszej pracy miłośnika i odtwórcy w piśmie
gwary naszego miasta. Ale nie brakowało i innych okazji. Oto kiedyś zeszły się na
naszym podwórku dwa zespoły magików z dywanikami. W jednym z nich główną
atrakcję stanowił „Człowiek-Wąż”, drugi chlubił się gwiazdą występującą jako
„Kobieta-Krzesło, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku”. Żaden
z dyrektorów nie chciał ustąpić i zaczęło się ku uciesze lokatorów podwójne
przedstawienie. Dwie katarynki grały różne melodie. „Człowiek-Wąż” wił się koło
trzepaka, „Kobieta-Krzesło” cudownie znikała pod tajemniczą zasłoną. Dopiero przy
zbieraniu pieniędzy nastąpił konflikt między dyrektorami, którzy mówili do siebie
przejmującym szeptem:
- Idźżeż ty, lebiego niewidymko, co na puc nabierasz publikie. Cała forsa mnie się
należy. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za dużo wsuwa, walizka mu urosła i na
„Człowieka-Węża” wcale nie jest podobny. Nie widzisz, że publika rzuca forsę dla
„Kobiety-Krzesła”?
- Daj spokój, owieczko za wełnę szarpana, komu zalewasz kolejkie zjawiskiem
dwudziestego pierwszego wieku, kiedy i tak każdy widzi, że Mańka Kapeć ma lat
pięćdziesiąt! A poniekąd z tajemniczem krzesłem także samo lipa. Blat się w niem
wyjmuje i Mańka najeżdża dołem, kiedy ją płachtą nakryjesz.
I od słowa do słowa wezwano pogotowie. Duża draka. Ale wyparte nieraz przez
Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu
Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie.
Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej
cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z
fontannami z czerwonego lukru. Po drugiej stronie ulicy znajdował się skład lamp i
porcelany pana Dawida Minerała. Otóż przed tym to sklepem zjawił się któregoś dnia,
ku wielkiej naszej radości, jakiś wstawiony facet z długą żelazną belką na ramieniu. Na
razie stał z przymkniętymi oczami, a potem zaczął wchodzić do składu. Ale przez
roztargnienie nie zmienił położenia belki, która bokiem absolutnie nie chciała się
zmieścić. Wstawiony szarpał się z nią bezskutecznie kilka minut, ale w końcu
zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając
za jedynym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki
w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu:
- Uj, co to jest? Co się zrobi, co?
4
- Szynę przyniosłem.
- Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę!
- W jaki sposób nie potrzeba? - odparł tragarz i odwrócił się ku stojącemu za nim
gospodarzowi. Belka wykonała przy tym pół obrotu i strąciła na podłogę tuzin
wiszących u sufitu żyrandoli.
- Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! - wołała
z kasy przeraźliwym dyszkantem pani Minerał.
Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, tragarz, chcąc udzielić wyjaśnień
właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić, i zdemolował resztę żyrandoli. A że i
inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, trynknięty
jej posiadacz wykonał kilka ewolucji, wskutek czego wytłukł w drobny mak wszystkie
lampy biurkowe oraz nocne i zamienił w kupę gruzów dwa kompletne serwisy. Kres
zniszczeniu i naszej zabawie położył wreszcie wezwany stójkowy.
Nie były to zresztą jedyne sklepy pochłaniające naszą uwagę na Wielkiej i ulicach
okolicznych. Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko
Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. Na
wystawie oprócz rozłożonych pięknie farb wodnych i olejnych, pasteli i
różnobarwnych kredek widniały oprawione w złocone ramy reprodukcje malarstwa
polskiego. Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka
Zmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów
na tłum przed kościołem Świętego Krzyża. Pan Wadowski wystawiając go składał
dowód odwagi, choć czasy były już rewolucyjne i na niejedno można było sobie
pozwolić. Naprzeciwko, w domu towarzystwa ubezpieczeń „Rosja”, w wytwornym
wnętrzu sklepowym, wśród cicho tykających zegarów obsługiwał klientów jeden z
najlepszych zegarmistrzów-jubilerów warszawskich, równie wytworny pan Adolf
Modro. Na razie jego wystawa nie interesowała specjalnie bandy chłopaków z
Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy leżały w witrynie sklepu z cukrami firmy „Złoty
Ul” na rogu Świętokrzyskiej. Kiedy jednak ukończyłem lat dziewięć i z klasy wstępnej
przeszedłem do pierwszej, zawarłem znajomość z panem Modro, a mianowicie kupiła
mi tam mama piękny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy.
Tak się zdarzyło, że zaraz na drugi dzień zegarek, zjeżdżając po poręczy z pierwszego
piętra, spadł na schody, oczywiście razem z właścicielem. Właścicielowi nic się nie
stało, ale zegarek przestał chodzić - coś w nim tam pękło. Bardzo speszony, w
tajemnicy przed mamą poszedłem do zegarmistrza. Pan Modro eleganckim ruchem
poprawił w oku monokl, otworzył czasomierz, zajrzał do wnętrza, po czym powiedział
uprzejmym tonem:
- G... chłopu, nie zegarek, kiedy się z nim obchodzić nie umie, kawalerze.
Od tej pory, oddając do naprawy zegarek, zawsze się czuję zażenowany i pełen winy.
Wiele rzeczy działo się na ulicy Wielkiej. Były to lata pierwszych podmuchów,
rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali śmiertelnie ranni od salw piechurów
litewskiego pułku podczas manifestacji na placu Grzybowskim. Do tej pory widzę
czołgających się jezdnią okrwawionych ludzi. Widzę siebie i brata Mundka, jak
przemykamy się w towarzystwie dziadka pod murami domów. Po chodnikach, i
środkiem ulicy jadą kozacy z gołymi szablami w rękach. Jeden podjeżdża blisko,
napiera na nas koniem. Jesteśmy przy bramie, ale furtka zamknięta. Dziadek stuka w
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin