Stevens Jackie - Mozart, anioły i krokodyl.pdf

(296 KB) Pobierz
266524006 UNPDF
JACKIE STEVENS
MOZART, ANIOŁY I KROKODYL
Tytuł oryginału MOZART, ANGELS AND CROCODILE
Mojej mamie i wszystkim mamom, babciom
i prababciom, które mylą żółwia z krokodylem.
I tak je kochamy.
Bo jakie to ma w końcu znaczenie -
żółw czy krokodyl?
1
Brianna wiedziała, że przeprowadzki są okropne, choć nigdy dotąd sama w żadnej nie
uczestniczyła. Zwlekała do ostatniej chwili, a kiedy w końcu musiała się za nią zabrać, wcale
nie pocieszała jej myśl, że to, co ją czeka, nie jest takie straszne, ponieważ nie przeprowadza
się do innego miasta czy domu, tylko z jednego pokoju do drugiego. Nie musiała nawet
pakować rzeczy, wystarczyło je przenieść z jej pokoju na parterze do gościnnego na
pierwszym piętrze, w którym miała teraz zamieszkać.
Gdy miesiąc temu dowiedziała się, że wkrótce wprowadzi się do nich prababcia, ani
się z tego nie ucieszyła, ani jej to nie zmartwiło. Mieszkającą na Zachodnim Wybrzeżu babcię
mamy widziała zaledwie kilka razy, i to tak dawno, że po tamtych spotkaniach pozostały
tylko mgliste wspomnienia. Kiedy więc rodzice poinformowali ją o tym, wzruszyła
ramionami i powiedziała:
- W porządku.
Zaprotestowała dopiero wtedy, gdy okazało się, że będzie musiała nowej lokatorce
odstąpić swój pokój.
- Dlaczego? - zapytała.
- Ponieważ twoja prababcia ma osiemdziesiąt osiem lat, jest po operacji biodra i
trudno jej chodzić po schodach - odparła mama.
Na takie wyjaśnienie, oczywiście, Brianna nie mogła nic powiedzieć, ale wtedy
zrodził się w niej lęk, że obecność starszej pani może zmienić jej życie w sposób, którego
nawet nie potrafiła przewidzieć. Im bardziej zbliżała się data przyjazdu prababci, tym lęk był
silniejszy.
Brianna została w domu sama. Rodzice polecieli do San Francisco, gdzie mieli
załatwić sprawy związane z przeprowadzką Lilly, jak nazywała swoją babcię mama Brianny,
i wrócić z nią samolotem. Kiedy dziewczyna odwoziła ich na lotnisko, matka wyraźnie się
niepokoiła, że córka wciąż nie przeniosła swoich rzeczy. Brianna zapewniła ją, że pięć dni,
które mieli spędzić na Zachodnim Wybrzeżu, w zupełności wystarczy na przygotowanie
pokoju dla nowej lokatorki.
Jednak - może dlatego, że było jej trudno pożegnać się ze starym pokojem, a może ze
zwykłego lenistwa - zwlekała i zabrała się za to dopiero w przeddzień ich powrotu, i to wcale
nie z samego rana, lecz późnym popołudniem.
Już od ponad dwóch godzin biegała z parteru na pierwsze piętro i z powrotem,
przenosząc rzeczy. Zasapana wróciła z góry z pustym pudłem i, przysiadłszy na łóżku,
rozejrzała się. Z przerażeniem pomyślała, że książki, ubrania, kosmetyki i inne należące do
niej przedmioty w przedziwny sposób zaczęły się mnożyć. Wprost nie potrafiła uwierzyć, że
mogły się dotąd pomieścić w szafie, komodach, w biurku i na półkach.
Wstając, usłyszała plusk. To jej ulubieniec, żółw, dostrzegłszy ruch, zeskoczył z
kamienia, na którym wygrzewał się pod lampą, podpłynął do ściany akwarium i długimi
pazurami zaczął drapać szkło, domagając się w ten sposób jedzenia. Dostawał je dwa razy w
tygodniu - w środy i soboty. Chwilę trwało, zanim uzmysłowiła sobie, że jest czwartek i że
zapomniała o wczorajszym karmieniu.
- Biedny Pan Żółw - powiedziała, podchodząc do akwarium.
Kiedy przed ośmiu laty dostała go na gwiazdkę, był wielkości pięćdziesięciocentówki
i nawet Święty Mikołaj nie był w stanie dowiedzieć się w sklepie zoologicznym ani w
hurtowni, w której zaopatrywał się w prezenty - wtedy wyobrażała sobie, że są specjalne
hurtownie dla Świętych Mikołajów - czy jest to samiec, czy samica. Dlatego też zwlekała z
nadaniem mu imienia do czasu, aż pozna jego płeć. Dopiero po dwóch latach, gdy żółw z
jakiegoś powodu przestał jeść, ona i tata zawieźli go do weterynarza specjalizującego się w
leczeniu egzotycznych zwierząt. Weterynarz nie był pewien, z jakiego powodu stworzonko
przestało jeść, natomiast nie miał wątpliwości co do jego płci. Pazury przednich kończyn i
ogon - dłuższe niż u samic - jednoznacznie wskazywały, że jest samcem. Dostał witaminy i
apetyt wkrótce mu wrócił, a Brianna, która wciąż nie mogła się zdecydować na imię dla
swojego ulubieńca, zamiast „Żółwiu”, zaczęła do niego mówić „Panie Żółwiu”. I tak już
zostało.
Przez osiem lat Pan Żółw wyrósł z małego stworzonka na zwierzaka wielkości dłoni,
któremu nie wystarczało już małe czy nawet średniej wielkości akwarium. Chcąc mu
zapewnić warunki jak najbardziej zbliżone do naturalnych, Brianna wydała przed rokiem
wszystkie swoje oszczędności i Pan Żółw dostał nowe - zrobione na zamówienie i przy-
stosowane do jego potrzeb. Zostało zaopatrzone w specjalne filtry, podgrzewacz wody,
większe i mniejsze kamienie, na które mógł się wspinać, i mieściło się w nim dwieście litrów
wody. Miało tylko jedną wadę. Zainstalowano je w pokoju Brianny na parterze i przeniesienie
go na piętro było - według specjalisty, u którego rodzice zasięgnęli rady - niezwykle
skomplikowane, ponieważ wymagałoby wzmocnienia stropu. Po niedogodnościach, jakie nie
tak dawno znosili przez kilka miesięcy, kiedy dom był odnawiany, ani rodzice, ani Brianna
nie marzyli o następnym remoncie. Stanęło więc na tym, że akwarium, przynajmniej na razie,
zostanie tam, gdzie jest.
- Zaraz ci coś przyniosę - obiecała, stukając w szklaną ścianę.
Stała, przyglądając się Panu Żółwiowi. Czasami ją denerwował, kiedy w środku nocy
wszczynał harce. Pluskał wodą, wdrapywał się na kamienie, skrobał pazurami szkło. To
ostatnie było szczególnie irytujące. Ale teraz, słysząc ten nieprzyjemny dźwięk, z żalem
pomyślała, że od jutra będzie zakłócał nocny spokój nie jej, tylko nowej mieszkance tego
pokoju.
Przez chwilę obserwowała poczynania zgłodniałego zwierzaka, po czym poszła do
kuchni, wyjęła z zamrażalnika kilka dużych krewetek, rozmroziła je w mikrofalówce, wróciła
z nimi do pokoju i wrzuciła do akwarium. Lubiła patrzeć, jak Pan Żółw je, i choć czekało ją
jeszcze mnóstwo pracy, nie odeszła, dopóki ostatnia krewetka nie zniknęła w jego paszczy.
Potem, nie zawracając sobie głowy sortowaniem, zapakowała książki z najniższej
półki. Podniosła pudlo, uznała, że nie jest zbyt ciężkie, dołożyła więc kilka z następnej. Ale
kiedy weszła z nim na schody, stwierdziła, że jednak przesadziła, zwłaszcza że pudło było nie
tylko ciężkie, ale i szerokie, a przez to niewygodne do niesienia.
Kiedy była w połowie schodów, zadzwonił telefon. Postanowiła go zignorować, po
chwili jednak doszła do wniosku, że nie może tego zrobić. A jeśli to mama? Rodzice po raz
pierwszy zostawili ją na tak długo samą w domu i dzwonili po kilka razy dziennie, żeby
sprawdzić, czy wszystko w porządku. Raz zdarzyło jej się nie podnieść słuchawki, ponieważ
brała prysznic i nie zdążyła dobiec do telefonu. Mama wpadła w panikę i kiedy Brianna,
domyśliwszy się, że to ona, po kilku minutach oddzwoniła, matka była już na granicy histerii.
Teraz, nie chcąc do tego dopuścić, położyła pudło na stopniu schodów i zawróciła.
Zanim zbiegła na dół, pudło przechyliło się i książki zsunęły się po schodach.
- Auć! - zawołała, kiedy gruby leksykon uderzył ją w kostkę.
Rozcierając ją prawą ręką, lewą podniosła słuchawkę, z mocnym postanowieniem, że
powie mamie, co myśli o jej nadopiekuńczości.
- To nie może być tak, że nie mam prawa spokojnie wziąć prysznica - zaczęła
wojowniczo. - Że rzucam wszystko, co akurat robię, lecę na złamanie karku i tłukę sobie
kostki, bo się boję, że jeśli nie odbiorę telefonu, ty od razu wpadniesz w panikę.
- Ja?! Nie wpadam w żadną panikę. I jeśli o mnie chodzi, możesz sobie brać prysznic
nawet dziesięć razy dziennie. Chociaż to podobno niezdrowe.
- Cześć, Vicky - powiedziała Brianna, rozpoznawszy głos koleżanki. - Przepraszam,
myślałam, że to mama. Rodzice polecieli do San Francisco i dzwonią po kilka razy dziennie.
Raz nie odebrałam i mama była już gotowa dzwonić na policję.
- Jesteś w domu sama?
- Od czterech dni.
- I dopiero teraz się o tym dowiaduję?! - zawołała Vicky. - Kiedy wracają?
Vicky nie była jej przyjaciółką, tylko jedną z wielu koleżanek, z którymi miała
kontakt właściwie tylko w szkole, Brianna nie widziała więc nic dziwnego w tym, że nie jest
zorientowana w jej rodzinnej sytuacji.
- Jutro - powiedziała.
- Za piętnaście minut jestem u ciebie. Z piżamą i szczoteczką do zębów.
- Vicky, nie! - zaprotestowała Brianna, ale było za późno. Koleżanka się rozłączyła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin