Mugujew Hadżi-Murat - Pan ze Stambułu.doc

(656 KB) Pobierz

Hadżi-Murat Mugujew

Pan ze Stambułu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Biały dwupokładowy motorowiec „Adżaria" zbliżał się -do głównej przystani Stambułu, Hajdarpasza.

Był to nowy komfortowy statek, odbywający dwa razy

w  roku  turystyczny  rejs  dookoła  Europy  —  z  Odessy

- do Leningradu i z powrotem przez Dardanele i Bosfor.

Bosfor jak zwykle zapełniony był różnego rodzaju statkami, barkami i łodziami. Kontrtorpedowiec tureckiej marynarki stał nieruchomo przy osobnej przystani, jak gdyby nadzorując ten cały nde (kończący się nigdy ruch na wodzie. Kutry komory celnej i policji już podchodziły do burty „Adżarii" ostrożnie przy cumo wującej do brzegu. Na jej wysokich pokładach zaroiło się od turystów.

Zgrzyt lin, okrzyki marynarzy, nawoływania tych, którzy wyszli witać przybywających, głosy policjantów, syreny statków żeglugi przybrzeżnej — wszystko to zlewało się w jeden ogłuszający huk.

Trzej przyjaciele — moskwianie, inżynier Masłow, lekarz Konow i pisarz Sawin, doczekawszy się swojej kolejki, zeszli po trapie okazując dowody sprawdzającym je policjantom. Mijali gapiących się na nich Turków, Greków i hałaśliwych przekupniów różnych narodowości, którzy z jakąś rozpaczliwą determinacją głośno zachwalali swoje   towary.   Oferowane   artykuły   były   różnorodne,   po-

czynając od lodów i pączków aż do bielizny, skarpetek, francuskiego pudru i pornograficznych pocztówek. Niedaleko od brzegu, wpatrując się w tłum opuszczających pokład turystów, stał dobrze ubrany, elegancki starszy pan. Uważnie obserwował przyjezdnych, nie ruszając się z miejsca.

—  Oto masz możliwość sprawdzenia twojej teorii, doktorze.  Spójrz na tego dostojnego dżentelmena i zgodnie z twoją teorią określ, kim on jest — powiedział Sawin.

Wszyscy trzej chwilę przyglądali się starszemu panu, nie zwracającemu na nich uwagi.

—  Nic łatwiejszego — rzekł Konow. — Z pewnością jest to włoski czy też francuski kupiec,  rentier lub finansista, który wycofał się już z interesów i spoczął na laurach.

—  A według mnie jest to aktor lub właściciel jakiegoś baru, który przypadkowo zawędrował na przystań w momencie przybicia do niej naszej „Adżarii".

—  Ani  jedno,   ani  drugie,   po  prostu  stary  człowiek, przypuszczalnie Grek lub Turek odbywający przechadzkę przed obiadem.  Sądząc z wyglądu,  raczej  zamożny...  — zaczął doktor.

—  Ani   jedno,   ani   drugie,   ani   trzecie   —   przemówił nagle   nieznajomy   uchylając   słomkowego   kapelusza.   — Jestem  Rosjaninem  i  wyszedłem  na  przystań  tylko  po to,   aby   zobaczyć   rosyjskich   ludzi,   usłyszeć   mowę   rosyjską i zapytać o drogą memu sercu Moskwę. Jak widzicie,   panowie,   wszystko  to   jest  nader  proste.   Co  się tyczy reszty waszych domysłów,  to jestem rzeczywiście starym mieszkańcem tego miasta.  Niedługo minie .czterdzieści pięć lat od czasu, gdy się tu osiedliłem,  chociaż dosyć często odwiedzam różne miasta Europy.

—  Czy pan jest emigrantem? — zainteresował się Konow.

—  Nie, nie jestem ani emigrantem, ani białogwardzistą, bo  nie  zajmowałem  się  nigdy  polityką  i  nie  służyłem w żadnej armii. Po prostu mogę powiedzieć słowami poety — pamiętają panowie Lermontowa? — „Z  ojczystej gałęzi oderwał się listek dębowy..." Ale skoro już rozmawiamy,  to pozwólcie,  panowie,  że się przedstawię:  Ba-zylewski, Jewgienij Aleksandrowicz, inżynier, który skończył w swoim czasie  Instytut Politechniczny w starym Sankt-Petersburgu.

—  Sawin, pisarz.

—  Konow, lekarz.

—  Masłow, inżynier — przedstawili się po kolei trzej przyjaciele.

—  Jakie macie, panowie, plany? — zapytał starszy pan.

—  Połazić po mieście, obejrzeć jego osobliwości, zjeść gdzieś prawdziwie turecki obiad, a potem wrócić na statek.

—  Jeżeli nie macie nic przeciwko nieoczekiwanie zawartej znajomości z człowiekiem, który pragnie pobyć z rodakami  i  porozmawiać  w  swoim  ojczystym  języku,   to pozwólcie,   abym  na  ten   czas   był  waszym   przewodnikiem.

Przyjaciele zamienili porozumiewawcze spojrzenia.

—  Chętnie — powiedział lekarz. — Będzie nam bardzo miło.

Opuściwszy przystań weszli w aleję Ataturka. Dla naszych moskwian wszystko tu było nowe, interesujące i niezwykłe.

—  Plac sułtana Selima, a to — ulica Karagissar, nazwana tak na pamiątkę wielkiego zwycięstwa Turków nad

I

Grekami w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku — wyjaśniał starzec.

Wędrowali po przedmieściach Peru i Galata, zaglądali do różnych magazynów, potem taksówką podjechali do ponurego pałacu Abdul-Hamida, zamienionego na muzeum narodowe.

—   Słyszałem  różne mroczne  i krwawe historie o tym pałacu. Krąży o nim wśród ludu masę legend — rzekł Ba-zylewski. Opowiedział też młodym turystom o przyjęciach urządzanych przez sułtana, o piątkowym selamliku i o haremach dawno zapomnianych osmańskich sułtanów.  Coraz to jednak przerywał, dopytując się o Moskwę, o jej ludzi i jej nowe życie.

Z początku moskwianie mieli się na baczności, oczekując, że starzec w rozmowie, niby tak sobie, między innymi, zada jakieś podstępne, zjadliwe czy też prowokacyjne pytanie o sprawy Związku Radzieckiego, ale żadne takie pytanie nie padło. Bazylewski chętnie opowiadał o. osobliwościach Stambułu, nie poruszając wcale politycznych -tematów. W pewnej chwili, jak gdyby niechcący, zapytał:

—  Czy przypadkiem któryś z panów nie zna w Moskwie Anny Aleksandrowny Kantemir?

Przyjaciele wzruszyli tylko ramionami. Mało to ludzi w Moskwie!

—  A kto to jest? — zainteresował się Sawin.

—  Moja dawna serdeczna przyjaciółka, o której pamięci zachowałem na całe życie — odrzekł Bazylewski. — Ale teraz, moi panowie, już czas na obiad. W tym błogosławionym mieście wszyscy o tej porze zasiadają do stołu. Czy  nie  powinniśmy  i  my  tego  zrobić?  Tu,  niedaleko przystani, w cieniu granatów i starych jaworów, jest zna-

r

komita restauracja ze staroturecką kuchnią. Proszę, aby panowie zechcieli być moimi gośćmi i spróbowali tureckich potraw, jakich nie znajdziecie w Ankarze.

Po chwili zajęli stolik pod cienistą osłoną bluszczu i dzikiego wina. Podszedł kelner Turek i starzec zamienił z nim parę słów naradzając się widocznie nad wyborem dań. Gdy kelner odszedł, wszyscy czterej w oczekiwaniu na obiad zaczęli popijać lodowato zimne piwo.

—  Jewgieniju Aleksandrowiczu, czy nie zechciałby pan opowiedzieć  nam  teraz   o   sobie,   o   swojej   przeszłości... O tym, dlaczego „Ź ojczystej gałęzi oderwał się listek dębowy..." zaczął półżartem Sawin.

—  Z przyjemnością to zrobię, tym bardziej że sam miałem  ten  zamiar  i  tylko   czekałem  na  zachętę  z  waszej strony. A historia mego życia jest naprawdę niezwyczajna — rzekł Bazylewski wypijając łyk piwa.

Kelner przyniósł zamówione dania, ostre, z korzenną, aromatyczną przyprawą, z mnóstwem ziół i lekkim zapachem czosnku.

—  Polecam panom najpierw coś w rodzaju zupy, to co na Kaukazie nazywają „szurpa" i „piti". — Chwilę milczał. — To było dawno, a jednocześnie jak gdyby dopiero wczoraj. Była jesień tysiąc dziewięćset dwudziestego roku, na pięknym Krymie, okupowanym wówczas przez Wran-gla. Jak już panom wspomniałem,   w   jedenastym   roku ukończyłem petersburski Instytut Politechniczny... i to nawet z odznaczeniem, ale pracować lub, jak to wtedy się mówiło, „służyć", nie miałem ochoty.   Wpływały   na   to dwie niemałej wagi okoliczności. Pierwszą z nich był fakt, że jeszcze w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku w ciągu jednego miesiąca zmarli moi rodzice, ludzie dobrze sytuowani, nie widzący świata poza mną. Zostałem sam. Drugą

okolicznością było to, że mając zapewniony byt, machnąłem ręką na karierę, nawiązałem bliższe stosunki z kilkoma wesołymi młodymi ludźmi, którzy później okazali się międzynarodowymi aferzystami i szulerami. Pojechałem z nimi do Paryża i do Brukseli i w ten sposób wciągnąłem się w ich różne machinacje, niewiele mające wspólnego ź uczciwością. Dzięki doskonałej pamięci, eleganckiej, ujmującej powierzchowności i pewności siebie, a może głównie — dzięki uzdolnieniom w dziedzinie mechaniki i matematyki, bardzo szybko stałem się jednym z wybitnych specjalistów od rozpruwania wszelakich kas pancernych i skarbców, a także — stary człowiek uśmiechnął się — od obierania z pieniędzy niefortunnych graczy. Oczywiście wkrótce zostałem zauważony i właściwie oceniony tak przez międzynarodowy świat przestępczy, jak i przez policję całej Europy. Dwa razy zatrzymano mnie we Francji, potem wysiedlono z Anglii, a w Brukseli musiałem odsiedzieć parę miesięcy. Wybuch wojny światowej sprawił, że wróciłem do kraju. Ale już w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, w czasach Kiereńskiego, znalazłem się znowu za granicą; blisko rok byłem w Rumunii i wreszcie umykając przed jej policją, przeniosłem się z rumuńskim paszportem na Krym. Paszport był wystawiony na imię rumuńskiego barona Dumitreseu, przy czym nie był fałszywy, lecz najprawdziwszy, wydany przez policję Bukaresztu. Znałem języki, pieniędzy miałem dość, więc zapragnąłem pozostać na Krymie ze trzy-cztery miesiące, nim wyruszę w nowe tournee przez Konstantynopol po dalszej „zagranicy".                              -

Muszę panom powiedzieć,  że miatenr-wtedy na swoje usługi świetnego woźnicę i zawadiakę,  Hakan  się nazy-

 

wał. Był na każde moje zawołanie, a ja mu za to płaciłem miesięcznie masę pieniędzy. Takiego powozu i takich koni, jak miał Hasanek, nie miał chyba nikt na całym Krymie. A szelma był, mówię wam, istna dzika bestia! Niezwykle urodziwy, konie miał niczym lwy, powóz — najlepszy w mieście, na gumach, resory — marzenie! Kołysał się człowiek niczym w kolebce! Hasanek mój czasem gwizdnął, huknął na swoje koniki, lejce ściągnął, a konie leciały jak wiatr, tylko słup kurzu za nimi pozostawał, a ludzie ze strachem uciekali na strony. Samochód by go Wtedy nie dogonił.

Od tego więc Hasanka i jego powozu zaczyna się moja opowieść. Było to chyba we wrześniu tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Właśnie wtedy rozprułem kasę w domu pewnego potentata tytoniowego — może słyszeliście

0  nim — Agronaka... Do niego należała chyba połowa su-chumskich plantancji tytoniowych. Krymskie tytonie statkami do Egiptu na przeróbkę posyłał.  Był szalenie bogaty! Od jednego zaufanego człowieka dowiedziałem się, jakie ogromne kapitały zgromadził mój Agrokanałia (to ja go tak nazwałem) i że ma zamiar wywieźć je do Stambułu. Takiego chamstwa nie mogłem ścierpieć, więc za pomocą wytrychów i gęsiej łapki otworzyłem w nocy jego kasę. Czterdzieści minut nad tym się męczyłem, nigdy tak dokładnie i czysto nie pracowałem i w rezultacie w tej parszywej kasie znalazłem wszystkiego czterysta dolarów

1  zaledwie półtorej setki lirów włoskich. Mój bogacz zdążył wywieźć cały swój kapitał! Pierwszy raz spotkało mnie aż takie niepowodzenie! Bardzo mnie ten afront zdenerwował... Drobne włożyłem do kieszeni, plunąłem do kasy i poszedłem do domu wyspać isię.

ii

Rano wykąpałem się, zjadłem śniadanie i posłałem po HasfUia, gdyż postanowiłem pojechać gdzieś za miasto tro-i In; tię rozerwać.

Ledwo wsiadłem do powozu, a już mój Hasanek huknął I u. swojemu na konie i pomknęliśmy ulicą, że tylko słychać było jego zbójecki okrzyk: „Z drogi!" i gwizdki policjantów. W parę sekund znaleźliśmy się na ulicy Głównej i właśnie mieliśmy skręcać, gdy zza rogu wyjechał mały odkryty samochód, w którym siedziała jakaś dama i oficer.

Hasan przytrzymał konie. Spojrzałem z roztargnieniem i... zamarłem, a ręka jakby bez mojej woli uniosła cylinder.

Nigdy mi się nic podobnego nie zdarzyło. W samochodzie ujrzałem młodą kobietę o przedziwnie pięknej twarzyczce i surowym wyrazie dużych, szarych oczu. Jej towarzysz, stary pułkownik, zerknął na mnie z ukosa i z pewnym ociąganiem się odpowiedział na mój ukłon. Pojazdy wyminęły się. Hasan podniósł się na koźle, ściągną] lejce i konie ruszyły galopem.

—  Kto to jest? — zapytałem wskazując laską na oddalający się samochód.

—  Nie wiem,  książę!  — odpowiedział  Hasan,   patrząc na mnie wyczekująco.

—  Zawracaj! — rzuciłem krótko.

Tatarzyn nawet się nie zdziwił. Całą godzinę jeździliśmy tam i z powrotem po Sewastopolu. Cała. jgodzinę łudziłem się, że spotkam nieznajomą damę.         ^\

Pierwszy raz w życiu uczułem pustkę. Konie sziy stępa, I ja milczałem pogrążony w myślach. Spostrzegłem, że 11.-1 ¦;.-111 ogląda się i patrzy na mnie pytającym wzrokiem. koło samego domu powiedział do mnie cicho:

—  Książę, nie martw się! Jutro ci powiem, kto jest ten baba!

Ale „kto jest ten baba" dowiedziałem się sam i to już tej nocy. Pod wieczór wybrałem się do Klubu Szlacheckiego — był taki na ulicy Milionowej.

Siwy, okazały szwajcar z halabardą, grube dębowe drzwi, miękki, puszysty dywan, wypchane niedźwiedzie na podeście schodów — słowem, taki klub, jakich w swoim czasie było w Rosji wiele. I oczywiście dostojny gospodarz klubu ze wstęgą orderową, opasującą brzuszek, i z dobrotliwym, uprzejmym uśmiechem na różowej, pulchnej twarzy.

Zapisałem się w księdze gości: „baron Dumitrescu", niedbałym ruchem oddałem szwajcarowi cylinder, laskę i rękawiczki i wszedłem do sali. Ale nic mnie właściwie nie interesowało. Czułem się przygnębiony. Rozumiałem dobrze, że przyczyną tego było dzisiejsze spotkanie...

Kelner Turek zabrał puste talerze i przyniósł drugie danie — na ogromnym półmisku parujący pilaw okraszony żółtkiem, a w oddzielnych dziwacznego kształtu naczyniach drobno posiekane kawałki dziczyzny i baraniny, pływające w kwaśno-słodkim aromatycznym sosie.

—  Bardzo polecam, to jest znakomite otomańskie danie, bez którego nie obywa się żadna uroczystość.

Kelner napełnił kielichy włoskim chianti i wyszedł.

—  Przeszedłem' się po wszystkich pokojach — podjął swą opowieść Bazylewski — ludzi niewiele. Spotkałem paru znajomych. Fabrykanta z Odessy z jakąś kabaretową śpiewaczką, Turka-jubilera ze Stambułu i kapitana z greckiego żaglowca, z którym rok przedtem jeździłem do Pi-reusu z kradzionym szewiotem. „No, pomyślałem sobie, to mi doborowa szlachta! Na medal!" Przywitałem się z ni-

13

mi, porozmawiałem parę minut z tą śpiewaczką... Ale tak mi było nudno, że z trudem powstrzymywałem ziewanie.

Muszę panom powiedzieć, że w swojej przestępczej karierze opanowałem parę specjalności wymagających dużej precyzji. Pracowałem jako kasiarz, radząc sobie z najbardziej nowoczesnymi, skomplikowanymi urządzeniami, misternie podrabiałem czeki, a jako szuler byłem klasą dla siebie. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że słynąłem w tych sferach jako król szulerów. Pracowałem z wielką finezją, a jednocześnie odważnie, co jest właśnie najważniejsze. Poza tym miałem wszystko, co jest konieczne dla salonowego szulera. Reprezentacyjny wygląd, dumną postawę, dobre maniery... Tego, jak jeszcze chyba dziś widać, przedwojenny Pan Bóg mi nie poskąpił. Głos też ma duże znaczenie. Powinien być spokojny, aksamitny, ładnie modulowany... A jeśli chodzi o cechy wewnętrzne, to szuler powinien być dobrym psychologiem, człowiekiem opanowanym, o silnej woli. Miałem tego tyle, że innych mógłbym obdzielić.

Jeszcze w moich latach młodzieńczych, gdy chodziłem do gimnazjum, uczył mnie tej „sztuki" pewien bywalec klubowy, wielki znawca swego fachu, ale niestety pechowiec. Nie miał odpowiednich warunków zewnętrznych. Ten mój nauczyciel mawiał czasem do mnie z zazdrością, ale i z pewnym respektem: „Daleko możesz^zajść, Żenią, jeżeli się nie zmanierujesz. Nie pchaj się w^szecegi uczciwych ludzi. To nie dla ciebie. Masz doskonałe A^arunki, natura obdarzyła cię wszystkim szczodrze. Uwajżaj, nie ii ni j talentu. Nabieraj dobrych manier, unikaj kobiet, c\\'iiv. wolę, a najważniejsze — bądź zawsze wesoły, od-iv i elegancki!"

H

Zapamiętałem na całe życie wskazówki mego mentora. Już w Instytucie Politechnicznym zadziwiałem wszystkich swoją precyzyjną i zawsze nienaganną grą. Obserwowano mnie z podziwem, gdy grałem w klubie. Nikomu by przez myśl nie przeszło, że mają przed sobą nie studenta-mate-matyka, lecz genialnego szulera. W tych czasach obracałem tysiącami rubli, ale potem zamiłowanie do precyzyjnej mechaniki tak potrzebnej dla kasiarza, a także moje zdolności matematyczne odciągnęły mnie od zielonego stolika. Prawie że zaniechałem tego procederu i do gry zasiadałem rzadko, chyba tylko po to, aby ograć jakichś idiotów, jeżeli mieli kieszenie nazbyt wypchane pieniędzmi.

Zamieniłem kilka słów z fabrykantem i jego śpiewaczką i zamierzałem już wracać do domu, kiedy naszej damie zachciało się spróbować szczęścia i rzucić na kartę parę setek. A gra w tym klubie, muszę wam powiedzieć, szła ostra. Grano najprzeróżniejszymi pieniędzmi, od dieniki-nowskich „dzwoneczków" do hiszpańskich peset włącznie. Dolary, funty, franki, liry krążyły na stołach tej spelunki. A po kątach sali, przy stolikach z kruszonem, siedzieli wytworni dżentelmeni, którzy gotowi byli wymieniać każdą walutę. Kupy srebra, paczki banknotów, pliki asy gnat, stożki złota, wojenne obligacje różnych krajów migotały na stolikach i w rękach tych ludzi, którzy z poważnego Klubu Szlacheckiego uczynili kantor wymiany Sewastopola. Często też świadczyli i inne usługi. Na przykład jeżeli ktoś zgrał się "do ostatniego grosza, a miał ochotę się odgrywać, zdejmował z ręki bransoletę albo zegarek, a wytworni dżentelmeni zaczynali szacować wartość sprzedawanego przedmiotu...

Papierośnice, pierścionki, złote łańcuszki, ordery, wszyst-

15

ko sprzedawano na tym niezwykłym rynku, wszystko miało swoją wartość. Proceder ten uprawiano zupełnie jawnie, bez niepotrzebnych słów i afektacji. Ograbią do cna takiego nieszczęsnego gracza, dadzą mu jedną dziesiątą war-tości oferowanej przez niego rzeczy i znowu czyhają na dalsze ofiary, siedząc po kątach niczym pająki. Całą policję   miasta   przekupili.   Kontrwywiad   poili   szampanem, a mimo to uzyskiwali osiemset procent na każdym rublu. Śpiewaczka postawiła tysiąc rubli  i przegrała.  Potem postawił za nią fabrykant i znowu znikł jego tysiączek. Z nudów zachciało mi się również-zagrać, ale słyszę, że w sąsiednim pokoju dzieje się coś niezwykłego. Dolatują stamtąd jakieś odgłosy, coś jak „och" i „ach", pełne zachwytu czy respektu. „Co za misterium tam się odgrywa?" — pomyślałem. Zajrzałem i widzę na stole kupy złota, zagraniczne banknoty szeleszczą,  a przy tym panuje nastrój takiego hazardu, że drgnąłem, jak wojskowy koń przy  dźwiękach  pobudki.   Zapomniałem  o  swoim  towarzystwie i o porannym spotkaniu z nieznajomą damą.

Stałem się znowu sobą. Król szulerów Jewgienij Bazy-lewski wyrugował ze mnie rumuńskiego barona Dumi-trescu. Wszedłem do sali, energicznie rozpychając zaczarowanych dźwiękiem złota nieruchomo stojących ludzi.

Podszedłem do głównego stołu ztó^aiiego „Złotym" albo inaczej „Stołem Ententy", co znaczyło, ze operowano tu tylko pieniędzmi zwycięskich krajów, których waluty wysoko notowano na giełdach. Było to królestwo dolara, lira, lun ta i franka. Nie dopuszcJSkno do gry austriackich koron lub nie mających wartości banknotów zwyciężonych Niemiec. Stół otaczał tłum ludzi. Zebrali   się   tu   kupcy, oficerowie, Intendenci, angielscy marynarze, włoscy strzelcy,   kosztowne   prostytutki,   kontrwywiadowcy.   Wszyscy u:

 

starali się być jak najbliżej krupiera, z lubością, chciwie i namiętnie przyglądając się plikom banknotów dolarowych i całej masie złotych monet przesuwanych co chwila po stole. Grali tu sami wybrańcy, potentaci świata spekulantów, dyktujący kursy walut. Było ich nie więcej niż ośmiu czy dziesięciu. Pozostali patrzyli na nich w oszołomieniu i wyschniętymi wargami cicho powtarzali okrzyki krupiera. Stosy pieniędzy podniecały ich. Niektórzy spośród kibiców urządzili coś w rodzaju totalizatora stawiając na karty graczy. Na zielonym suknie połyskiwały krążki złotych monet.

Kilka  minut  przyglądałem  się  w  milczeniu  graczom, oceniając ich, zapamiętując ich ruchy,  starając się przy tym  przeniknąć  charakter  krupiera.  Ważyłem  w  myśli możliwości, jakie mógłbym mieć w tej grze. Po stole z szelestem przesuwano kolorowe banknoty. — W banku półtora tysiąca dolarów! — zawołał krupier. Takiej właśnie sumy brakowało mii, abym mógł nie czuć niesmaku   po   wczorajszym   niepowodzeniu.   Ale   uważałem za niewskazane włączać się od razu do gry. Trzeba I >yło odczekać i działać z zimnym wyrachowaniem. Dopiero po zastosowaniu „psychologicznych numerków": rozpaleniu graczy szansą bliskiej wygranej, a tłumu hazar-lom gry,  oszołomieniu partnerów moją obojętnością za-<>wno w przypadku wygrania, jak i przegrania większej n my, mogłem rozwinąć cały swój kunszt i ograć wszystkich do ostatniego grosza.                                            ,

Wiedziałem,  że  zdobędę  te  pieniądze,  bo  czułem  na-

<linienie gracza, ten nie dający się opisać twórczy entu-

.tjii/.m. Po sposobie trzymania kart, po bladych twarzach,

po nerwowo zaciśniętych ustach lub sztucznie spokojnej

twarzy   odgadywałem   karty   moich   partnerów.   Byłem

i1        1'jiii ze Stambułu                                                       .                               17

artystą w swoim fachu. W zgorączkowanych spojrzeniach graczy, w beznamiętnym głosie krupiera, w metalicznym dźwięku monet i szeleście banknotów, w stężałych z rozpaczy twarzach tych, którzy nie mieli już co przegrać, widziałem początek i koniec moich zamysłów. Nie wziąwszy jeszcze do rąk kart, już dyrygowałem tymi ludźmi, narzucając im taktykę gry, korzystną dla moich planów.

Niedbałym ruchem, prawie nie patrząc, rzuciłem plik dolarów krupierowi, który zagarnął je srebrną łopatką, a potem szybko przeliczywszy, powiedział:

W banku dwa tysiące pięćset dolarów!

Poczułem na sobie spojrzenia tych wszystkich oczu — wąskich, przymrużonych, płonących, a zarazem wystraszonych i wtedy uznałem, że nadszedł już odpowiedni moment, aby król szulerów ujarzmił ten głupi, posłuszny tłum.

Ręce grubasa, który dokupił kartę, drżały. Przebierał nerwowo krótkimi, tłustymi palcami, choć wyraz twarzy zachował pozornie obojętny. Podniecenie siedzącego niedaleko ode mnie marynarza zdradzał pot występujący mu na czoło. Ocierał je co chwila chustką i szybko przeliczywszy leżące przed nim pieniądze, rzekł ochrypłym głosem: „Osiemset dolarów!" To było wszystko, co posiadał.

Krupier uprzejmie skinął ^łową i rozejrzał się wokół. Ktoś westchnął i powiedział cicho: „Sto!" Krupier wyciągnął swoją łopatkę i zagarnął ij kilka drobnych banknotów.

—  W banku dwa tysiące pięćset dolarów. Bank pokryty jest na razie do wysokości dziewięciuset dolarów. Kto z państwa życzy sobie coś dodać?

—  Stawiam tysiąc — rzekł inżynier, rzucając na stół paczkę zielonych banknotów.

18

Tłum poruszył się i zafalował, jak drzewa na wietrze. Teraz wszyscy wpatrywali się w bladą, szczupłą twarz inżyniera.

—  Bank pokryty do tysiąca dziewięciuset dolarów. Zo-itało do pokrycia jeszcze sześćset. Kto z państwa życzy obie dodać brakującą sumę? — znowu zapytał krupier.

¦ Ja, oto pieniądze! — rzekł człowiek stojący obok mnie. Odwrócił przy tym głowę, więc nie mogłem dojrzeć jego twarzy, ale głos wydał mi się znajomy. Cofnąłem się trochę, aby choć przelotnie na niego spojrzeć, ale on unikał wyraźnie moich oczu. Gdzie słyszałem już ten głos?

—  Bank jest całkowicie pokryty  — poważnie  oznajmił krupier i zaczął rozdawać karty.

Wziąłem swoje i spojrzałem. Ósemka. Mój sąsiad podnosił karty powoli, jakby to były ciężkie odważniki. Malarz zrobił się zupełnie purpurowy. Na szyi nabrzmiały mu  żyły; przygryzł wargi,  a potem,  opuszczając w dół karty, zawołał:

—  Dość!

Bez słowa odkryłem swoje karty. Wszyscy zamarli, zupełnie zelektryzowani. Inżynier, tracąc panowanie nad .sobą, krzyknął histerycznie do marynarza, który wciąż leszcze trzymał karty zakryte:

—  No, niechże pan pokaże! Ile pan ma? I prawie wy-i wał mu karty, upuszczając je na stół. Siódemka.

Krupier podsunął mi paczkę dolarów i złotych monet i uprzejmym, obojętnym tonem powiedział:

—  Proszę, oto pańskie pieniądze.

Wszyscy wpatrywali się we mnie z zawiścią, a zarazem

szacunkiem.   Powoli  schowałem  do  kieszeni  wygrane

pieniądze i nie odchodząc jeszcze  od  stołu,  rozejrzałem

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin